Kategoria: Podróże

Zimowa Skandynawia 3

Zimowa Skandynawia 3

Ponieważ w poprzednich odcinkach było trochę o tym, jak nie jechać do Skandynawii i czego nie robić. Ten wpis dla odmiany opowie o tym, co można robić w okolicach Oslo zimą. Taki norweski citybreak, jeśli ktoś ma wolny weekend (pomijając czas i trudy podróży), może sobie miło spędzić czas ?. Będzie też o tym, jak nie wracać, ale to na końcu.

 

Narty biegowe

To rozrywka, która zawładnęła sercem i umysłem mego męża. Ponieważ byłam w zaawansowanej ciąży, a wszystko wokół było oblodzone, mogliśmy chwilowo poruszać się jednym samochodem. To sprawiło, że rozrywki „na powietrzu” przypadły w udziale chłopakom i dzieciom, a my w tym czasie dbałyśmy o ciepło domowego ogniska, jadłyśmy dobre rzeczy popijając ciepłą herbatką. Tak przegrać, to czasem jak wygrać.

Równolegle nasza męsko-dziecięca wyprawa ubierała na siebie ciepłe spodnie, kurtki i dodatkowe pary rękawiczek i wyruszała na niedalekie wzgórza Ringkollen i tam nasze dzieci, niemalże pierwszy raz w życiu mogły jeździć na sankach. Akurat w tym roku człowiek zapomina, że to niewiarygodne, że keidyś w kujawsko-pomorskim nie było zim, ale jednak. Tak czy inaczej, dzieciaki jeździły na sankach, turlały się z górek i wracały mokre i rumiane, jak my w czasach dzieciństwa. Czysta radość. Wiadomo, jak na górce są z ojcami, to mogą zawsze trochę więcej, gdyż statystyczny facet z większą łatwością obudzi drzemiące w nim dziecko i da się ponieść fantazji, a matka to zawsze matka ?.

Generalnie miejsca jak Ringkollen są genialnie przygotowane dla korzystających z nich ludzi. To takie leśne parki rozrywki z miejscami do grillowania i uwierzcie, jest zupełnie inaczej niż na polskiej plaży. Tutaj ludzie rozpalają grilla/ ognisko i dzielą się nim z innymi użytkownikami. Ten kto rozpala, z radością wita innych, którzy na ruszt dorzucają swoje parówki. Tu trzeba dodać, że Norwegowie ukochali sobie grillowanie parówek (takich ich specjalnych) i wsadzanie ich w tortille. Co kto lubi ?

A wieczorem, kiedy wybawione dzieci ogrzewały się i odpoczywały w domu, tatusiowie wracali na Ringkollen, aby pojeździć na biegówkach. Podobno sport rewelacyjny, praktycznie dla każdego i gdyby nie to, że mamy pandemię, już mieliśmy zaplanowane, by w styczniu/lutym wyskoczyć w Karkonosze, abym ja też miała okazję spróbować. Gdyby ktoś przypuszczał, że w zamian za lockdown dostaniemy prawdziwą zimę nawet na naszych terenach, pewnie jakieś używane biegówki kupilibyśmy sobie już wcześniej. 

 

Oslo

Kiedy już wymyśliliśmy jak wyprowadzić nasz samochód na górę (w Norwegii spotkała nas odwilż i to trochę pomogło), zaplanowaliśmy sobie jeden dzień rodzinnego zwiedzania Oslo. Muszę przyznać, że program wycieczki był w stu procentach dziełem mojego męża. Niestety w kilku miejscach remonty trochę pokrzyżowały nam plany, niemniej jednak udało nam się zobaczyć:

Wzgórze Ekeber, z którego można podziwiać spektakularną panoramę Oslo, a w międzyczasie zawiesić oko rzeźbach w pozach niedwuznacznych. Na szczęście dzieci nie łapały szerszej perspektywy i rzeźby rozpatrywały tylko pod kątem tego czy da się na nie wejść.

Operę- futurystyczny budynek ze szkła i metalu, skonstruowany w formie szklanych tarasów spacerowych. Wybudowany nad wodą, w samym porcie.

Muzeum Muncha- tu widzieliśmy z zewnątrz niestety jedynie, bo akurat było remontowane i zamknięte chyba na rok ?

Harry Hole Tour

to nasza własna nazwa mikro wycieczki śladami Harrego Hola. Jest to bohater powieści Jo Nesbo, które wprost ubóstwa mój mąż. I dlatego część naszego dnia w Oslo poświęciliśmy, aby choć odrobinę mógł wczuć się w życie swego bohatera, przespacerować ścieżkami, którymi on chadzał. Z takich kamieni milowych tej wycieczki można wymienić miejsce, gdzie bohater mieszkał -5 Sofies Gata (a na domofonie widnieje jego nazwisko) oraz bar, w którym topił smutki w alkoholu Restaurant Schroder.

Pro Tipy

Jeżeli wybieracie się do Oslo, miejcie koniecznie na uwadze dwie kwestie:

  1. Tranzyt przez Oslo odbywa się tunelami pod miastem. To istna plątanina korytarzy i nawigacja często gubi zasięg. Koniecznie trasę do pokonania trzeba przemyśleć wcześniej, a w tunelach patrzeć na znaki. 
  2. Parkowanie w Oslo na pierwszy rzut oka jest łatwe, na drugi piekielnie skomplikowane, a na trzeci do ogarnięcia. Otóż wszystkie parkingi są płatne. Wzdłuż ulic jest mnóstwo miejsc parkingowych (płatnych), ale uwaga! Większość z nich jest przeznaczona dla samochodów dostawczych (takich z zieloną tablicą).  W tym miejscu nie można (nawet po uiszczeni opłaty) zaparkować zwykłego samochodu (to tłumaczy, dlaczego tyle osobówek ma tam zielone tablice). Po prostu należy odpuścić polską tradycję szukania miejsca do zaparkowania zaraz przed wejściem do atrakcji turystycznej. Najłatwiej wtedy rozejrzeć się za wielkim parkingiem płatnym- takim wielopoziomowym i sprawa załatwiona.  Trochę wygibasów pod parkomatem, żeby zapłacić przed wyjazdem i tak można żyć.

 

Podczas naszego pobytu oprócz zwiedzania po prostu nacieszaliśmy się towarzystwem naszych wspaniałych gospodarzy i o tym należy wspomnieć, choć nie w szczegółach ? Dodam tylko, że wróciliśmy na pewno cieżsi o parę nadprogramowych kilogramów, gdyż Wojtek oprócz rozlicznych talentów jest także piekarzem z wyksztalcenia, a genialnym kucharzem z zamiłowania, za to jego żona- Monia piecze fenomenalne torty, które wyglądają wspaniale, a smakują jeszcze lepiej, dlatego sami rozumiecie ?.

 

I teraz epilog

Po kilku wspaniałych dniach przyszedł czas aby zbierać się do wyjazdu. Spakowaliśmy się dzień wcześniej i rano mieliśmy wrócić  tak, jak przyjechaliśmy. Kiedy M brał rano prysznic, odnalazłam nasz bilet powrotny na prom i… musiałam natychmiast z nim pogadać. Klasę naszej relacji najlepiej oddaje ten dialog, zapamiętany co do słowa.

Dzieci śpią, gospodarze jeszcze też, ja pukam do drzwi łazienki i mówię:

„Cinuś, musisz mnie wpuścić, bo bardzo zj…..ałam”

Otwiera drzwi, patrzy na mnie z biletem w ręku i pyta jedynie ” Dzień czy godzina?”

Jak się pewnie domyślacie, pomyliłam… datę odpłynięcia promu i nie, nie dostaliśmy gratisowego dnia w Oslo. Nasz prom odpłynął dzień wcześniej. Zanim zapukałam do łazienki sprawdziłam dostępne opcje promowe. Nie było żadnych. Dlatego wtedy, w tej łazience mój nadzwyczajnie opanowany mąż nawet z uśmiechem na twarzy przyjął do wiadomości nieuniknione. I podjął decyzję, że teraz właśnie po śniadaniu wsiądziemy w nasze Pajero i pojedziemy drogą lądową do Polski… Bo wiecie, byłam przecież w ósmym miesiącu ciąży- nawet nie wypadało na mnie krzyczeć za tę pomyłkę…. i Wiecie co? Do Polski, a mianowicie do Szczecina dojechaliśmy szybciej niż gdybyśmy jechali na prom do Hirtshal. Co prawda wyszło nas to drożej, ale przynajmniej od 1 w nocy przespaliśmy się w budżetowym apartamencie w Szczecinie. Rano już spokojnie dojechaliśmy do Olsztyna, bo przecież trzeba było odebrać jeszcze psy od dziadków… Tak trzeba żyć? Jasne!

Please follow and like us:
Zimowa Skandynawia- 2

Zimowa Skandynawia- 2

Szczęśliwie to bardzo krótki wpis o tym, że zimowa Skandynawia może okazać się bardziej nieprzewidywalna niż nam się wydawało. W końcu jechaliśmy tylko na Sylwestra do znajomych…

Ostatnie 500m

Dojeżdżaliśmy już do celu. Już prawie widzieliśmy te pochodnie, które nasz gospodarz- Wojtek zapalił na powitanie. Zjeżdżaliśmy właśnie ze stromego zbocza, przed nami zostały dwa ostatnie zakręty drogi i nagle okazało się, że samochód stracił przyczepność, bo pod cienką warstwą śniegu była gruba pokrywa lodu. I stało się, zjechaliśmy z drogi i utknęliśmy w niewielkim rowie, na szczęście po bezpieczniejszej stronie zbocza.

Tu winnam załączyć ilustrację, abyście zobaczyli, że nie było aż tak strasznie, jak się zapowiada. Nie byłam tak bezczelna, aby robić w tej sytuacji zdjęcia- bez obaw 😉

Po wpadnięciu w zaspę w rowie nie traciliśmy ducha. Wierzyliśmy, że nasze Pajero poradzi sobie z taką przeciwnością losu. Trochę się przeliczyliśmy, bo (chyba w wyniku szoku) napęd 4×4 jakoś się zblokował. Zapaliły się kontrolki ABSu, zawiodły wszystkie systemy i klops. Oczywiście, kiedy tkwiliśmy w rowie zadzwoniła moja teściowa (bo ma szósty zmysł), a ponieważ nie umiem jej okłamywać, musiałam się szybko rozłączyć. Po kilku nieudanych próbach wyjechania z rowu o własnych siłach, sprowadziliśmy na pomoc Wojtka. Wojtek jest wspaniałą złotą rączką, genialnie zna się na samochodach, w nie tak odległej młodości startował nawet w jakichś rajdach, a w Norwegii pracuje w firmie związanej z motoryzacją. Podczas rozmowy telefonicznej Wojtek nie wydawał się przerażony. Szybko ruszył nam na pomoc, a my wyobrażaliśmy sobie, że przyjedzie pługiem śnieżnym lub co najmniej traktorem. W końcu na wyciągnięcie z rowu czekało 2,5 tony samochodu.

 

Jak Dawid z Goliatem

A w odpowiedzi na nasze modlitwy Wojtek przyjechał po nas tym:

 

Wojtek jednak miał przewagę, o której nie wiedzieliśmy. Po prostu użytkownicy norweskich dróg zimą mają opony z kolcami. Ja i dzieciaki przesiedliśmy się do Wojtka. Tylko na marginesie dodam, że ubrany był w strój św. Mikołaja, a na pokładzie miał jeszcze swoją córkę. Kiedy już wszyscy zainteresowani znaleźli się w małym suzuki, a M zasiadł z powrotem za sterami Pajero, suzuki zaczęło ciągnąć. Lina napięła się, a Pajero powolutku wydostawało się z zaspy w rowie. I kiedy już trafiło na powrót na drogę, okazało się, że jest na niej dokładnie tyle samo lodu pod śniegiem, co przed chwilą. Pajero zaczęło bezwładnie sunąć na suzuki. Jedynym pomysłem, na jaki w tym stresie wpadł Marcin, było zaciągnięcie hamulca ręcznego. Nie było gwarancji sukcesu, ale udało się i samochód stanął bokiem w poprzek drogi. nastąpiła też druga burza mózgów. W jej wyniku ja i dzieciaki zostaliśmy odwiezieni suzuki do domu, chłopcy znowu się przesiedli, a Wojtek zadecydował, że najbezpieczniej będzie po prostu wjechać prosto w pole i polem pokonał ostatnie metry do domu. Można było uznać, że jesteśmy na miejscu i tylko wizja powrotu tym samym zboczem do domu napawała nas przerażeniem.

A tak wyglądała oblodzona nawierzchnia przed domem… Ach ta zimowa Skandynawia 😉

 

Please follow and like us:
Zimowa Skandynawia

Zimowa Skandynawia

Miało być częściej i lepiej z tymi moimi wpisami, ale wychowanie trójki dzieci w czasie pandemii przerosło trochę nawet mnie. Tak czy inaczej, zapraszam na wpis o tym, jak bezśnieżną zimą można wybrać się na przejażdżkę do Norwegii. Zimowa Skandynawia to imponująca historia, niemniej jednak sporo w niej fakapów.

Nie przychodź nieproszony

Po naszej Wielkiej Podróży po Skandynawii nastąpiła rewizyta naszych norweskich gospodarzy, a po niej kolejne, tym razem sylwestrowe zaproszenie w okolice Oslo. Grzech nie skorzystać, dlatego zupełnie zignorowaliśmy fakt, że w grudniu byłam już w ósmym miesiącu ciąży i tuż po Świętach zapakowaliśmy siebie i dzieci do samochodu i ruszyliśmy w siną dal.

Nasz rydwan

Ponieważ nasza rodzina szczególnie umiłowała sobie podróże wiekowymi automobilami, tym razem nie mogło być inaczej. Jechaliśmy na krótki wypad, dlatego kampera zostawiliśmy w domu. Co prawda był to grudzień 2019, który aurą bardziej przypominał późny październik. Mieliśmy jednak niejasne przypuszczenia, że w Norwegii może być odrobinę inaczej. W zawiązku z powyższym, jako źródło transportu wybraliśmy cudownego Mitsubishi Pajero z 1997 r! Auto wyposażone we wszystkie cuda techniki dostępne na rynku motoryzacyjnym przeszło 20 lat temu, wysokie, wygodne nawet dla ciężarnej. Dodatkowo posiadające podgrzewane fotele. Nasze Pajero ważyło około 2,5 tony i konsumowało stosowne ilości paliwa, ale przecież miało też butlę gazową, więc nie powinno wyjść tak drogo…

Droga- plan

Tym razem planowaliśmy część podróży pokonać promem. Nasz główny koncept zakładał, że przejedziemy się samochodem ile się da (bo promy nie zawsze są tanie). Tak by prom był dla nas chwilą odpoczynku przed metą. Właśnie dlatego postanowiliśmy jechać z Olsztyna aż do duńskiego portu Hirtshals, tam wsiąść na prom, odsapnąć 4 godziny w godziwych warunkach, dopłynąć do Langesund, a później już spacerkiem na miejsce.

Po drodze spotkał nas fakap #1 gaz LPG na stacjach dostępny jest  powszechnie w Polsce, w Niemczech nie zawsze i nie zawsze stacja posiada odpowiednią przejściówkę żeby zatankować każdy samochód. W Danii i Norwegii gaz LPG jest trochę jak yeti, ktoś słyszał, ale nikt nie widział. Za to jeśli kolejny raz pojedziemy Teslą, to będziemy mogli ją doładować na każdym kroku.

Nocleg

Prom mieliśmy około 8.00 rano, a nasz Pajero przejechał przez Polskę, Niemcy i Danię jakoś wyjątkowo szybko, dlatego mieliśmy przed sobą kilka godzin oczekiwania na załadunek. Był grudzień, więc wiecie- musi być zimno, ale byliśmy całkiem przygotowani. Mieliśmy w końcu herbatę, śpiwory i podgrzewane fotele. Każdy przytulił się na podgrzewanym fotelu z jednym dzieckiem (ja trochę z dwójką, bo jedno było cały czas w brzuchu), przykrył się śpiworem i jakoś dotrwaliśmy. 

Załadunek na prom ciągnął się całe wieki, za to wschód słońca w porcie wyglądał imponująco. Oczekiwania co do promu (ukształtowane na podstawie naszej poprzedniej przejażdżki) trochę przerosły rzeczywistość, choć być może był to po prostu popularny czas na podróże. Tak czy inaczej prom był załadowany „po kokardę” niczym pociąg relacji Toruń- Olsztyn chwilę przed świąteczną przerwą. I jeśli macie złe zdanie o Polakach podróżujących koleją, to musicie wiedzieć, że Duńczycy nie zachowują się inaczej. Było ich wszędzie pełno. Wyciągali masę własnych kanapek i własnych termosów. W zasadzie byliśmy jednymi z nielicznych, którzy dali się skusić i umilili dzieciom podróż puszeczką (jakże drogiej w dzisiejszych czasach) coli. Od Duńczyków można się jednak nauczyć, że branie sterty planszówek na prom ma sens.

Let it snow

A teraz pora na fakap #2. Podczas podróży promem po 2 godzinach rozmowy z dziećmi próbowaliśmy włączyć im bajki w necie (shame on us). W międzyczasie okazało się jeszcze, że zapomniałam włączyć roaming, więc został nam jedynie telefon mojego M. Dodajmy, że był to telefon prepaid- czyli na kartę. Kiedy pływaliśmy po wodach powiedzmy międzynarodowych, dzieci oglądały bajkę (wydawałoby się przez promowe wi-fi), zadzwoniła na chwilkę moja mama, aby zapytać czy wszystko zgodnie planem. I nie uwierzycie, po zejściu na ląd okazało się, że te niewinne rozrywki zeżarły wszystkie złotówki na koncie Orange.

Nie ma złotówek- nie ma internetu- nie można doładować konta przez aplikację banku- nie ma danych potrzebnych do odpalenia nawigacji! Szybkie podsumowanie: Lądujemy w Norwegii, oczom naszym ukazuje się Zimowa Skandynawia-  i mimo, że powinniśmy się tego spodziewać, śnieżyca i fatalne warunki na drodze jednak nas zaskakują. Nie mamy nawigacji i jedziemy trochę „na czuja”, w kierunku Oslo. Co więcej, po drodze zaczynamy rozumieć, że Langesund jest dalej od Oslo i Honefoss niż myśleliśmy. A w śnieżycy z tego „dalej” robi się „cholernie daleko”. Fakap #3, kończy nam się paliwo, gaz skończył się już dawno temu.

Proste rozwiązania

To zaskakujące jak w brak internetu potrafi skomplikować życie w XXIw. Dzieje się tak zwłaszcza, kiedy nastawiamy się, że internet rozwiąże wszystkie nasze problemy. Jak wiemy potzreba bywa matką wynalazku, a w tym wypadku została matką genialnego pomysłu. Gdzieś na dnie naszej świadomości zamajaczyło niewyraźne skojarzenie, że norweskie sklepy, nawet tak małe jak Żabki, udostępniają często sieć wifi. Słabą, bez fajerwerków, ale na doładowanie konta powinno wystarczyć. Znalezienie sklepu, przy stacji benzynowej, nie było tak strasznie  trudne. Konto doładowaliśmy nawet nie wychodząc z samochodu. Pokrzepieni dostępem do internetu spróbowaliśmy odnaleźć stację z gazem i tutaj niestety trzeba przyznać, że zupełnie nam nie wyszło. Znaleźliśmy jakąś bezpańską butlę zewnętrzną, ale bez obsługi i bez możliwości zapłacenia kartą. Dalej musieliśmy jechać na benzynie.

W śnieżycy drogę do Honefoss pokonaliśmy w około 4 godziny. Biorąc pod uwagę warunki, to i tak dobry czas, zawłaszcza dla ludzi, którzy od lat śnieg widywali tylko na widokówkach.

I tu prawie nastąpił happyend

Bo… nasza wesoła ekipa natrafiła na kolejny fakap jakieś 500 m od mety… Ale to już opowieść na kolejny wpis ?

 

Please follow and like us:
Wakacje w Chorwacji- KEMPING (CAMP) GALEB

Wakacje w Chorwacji- KEMPING (CAMP) GALEB

Poprzedni wpis dotyczył wycieczek górskich, których kultywowanie solennie obiecywałam. Nabyliśmy nawet sprzęt turystyczny w postaci butów, plecaka oraz karimat dla Marcina i ustaliliśmy z kim zostawimy dzieci na czas górskiego wypadu, gdy okazało się, że… jestem w ciąży. Co prawda planowaliśmy powiększenie rodziny, nie przypuszczaliśmy jednak, ze realizacja powiedzie się tak szybko. Co teraz? Kemping!

Podobno ciąża to nie choroba. Nie mogę jednak oprzeć się przekonaniu, że pogląd ten wygłaszają ludzie, którzy w tej ciąży nigdy nie byli ;). W związku z moim stanem odłożyliśmy więc na bok plany forsownych wspinaczek i spania na podłodze w schronisku.

Nasze oczy zwróciły się w zupełnie innym kierunku. Takim osiągalnym finansowo, nienadwyreżającym jeśli chodzi o czas przejazdu oraz z całą pewnością gwarantującym wywczas na słonecznej plaży. Chorwacja!

Zrobiliśmy szybką burzę mózgów i doszliśmy do przekonania, że tym razem z wielką wdzięcznością skorzystamy z uroków kempingu.

Założenia wycieczki były następujące:

  1. Szukamy kempingu, który gwarantuje bezpośredni dostęp do plaży
  2. Plaża musi być w miarę piaszczysta (nawet kosztem przejrzystości wody) – jechaliśmy z dosyć małymi dziećmi, a te nie poradziłyby sobie na typowo chorwackiej plaży kamienistej;
  3. Potrzebujemy parceli jak najbliżej linii brzegowej, aby ograniczyć długie i wielokrotne przemarsze z kampera nad morze i z powrotem, bo ktoś zapomniał łopatki/zrobić siku/zjeść kabanosa*. (niepotrzebne skreślić)
  4. Parcela (takie mądre campingowe słowo oznaczające działkę wydzieloną na kampingu, która przez ten krótki czas będzie do naszego wyłącznego użytku) musi być też w cieniu, bo zwyczajnie nie mamy w kamperze klimatyzacji.

Umówmy się, ten wyjazd organizowany był pod hasłem- zróbmy tak, żeby było łatwo i wygodnie.

OMIS

 

Po krótkiej analizie dostępnych opcji, stwierdziliśmy, że koniecznie musimy zarezerwować miejsce jeszcze z domu, żeby mieć gwarancję tego, czego oczekujemy. To może dziwne u osoby, która twierdzi, że lubi podróże, ale mam sobie coś z umysłu ścisłego i czasem po prostu lubię miejsca, które już poznałam ? zwłaszcza, że nastawialiśmy się na błogi relaks, zamiast ostrego zwiedzania. Tym samym oczy nasze zwróciły się ku miejscowości Omis, w której byłam ponad dekadę temu. W czasach gdy wyjazdy sponsorowali rodzice.

Omiś to miejscowość położona bliżej południowego krańca Chorwacji, na kontynencie (nie na wyspie). To co przemawiało za Omisiem, to fakt, że położony jest nad morzem Adriatyckim, ale równocześnie u podnóża gór, które dosyć szybko zapewniają cień i ulgę w chorwackim skwarze. Dodatkowo, Omiś ma całkiem przyzwoitą część zwaną starym miastem, pełną charakterystycznych, urokliwych zabudowań. Omiś to w zasadzie kwintesencja tego, czego szukaliśmy. Jest małym miasteczkiem, opartym na turystyce, ze żwirową plażą i przepiękną przystanią rzeczną (w Omisiu do Adriatyku uchodzi rzeka Cetina).

dav

 

CAMP GALEB

Kiedy zdecydowaliśmy się na Omis, kwestia kempingu rozwiązała się sama. Największym kempingiem w Omisiu jest CAMP GALEB. Rezerwacji parceli można dokonać przez internet. Przemiłe pani odpowiadają na wszelkie pytania związane z dostępnością miejsc. Opcji jest kilka. Taka, która gwarantuje dostępność ściśle określonego miejsca jest oczywiście najdroższa. Tym razem był to aspekt na którym zależało nam najbardziej. Po dokonaniu wyboru miejsca, trzeba zapłacić na konto kempingu zaliczkę. Resztę reguluje się przy wyjeździe. Podczas meldowania zostawiamy w recepcji nasze dokumenty (to gwarancja, że nie damy dyla bez rozliczenia się za pobyt). W zamian otrzymujemy karty, które umożliwiają wielokrotny wjazd i wyjazd na kemping oraz kartę z numerem parceli. Trzeba ją zamontować w kamperze. Przy sektorach parcel dostępne są gniazdka. My byliśmy wyposażeni w przedłużacz, natomiast odpowiednią przejściówkę udostępniono nam w recepcji (nie mamy szczęścia do tych kabli). Na naszej parceli był także dostęp do wody, wystarczyło zabrać ze sobą wąż ogrodowy i szybkozłączkę. 

dav

 

Węzeł sanitarny

Na kempingu dla kamperów wyznaczony jest jeden duży węzeł sanitarny z prysznicami, toaletami, łazienką dla dzieci, prysznicami zewnętrznymi, miejscem przygotowywania posiłków oraz do prania ręcznego. Mimo ogromnego obłożenia kempingu, nigdy nie zdarzyła się kolejka do prysznica. Do WC zdarzały się takie raczej symboliczne. Na kempingu znajduje się także drugi węzeł sanitarny, w którym znajdują się pralki i suszarki bębnowe. Za dodatkową opłatą: w recepcji zgłaszamy chęć skorzystania z pralki i suszarki. Dostajemy specjalny żeton, a opłata dopisywana jest do rachunku za parcelę. Są tu także toalety i prysznice.  Z niego także można swobodnie korzystać.

 

Plaża

CAMP GALEB ma własną żwirową plażę, która jest łatwiejsza do zaakceptowania przez dzieci. Tu warto zwrócić uwagę, że kemping położony jest za ujściem rzeki do morza. Dlatego woda może być tu chłodniejsza niż w innych miejscach. Dodatkowo warto zauważyć, że dzięki osadom rzecznym zejście do wody jest wyjątkowo łagodne i trzeba się naprawdę sporo nachodzić w głąb morza, aby stracić grunt pod nogami – mi się nie udało ?. Taka charakterystyka sprawia, że woda trochę szybciej robi się mętna. Na dnie mogą także występować glony, ale za to specjalne buty kąpielowe nie są tak konieczne.

 

Baseny

Na terenie kempingu znajdują się dwa  odkryte baseny (trzeci był akurat w budowie). Pierwszy był zlokalizowany w pobliżu restauracji i baru. Ze względu na swą głębokość (1,2m) zupełnie nie nadawał się dla naszych dzieci i pewnie taki był zamysł właścicieli kempingu. Ten podświetlany wieczorami zbiornik wodny był z pewnością przeznaczony do sączenia drinków i nawiązywania znajomości rodem z Hotelu Paradise czy innego Statku Miłości. 

My spędzaliśmy o wiele więcej czasu nad zespołem brodzików dla dzieci. Mniejszy miał około 40cm głębokości, a większy około 80cm, w związku z czym były idealne dla naszych dzieci. Nasze dzikie serca co prawda płakały, gdy latorośle wybierały basen zamiast morza, niemniej jednak był to wyjazd „bez spiny” . Nie zamierzaliśmy wykłócać się z nimi o ideały. Kiedyś to zrozumieją ?

 

 

Restauracja

O restauracji na kempingu niestety nie powiem zbyt wiele. Zrobiliśmy do niej jedno podejście, ale była wówczas mocno zatłoczona. Później chcąc zjeść coś „gotowego” korzystaliśmy z restauracji poza kempingiem. W promieniu kilkuset metrów (w stronę centrum) jest kilka restauracji, pizzerii i bistro, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie.  Jako dania odrobinę bardziej regionalne Marcin może polecić owoce morza lub burek z serem czy mięsem (potrawa rdzennie arabska, która zadomowiła się nad Adriatykiem). Ja nic nie polecam, gdyż mdłości nie pozwalały mi żyć normalnie ?.

 

Zaopatrzenie

 

Jeżeli jako kamperowcy wybieracie się na wakacje, z pewnością jesteście doskonale zaopatrzeni. Co jak co, ale znawcy tematu wiedzą wyśmienicie, co kupić, jak przygotować półprodukty i gdzie to wszystko zmieścić w swoim kamperze, przy zachowaniu dopuszczalnej masy całkowitej. Gdybyście jednak czegoś zapomnieli- bez obaw- zaraz za płotem kempingu znajduje się doskonale zaopatrzony market Studenac. Ceny w sklepie zbliżone są mocno do tych polskich. Raczej bliżej im do cen z Żabki, a nie z Biedronki. Studenac przy kempingu jest chyba największym w miejscowości. Faktycznie można tam znaleźć praktycznie wszystko, łącznie z dobrze zaopatrzonym działem serów i wędlin na wagę.  To co ujmujące w Chorwacji, to szeroki wybór i przystępne ceny owoców lokalnych, takich jak winogrona i pomarańcze. Owoce w sklepach i na targach nie wyglądają ja te wypolerowane w naszych sklepach. Czuć za to w ich smaku, że dojrzewały naprawdę na krzaczku, przygrzewane chorwackim słońcem.

 

Atrakcje

 

Hmmm… jeśli chodzi o atrakcję, to wspomnę jedynie o kilku, gdyż ze względu na specyficzny stan oraz stronienie od tłumów, nie jestem raczej typem korzystającym ze wszelkich możliwych (często płatnych uciech). Z atrakcji na kempingu mogę wymienić:

  • Szkółkę surfingową- zajęcia prowadzą także Polacy, odbywają się na wybitnie płytkiej części akwenu i są dzięki temu bezpieczne.
  • Zajęcia z zumby- my oglądaliśmy jedynie wieczorny pokaz przy basenie
  • Wieczorki muzyczne (także przy basenie), w formie zespołu grającego na żywo lub karaoke;

 

W samym Omisiu w ramach atrakcji można także wybrać rejs statkiem na którąś z okolicznych wysp, wypad do wesołego miasteczka, zwiedzanie twierdzy położonej w okolicznych górach czy poskakać na dmuchańcach.

Naszą najfajniejszą atrakcją, którą sobie sami zorganizowaliśmy, była z kolei wycieczka naszym dmuchanym kajakiem z plaży na kempingu w górę rzeki. Przeżycie niesamowite- gorąco polecam.

 

To tak pokrótce historia naszego wyjazdu. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie taka forma podróżowania za granicę będzie zupełnie legalna, dlatego gorąco polecam ?.  A już niedługo napiszę, jaki znaleźliśmy pomysł na bycie samotną wyspą w nowych okolicznościach ;-).

 

 

 

Please follow and like us:
Weekend w Tatrach

Weekend w Tatrach

Ostatnio dawno mnie tu nie było i to w sumie z błahej przyczyny. Traktuję bloga jako taką tubę do obwieszczania swoich planów lub zdawania sprawozdań z ich realizacji. A jestem w takim dziwnym momencie życia, kiedy planów i pomysłów mam nadal mnóstwo, ale ich realizacja utknęła w martwym punkcie. Coś tam się dzieje, ale to system naczyń połączonych i zanim zadzieje się punkt D, muszą wydarzyć się A, B i C. Tym samym mogę skutecznie realizować tylko plany drobne, takie jednorazowe, takie na weekend.

Wyjazd integracyjny inaczej.

Wspominałam już na pewno, że pracuję we wspaniałym miejscu ze świetnymi ludźmi. To trochę jak sekta, a nawet nie sprzedajemy kosmetyków ani garnków ?. Co jakiś czas zdarzają się w naszej firmie także wyjazdy integracyjne, w powszechnie akceptowanej formule skupiającej się głównie wokół dobrego hotelu i suto zakrapianej imprezy. Tym razem jednak oddolnie narodziła się idea, aby zintegrować się w zupełnie inny sposób. Idea rozlała się po firmie i zaowocowała wyjazdem w Tatry ponad połowy pracowników.

W Tatry na weekend? Za daleko!

Dotychczas, kiedy ktoś rzucał „a może w góry?” , momentalnie przygniatała go cała wywrotka śmiechu, bo garstka to przecież za mało. Tak samo, jak weekend to za mało na skuteczną i satysfakcjonującą wyprawę z kujawsko-pomorskiego w Tatry. Tak nam się wydawało… dziś trudno mi uwierzyć, jak bardzo się myliliśmy…. Gdyby choć wśród nas był Radek Kotarski, rzekłby może kilka lat temu „Nic bardziej mylnego”. Niestety, Radek był zajęty i do tego wniosku musieliśmy doczołgać się na własną rękę.

Więc jednak w góry!

Sama dokładnie na pamiętam, jak to się stało, że jednak się na to odważyliśmy i zaproponowaliśmy podobną formułę reszcie zespołu. Do końca nie wierzyliśmy, że inni odnajdą w sobie pierwiastek szaleńca i zdecydują się pojechać. Dodam od razu, że wyjazd nie był zupełnie obowiązkowy i osoby, którym podobna estetyka nie przypadła do gustu po prostu szczerze deklarowały, że nie wezmą udziału (przynajmniej zdecydowana większość).

Plan

  1. Piątek ok.13.00- wyjazd z Torunia
  2. 00- Zakopane- Hostel
  3. Sobota 6.00- pobudka i śniadanie
  4. 00 Wymarsz z parkingu Kiry w stronę schroniska na hali Ornak
  5. 00 Wymarsz ze schroniska w kierunku szczytu Ornak
  6. Noc w schronisku
  7. Powrót do samochodów i powrót do domu.

Rozdrabniam się tak, gdyby ktoś chciał zrealizować podobny wyjazd w oparciu o podobny plan.

Mocne strony

Plan weekendowego ataku szczytowego miał kilka mocnych stron. Primo, pierwszy raz od wielu, wielu lat turystyczny wyjazd w moim wykonaniu odbywał się bez dzieci.

****Tu musi się znaleźć miejsce na dygresję, bo muszę przyznać, z pełną świadomością, że macierzyństwo zupełnie niepostrzeżenie zmieniło w moim życiu o wiele więcej niż przypuszczałam. Otóż jakieś 10-15 lat temu, kiedy byłam piękna, młoda i o jakieś 10 kg lżejsza, a do tego zazwyczaj wypoczęta i wyspana, znużona jedynie ślęczeniem nad podręcznikami, należałam do grona ludzi z gruntu leniwych! O tak! Szok? Niedowierzanie? I kiedy bywałam „w górach” ze znajomymi, reprezentowałam podejście zamykające się w kilku pytaniach: „A czy my musimy wchodzić na górę?”, „co tam jest takiego, czego tu nie ma?”, „no dobra, widoki…ale przecież trzeba będzie stamtąd zejść, to po co w ogóle wchodzić?” oraz… „a nie możemy napić się po prostu piwa?”. I oto teraz, po 5 latach macierzyństwa odkryłam, że wysiłek fizyczny i zmęczenie, kiedy odpowiadasz jedynie za siebie, są super fajne! To jest niesamowita metamorfoza, z której jestem szalenie dumna. Jakaś taka perwersyjna przyjemność z udręczenia fizycznego na własne życzenie. I ta świadomość, że najwyżej zmarzniesz i będzie Ci niewygodnie. Może zgłodniejesz i będzie Ci się chciało pić. Ale na pewno nikt nie będzie z tego powodu płakał, jęczał, marudził, narzekał….Bezcenne! ***

Drugi plus dotyczył terminu wyjazdu- jechaliśmy tydzień po majówce i takim sposobem udało się znaleźć wolne miejsca w schronisku. Dopiero teraz wiemy, jakie to było szczęście ?. I to szczęście, z gatunku farta, dzięki któremu nie musieliśmy spać na podłodze w suszarni.

Trzeci plus dotyczy aury. Doskonale wiemy, że majówka w tym roku nas nie rozpieszczała. Beznadziejna pogada była także tydzień później. Z jednym wyjątkiem- w dniu, w którym maszerowaliśmy otworzyło się nad nami okno pogodowe, zapewniające niezapomniane doznania związane ze spektakularnymi widokami, które dane nam było podziwiać.

Czwartym plusem był środek transportu. I mimo, że w czasie wyjazdu przyznanie racji nie przeszło mi przez zęby (PKP rulezzz), teraz muszę potwierdzić, że na tamten moment przejazd samochodami był najlepszą opcją, zwłaszcza, że nie ja byłam kierowcą ?.

Słabe strony

Plan miał też słabe strony, z których zdawaliśmy sobie zupełnie sprawę.

Pierwszym słabym punktem był paradoksalnie dojazd. Mimo, iż kierowców było dwóch, co sprawiało, że pozostałe osoby beztrosko podróżowały w roli pasażerów, to samo pokonanie tej trasy dłużyło się niemiłosiernie. Ja wiem, pisze to osoba, która prawie miesiąc spędziła w kamperze, ale warto zauważyć sporą różnicę w komforcie podróży. Poza tym mieliśmy świadomość, że kierowcy będą dodatkowo obciążeni fizycznie po pokonaniu takiej trasy.

Drugim słabym punktem było to, że musieliśmy dzielnie zmierzyć się z koniecznością taszczenia całego dobytku na plecach. Bez względu na aurę.

Trzecim słabym punktem była zima, która w tym roku zagościła w Tatrach na wyjątkowo długo. A śnieg wiązał się z koniecznością dodatkowego wyposażenia.

Zimowa majówka w górach.

Zimowa majówka przebiegła nadspodziewanie sprawnie. Cała grupa była wyjątkowo zdyscyplinowana i skupiona na celu, który nas tu sprowadził. Spacer Doliną Kościeliską do schroniska pokazał nam, że cieszyliśmy się dosyć przyzwoitą kondycją i skłonił do dalszej wędrówki.

Po wyjściu ze schroniska skierowaliśmy się w stronę Przełęczy Iwaniackiej. Droga była chyba niezbyt trudna, choć jako górskiemu laikowi trudno mi oceniać. Pokonywaliśmy ją z pewnym zmęczeniem, ale raczej bez trudności. Jedynymi kłopotliwymi miejscami były te, w których na szlaku zalegała jeszcze warstewka śniegu i lodu. Pocieszę podobnych turystów- udawało mi się je pokonać nawet bez kijków ?. Dojście na przełęcz zajęło naszej grupie dokładnie tyle czasu, ile zakładały tabliczki informacyjne- szacun. Droga do przełęczy była przepiękna, ale to pewnie nikogo nie dziwi ?.

Spory kawałek drogi za przełęczą w stronę szczytu zaczęły się przysłowiowe schody. W górach zalegało jeszcze sporo śniegu, ale temperatury były dodatnie, a słońce przygrzewało dosyć mocno. Takim sposobem śnieg stawał się coraz bardziej mokry i w pewnym momencie osoby nie wyposażone w raki i kijki każdy krok pokonywały z trudem. Zaczynaliśmy tracić przyczepność i ślizgać się po stoku razem z osuwającym się śniegiem. Tu z bólem serca musze przyznać, że większość z ekipy zawróciła, a szczyt zdobyli jedynie ci członkowie, którzy wcześniej, przy akompaniamencie głupich uwag, szykowali się na wyprawę niemalże jak w Himalaje. Zwracamy honor! Wiedzieliście lepiej!

Po odwrocie z drogi na szczyt nie odczuliśmy ulgi, a raczej niedosyt, dlatego zaraz po zejściu do schroniska, postanowiliśmy jeszcze przejść się przynajmniej nad Staw Smreczyński. Ze względu na widoki było warto ?.

O tym, co się działo w schronisku po powrocie naszych dwóch wypraw nie będę pisać, bo kto by to pamiętał ?.

Rano po śniadaniu wyruszyliśmy w stronę parkingu, a po drodze „zahaczyliśmy” o jaskinię Raptawicką, do której podejście zdecydowanie zmroziło nam, a przynajmniej mi, krew w żyłach. Gdybym była sama, z całą pewnością zawróciłabym z drogi, tutaj jednak poszłam za stadem i mimo momentów strachu pomieszanego z lękiem wysokości, nie żałuję decyzji.

Całą wyprawa była świetna! Doskonała (może z wyjątkiem kuchni w schronisku, ale nie zrażajcie się- proste dania nawet im wychodzą OK).

Co dalej?

Opisana wycieczka otworzyła mi oczy i zapoczątkowała nowy, górski etap Freeislandera, który właśnie obwieszczam. Górski etap będzie miał swoją kontynuację w lipcu bieżącego roku, ale w wydaniu odrobinę bardziej klasycznym, bo z mężem ?. Tym razem planujemy wyjazd na 4 dni. Obiecuję dokładnie opisać wyjazd, gdyby górskie pasje rodziły się właśnie w umysłach innych kanapowych leniuszków podobnych do mnie. Zapraszam!

 

 

 

Please follow and like us:
Prowiant na drogę- mięsne weki

Prowiant na drogę- mięsne weki

Romantyzm tego tytułu nie pozostawia złudzeń. Mhm….Prowiant na drogę- mięsne weki…  Był już wpis o tym, jak przeżyć w Norwegii i nie zbankrutować na kawie. Teraz czas na wpis o tym, jak przeżyć w Norwegii i nie zbankrutować na jedzeniu. Wpis obiecany dawno temu. Łudzę się nawet, że przez niektórych wyczekiwany. Na pewno natomiast potrzebny i mam nadzieję, że dla wielu okaże się przydatny.

Jak przygotować prowiant na drogę, który przetrwa bez lodówki?

Założenie było bardzo proste. Wiedzieliśmy, że nie będzie nas stać, żeby kupować mięso w trasie. Wiedzieliśmy także, że już jesteśmy za starzy i zbyt odpowiedzialni, aby zakładać, że przez miesiąc będziemy żywić się zupkami chińskimi i krakersami. To se ne vrati. Wiedzieliśmy, że nasze dzieci KOCHAĆ MIĘSO, dlatego musieliśmy być na to gotowi. W kamperze owszem, jest lodówka- ale bardzo niewielka- mieszcząca tylko najważniejsze produkty z najkrótszym terminem przydatności.

Nie dla pulpetów i gołąbków w sosie pomidorowym.

Szukając pomysłu na prowiant naturalnie trafiłam w rejony sklepowych półek, gdzie królowały słoiki mięsiw wątpliwego pochodzenia, zalane pomidorowo-mącznymi sosami. Ok, na studiach jadało się wszystko, ale perspektywa miesiąca w pomidorowym sosie jakoś mnie nie urzekała. Trzeba było wymyślić coś innego…

Tyndalizacja

Gdzież bym ja była bez Internetu?  Przeczesałam Internet w poszukiwaniu informacji, jak zrobić mięsne weki i tak trafiłam na informację o procesie zwanym tyndalizacją. Jest to proces trzykrotnego pasteryzowania słoików wypełnionych jedzeniem. Bogatsza w wiedzę teoretyczną wszystko sobie dokładnie rozplanowałam, zakupiłam i przystąpiłam do dzieła.

  1. Słoiki.

Słoików miałam w piwnicy całkiem sporo. Żeby żywność była zakonserwowana prawidłowo słoiki trzeba dobrze umyć. Jestem mistrzem ułatwiania sobie życia, dlatego wpakowałam je wszystkie do zmywarki i włączyłam na ten taki super ciepły i dokładny program- done.

  1. Nakrętki

Nasze weki miały wytrzymać długo bez lodówki, trzeba było zatem minimalizować szanse na dostanie się do nich bakterii. W procesie tyndalizacji super ważne jest używanie czystych, nieuszkodzonych nakrętek. Wiem dokładnie, jak potrafię obchodzić się ze słoikami, dlatego na taką wyprawę nie zaryzykowałam użycia starych nakrętek. Na allegro zamówiłam sobie zestaw takich zupełnie nowych, przed użyciem je jeszcze umyłam i przetarłam spirytusem. Pamiętajcie- wacik ze spirytem na zakrętkę, a nie do buzi :p

  1. Mięso…

Na wyjazd zaplanowałam dokładne menu. Zakładałam, że każdą potrawę możemy jeść dwukrotnie, a na jeden obiad zużyjemy około 0,5kg mięsa. W związku z tym na miesięczny wyjazd (który mógł obejmować czas awarii samochodu i trochę się przedłużyć), musiałam przerobić 15kg mięsa. Phi! Co to dla mnie? W menu miałam klopsy z mięsa mielonego (podawane z różnymi sosami, przygotowywanymi doraźnie), mięso mielone zwyczajne (do spaghetti i np. chilli con carne/burrito), filet z kurczaka oraz schab (np. do strogonowa albo do bitek). Poszłam trochę na łatwiznę- zamówiłam wszystko w sklepie, który dowozi zakupy do domu.

  1. Obróbka mięsa.

Tu nie ma się co oszukiwać. Po doskonałym rozplanowaniu zadań, przystąpiłam do dzieła. Z filetem z kurczaka poszło najłatwiej. Pokroiłam go w kostkę, przyprawiłam, skropiłam olejem, rozłożyłam na dwóch blachach wyłożonych papierem do pieczenia i zapakowałam do piekarnika- 25 min, 180st. Bułka z masłem. Równolegle na jednej patelni obsmażały się kawałki schabu, a na drugiej mięso mielone luzem. W tym czasie także kulałam już powoli klopsiki.

*** ważna uwaga- przy tyndalizacji trzeba uważać z przyprawami. Używamy tylko tych najbardziej podstawowych- sól, pieprz, papryka, majeranek. Resztę można dodawać już w czasie wycieczki, podczas przygotowywania posiłków.

*** do słoików nie wsadzamy mięsa z kością, mięsa w mącznych lub śmietanowych sosach, stronimy także od panierki na kotletach.

  1. Rosół.

Słoiki wypełnione mięsem należy uzupełnić zalewą z bulionu. Kiedy na dwóch patelniach smażyło się mięso, w dwóch 5-litrowych garach obok wesoło pyrkał rosołek. Taki klasyczny. Na jeden garnek zużywałam paczkę włoszczyzny i pewnie jakiś 1kg skrzydełek z kurczaka. Trochę soli, pieprzu, ziela angielskiego i liści laurowych. Obowiązkowo kurkuma i opieczona nad palnikiem cebulka.

  1. Wekowanie

I teraz prawdziwa magia. Żeby nasze weki przetrwały i nadawały się do spożycia, należy je poddać pasteryzacji. I to trzykrotnie, co 24 godziny. U mnie wyglądało to tak- wszystkie dobrze dokręcone słoiki wpakowałam do piekarnika. Włączyłam termoobieg i nastawiłam temperaturę około 110 stopni. Ważne, aby temperatura nie była zbyt wysoka. W wyższej bowiem uszkodzić mogą się zakrętki, zwłaszcza guma, którą są wyłożone od środka.  W piekarniku  moje słoiki spędziły odpowiednio 90, 60 i 45 minut (założyłam, że mają mniej więcej po 1 litrze pojemności).

**** ta temperatura, to umowne 110 st. Przyznam się, że koczowałam pod piekarnikiem i kręciłam pokrętłem. Tak, żeby być w okolicach 110 stopni, ale żeby w tych słoikach trochę jednak bulgotało.

**** to normalne, że podczas wekowania w piekarniku słoiki gwiżdżą i piszczą.

I już.

Baza żywieniowa na wyprawę była gotowa. Pomijając czas, który moje słoiki spędziły w piekarniku, samo przygotowanie zawartości zajęło mi w sumie (może jedynie) 3 godziny! W 3 godziny udało mi się przygotować jedzenie na miesiąc. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej korci mnie, aby w podobny sposób ułatwić sobie przygotowywanie posiłków na co dzień w tym zabieganym świecie ?.

Weki sprawdziły się doskonale. Jeden, jedyny słoik okazał się nieszczelny, poza tym wszystko przebiegło zgodnie z planem. Ekipa najedzona, mięsożerne dzieci zadowolone, strudzone podróżą brzuszki napełnione codziennie ciepłym, pożywnym, zdrowym i domowym posiłkiem.

Please follow and like us:
Skandynawia kamperem part 5

Skandynawia kamperem part 5

To już piąta i zarazem ostatnia część opowieści pod wdzięcznym tytułem „Skandynawia kamperem”. To też najdłuższy rozdział- przepraszam ?

Ta część miała być teoretycznie najprostsza i pewnie najnudniejsza ze wszystkich, jednak nieoczekiwanie na tym etapie przydarzyła nam się przygoda.

Na południe

Ten etap rozpoczął się po odhaczeniu na naszej liście punktu określonego mianem Nordkapp. Od teraz wszystko miało być proste, szybkie, a na pewno cieplejsze niż na tym chłodnym cyplu. Z przylądka skierowaliśmy się na południe, po drodze mieliśmy jedynie przejechać przez Finlandię, a w Helsinkach zapakować kampera na prom do Estonii.

Mniej widowiskowo

Przypuszczam, że każdy kto odbył podobną podróż w podobnej kolejności zaskoczony był tak gwałtowną zmianą krajobrazu. Krajobraz norweski na każdym zakręcie drogi wyglądał imponująco i zniewalająco, natomiast krajobraz fiński pozbawiony był tej malowniczej majestatyczności. Przez Finlandię po prostu jechało się drogą przez las i mimo, że mapa informowała, że po obydwu jej stronach znajdują się jeziora, jezior zwyczajnie nie było widać zza drzew. Ukształtowanie terenu też było inne. Nie było niemalże stromych wzniesień, dzięki czemu znacznie szybciej pokonywaliśmy naszym dziadkiem spore odległości.

U Świętego Mikołaja

Wisienką na naszym fińskim torcie była wizyta u Świętego Mikołaja. Jakoś musieliśmy dzieciom przecież wyjaśnić, po co u licha wieźliśmy ich tak długo kamperem w nieznanym kierunku. Historia o Mikołaju była wprost idealnych wyjaśnieniem dla szalonych pomysłów rodziców. Dlatego w Finlandii nie mogliśmy odpuścić tej jednej wizyty. W tym celu zatrzymaliśmy się na kempingu w Rovaniemi, przespaliśmy się we względnie cywilizowanych warunkach, wyszorowaliśmy za wszystkie kamperowe czasy (wszak wiadomo, że Mikołaj sprawdza czy dzieci mają czyste buzie, uszy i paznokcie) i wyruszyliśmy na spotkanie.

Wioska Mikołaja umiejscowiona jest na obrzeżach miasta. W pełnym sezonie po drodze na dzieci czeka także park rozrywki Świętego Mikołaja, nam na szczęście nie dane było zanurzyć się w tej rozpuście- byliśmy kilka dni przed jego otwarciem.

W wiosce Świętego Mikołaja, wszystko pracowało pełną parą, mimo, że za oknami ani śladu śniegu. Dla zainteresowanych informuję, że parking był darmowy i samo spotkanie ze Świętym także. Nie bez znaczenia jest jednak fakt, że żeby przedostać się do miejsca, w którym Mikołaj czekał na odwiedzających, trzeba było naturalnie przejść przez sklep z upominkami. Przypadek? Dodatkowo, podczas wizyty w domu Świętego Mikołaja, nie można robić zdjęć. Przy tej czynności odwiedzających chętnie wyręczają elfy, za jedyne 25EUR. Niech się pokaże śmiałek, który odmówi dziecku pamiątkowego zdjęcia? ? Mam też wrażenie, że my- dorośli, stresowaliśmy się  tym spotkaniem nawet bardziej niż dzieci. Mikołaj siedział sobie na ławce na końcu krętego korytarza i dla każdego z gości znajdował chwilę na krótką rozmowę. Naturalnie rozmowa odbywała się po angielsku. Święty zapytał skąd jesteśmy i przyznał, że był kiedyś w Warszawie! Co w tym dziwnego? Przecież co roku odwiedza wszystkie grzeczne dzieci!

Od Mikołaja wyskoczyliśmy jeszcze na chwilkę nakarmić jego renifery w zagrodzie (za jedyne 5 EUR od osoby karmiącej, dzieci do lat 4 gratis). Renifery były super fajne i sympatyczne. Zmieniały co prawda właśnie okrycie wierzchnie po zimie i były jakby niekompletnie ubrane tu i tam, za to ochoczo pożerały liście z gałązek, którymi pozwolono nam je karmić. I kolejna uwaga- rogi renifera są niesamowite- takie pluszowe i milusie w dotyku, ale jak się okazało, lepiej ich tam nie miziać. Takie mizianie renifer może odebrać jako wyzwanie i pokazać, że rogi z założenia służą do czegoś innego niż wieszanie dzwoneczków.

Dalej na południe

Z Rovaniemi skierowaliśmy się na południe. Na naszej trasie do odhaczenia zostało już jedynie Tampere, gdzie dzieci miały zobaczyć obiecane Muzeum Muminków.

Trzeba Wam wiedzieć, że drogi w Finlandii potrafią być zaskakujące. Przez większą część Skandynawii poruszaliśmy się przy użyciu tradycyjnych, analogowych, papierowych map. Podobnie w Finlandii. Aby nie korzystać jedynie z tras szybkiego ruchu, zjechaliśmy kiedyś z tej największej, zaznaczonej na mapie na czerwono drogi, na drugą pod kątem rangi drogę. Najpewniej odpowiednik naszej drogi powiatowej. Zaskakujące było, że droga ta wydawała się o wiele szersza niż nasze polskie i jechało się nią dosyć komfortowo. Po pewnym czasie wysokiej jakości asfalt zaczął trochę ustępować miejsca temu gorszemu, ale nadał było przyjemnie. Nie zdziwi Was zatem, że nas zdziwiło straszliwie, iż w pewnym momencie nawierzchnia drogi – PUF! Zniknęła i od tej pory jechaliśmy bardzo szeroką i całkiem równą, szutrówką ?

Historia pewnego łożyska

Nasi wierni fani (Mamo, Tato), znają tę historię od podszewki. Pewnego dnia, jadąc właśnie taką szutrówką, która znienacka zastąpiła zwykłą drogę, usłyszeliśmy dziwny odgłos. Dudnienie dobywało się spod samochodu. W drodze eliminacji wykluczyliśmy zwykłe złapanie gumy. To musiało być coś poważniejszego. Jechaliśmy powoli dalej, a spod samochodu coś dudniło. Każdy, kto był w Finlandii pewnie wie, że od momentu usłyszenia dudnienia, do momentu dotarcia do cywilizacji, upłynęło kilkadziesiąt kilometrów.

Oulu

I tak właśnie dojechaliśmy do miasta Oulu… Kiedy psują się samochody? W piątek po 16.00! dlaczego? Dla rozrywki- bo wtedy trudniej znaleźć pomoc…

Zanim wjechaliśmy do Oulu, wierzyliśmy, że wszystko jest OK i dlatego po drodze zamówiłam bilety na prom, który miał wypływać z Helsinek w najbliższy wtorek. Po zjechaniu z szutrówki dziwny hałas wcale nie ustępował, dlatego rzutem na taśmę postanowiliśmy skonsultować się z mechanikiem. Google maps podpowiadało, że w salonie KIA znajdziemy mechaników oraz ze pracują oni także w sobotę, co odrobinę usprawniłoby naprawę.

Matti

Na miejscu w KII naturalnie Marcin nie zastał mechaników. Zastał natomiast pana, który skierował go do młodego chłopaka, mówiącego (dzięki Bogu) po angielsku. Takim sposobem poznaliśmy Mattiego. Matti przejechał się naszym kamperem, posłuchał co tak stuka, z bólem obstawił, że to wał korbowy, a następnie… zadzwonił do swojego znajomego pracującego w zakładzie mechanicznym na obrzeżach Oulu i umówił nas tam na spotkanie. Dodatkowo, wbił nam w komórkę dane adresowe, abyśmy bez trudu dotarli.  Co więcej, chwilę po nas, sam też dojechał do rzeczonego mechanika, aby pomóc nam w pertraktacjach. Trzeba Wam wiedzieć, że niewielu Finów mów po angielsku. Nawet jeśli rozumieją, to wolą tego po sobie nie pokazywać ?

Diagnoza

Na miejscu okazało się, że zepsuło się łożysko i że nową część mogą nam zamówić może na kolejny piątek – przy odrobinie szczęścia. Za usługę zapłaciliśmy jedną z ostatnich butelek wina, wleczonych z Polski i trudno nam było zrozumieć, dlaczego podarunek wywołał taką radość. Wyjaśnienie znaleźliśmy w fińskich sklepach, w których nie znajdzie się tak mocnego alkoholu ?. Mechanicy na pożegnanie patrzyli na nas smutnym wzrokiem i radzili, abyśmy nie próbowali odjeżdżać za daleko z tym łożyskiem.

Wyparcie

Jak przy przeżywaniu klasycznej żałoby, nas też dopadł syndrom wyparcia, objawiający się butnymi pytaniami retorycznymi „ja nie dojadę?”. W przypływie geniuszu znalazłam nawet pociąg Cargo, który za kilkaset EUR miał nas dowieźć w kilka godzin do Helsinek. Niestety w miejscu załadunku okazało się, że kamper jest o jakieś pół metra za wysoki i mimo najszczerszych chęci, nie da się go załadować do pociągu.

Gniew

Po zaprzeczeniu przyszedł gniew i złość. Było już dosyć późno, kiedy odprawiono nas z kwitkiem sprzed dworca, dlatego do rana postanowiliśmy przeczekać w granicach Oulu. Na gniewie strawiliśmy  całą noc, aby rano spróbować zwyczajnie jechać dalej.

Targowanie

Ten etap był z perspektywy najgorszy, ale też najśmieszniejszy. Z uporem maniaka wierzyliśmy, że sunąc nie więcej niż 50km/h następnego dnia uda nam się dojechać do Helsinek. Przecież to tylko około 600km… Z tyłu na kamperze przykleiliśmy nasz trójkąt ostrzegawczy, włączyliśmy światła awaryjne i jechaliśmy dalej zaklinając rzeczywistość. Z każdym kolejnym kilometrem stukanie stawało się głośniejsze, w związku z tym jechaliśmy coraz wolniej i wolniej.

Depresja

I w  pewnym momencie, kiedy stukało tylko bardziej i bardziej, po przejechaniu jakichś 100km poddaliśmy się. Stanęliśmy z boku i wewnętrznie załamaliśmy zaistniałą sytuacją. Na szczęście nasz marazm nie trwał długo, bo po nim nastąpiła…

Akceptacja

I ta faza była najlepsza. Zaczęliśmy analizować, to w jakim gównie tkwimy po uszy i szukać ratunku. W assistance mieliśmy zagwarantowane 100km holowania, a od Oulu dzieliło nas 128km. Finska firma wyceniła te nadprogramowe kilometry wraz z transportem załogi na 710 eur! Ha! Grubo? Doszliśmy do wniosku, że za duże pieniądze to każdy głupi wygrzebie się z tego bagna i podjęliśmy wyzwanie 🙂 Od tej pory obdzwanialiśmy wszystkie możliwe fińskie firmy, które mógłby nam pomóc. Niestety ignorancja językowa Finów jest chyba zbliżona do tej przypisywanej Francuzom i na próby zagadnięcia w panice odpowiadają NO ENGLISH! Wspomagani przez translator google wzbiliśmy się na wyżyny naszej fińskiej erudycji i skleciliśmy poniższego smsa do pana od lawety:

„Hello. Rikki auto ford transit camper (5m pituus, paino 2,5t, korkeus 3,2m). Mika hinta on 20 km hinausta? Tiistaina. Etta Karsamaki alkaen Salovaarantie 8 86870 Pyhajarvi.”. I wiecie co? Następnego dnia przyjechała  po nas laweta. Marcin niczym Walter Mitty wsiadł na rower i pognał do sąsiedniej miejscowości (bagatela 20km w jedną stronę) i nagrał mechanika. W tym czasie kamper stał sobie spokojnie na polnej drodze, wśród drzew. Przy opuszczonym gospodarstwie. Daleko od wszystkiego…

W międzyczasie, w kontakcie telefonicznym z naszym polskim mechanikiem udało się ustalić jaki symbol ma zepsuta część, a przyjaciele, którzy zostali w Bydgoszczy, ogarnęli jej zakup i wysyłkę.

Ratunek

Pan od lawety nie tylko przyjechał punktualnie, ale nawet pozwolił nam wszystkim upchnąć się w szoferce, więc opcja na kołowanie transportu dla części załogi szczęśliwie stała się nieaktualna 😉 dojechaliśmy do mechanika i tam dopiero spadła nam manna z nieba 🙂

Dowieziono nas cało i zdrowo do zakładu mechanicznego, a zaraz za nami podjechał samochód osobowy i wysiadła z niego kobieta. Myślałam, że to zwyczajna klientka, a kiedy podeszła od razu do Marcina i mówiła coś o kamperze, nawet przez chwilę przeraziłam się, że może coś nam odpadło w czasie transportu i robi o to awanturę. Nic bardziej mylnego. Ta kobieta to Ana- żona właściciela zakładu. Widocznie po wczorajszej wizycie Marcina opowiedział jej o nas i postanowiła pomóc. Ana jest matką siedmiu synów i mówi po angielsku! Udostępniła nam domek dla gości zlokalizowany obok warsztatu, a w nim wszystkie wygody. Oprócz wytęsknionej łazienki była też tradycyjna fińska sauna, z której niemalże kazała nam skorzystać 🙂 wszystko za free.

Naprawę samochodu udało się przeprowadzić pomyślnie, a poprzednio zabookowane bilety na prom anulować. Pełni nadziei wyruszyliśmy z Karsamaki w stronę Helsinek.

Po drodze okazało się, że czekają na nas kolejne komplikacje. Było środowe popołudnie, a internetowe systemy z niewyjaśnionych przyczyn nie chciały nam zarezerwować biletu na piątkowy prom. Postanowiliśmy dojechać do Helsinek jak najszybciej i rozpoznać sytuację na miejscu. W Helsinkach wobec tego spaliśmy na parkingu w porcie, vis a vis helsińskiego ratusza i skoro świt (a nawet chwilę wcześniej) przypuściliśmy szturm na prom. Na miejscu przywitały nas napisy SOLD OUT oraz informacja, że Finowie wyjątkowo hucznie obchodzą Przesilenie Letnie i niemalże wszyscy wówczas wyjeżdżają do Estonii, więc sami rozumiemy. Najbliższy prom odpływający do Estonii, na który jeszcze zmieściłby się nasz kamper, odbijał od nabrzeża dopiero w sobotę rano..

Dzięki tej zmianie planów udało nam się zawrócić do Tampere i pokazać dzieciom obiecane Muminki, a także odwiedzić helsińskie oceanarium, w oczekiwaniu na kolejną przeprawę promową. I tak, po wielu trudach do Estonii dotarliśmy w sobotę 23 czerwca 2018 około 9 rano, a do Olsztyna dojechaliśmy strudzeni i znużeni wieczorem tego samego dnia.

Tym samym zakończyła się także nasza skandynawska przygoda…

 

 

 

 

Please follow and like us:
Skandynawia kamperem part. 4

Skandynawia kamperem part. 4

Tak jak poprzednio pisałam, rozdział naszego życia zwany potocznie Skandynawia kamperem zaczął nabierać rumieńców.

Co to za przygoda, kiedy nic się nie dzieje?

Czas zacząć powoli  opisywać ciągi zdarzeń, które z pasmami sukcesów niewiele mają wspólnego, prawda?

I tak też, wyjeżdżając z kempingu w Mo i Rana, okazało się, że z niewyjaśnionych przyczyn w zbiorniczku pod maską, w którym powinien znajdować się płyn chłodniczy, znajdowało się jedynie powietrze. Wiedzieliśmy, że stary samochód rządzi się swoimi prawami, dlatego na wyprawę Marcin zabrał zapas owego płynu i sukcesywnie go uzupełniał. Nie przeczuwając nic złego kierowaliśmy się jak zwykle na północ.

Koło podbiegunowe

Takim kolejnym momentem, kiedy uwierzyłam, że nasz plan udało się zrealizować w satysfakcjonującym zakresie był dzień, kiedy wkroczyliśmy na obszar Koła Podbiegunowego. Wtedy poczuliśmy, że jak na nas i możliwości Forda, naprawdę nie ma wstydu. Z okazji przekroczenia 66 równoleżnika w Norwegii utworzono nawet punkt do obsługi turystów, co uwieczniliśmy na zdjęciach. Mieliśmy wrażenie, że za linią graniczną koła podbiegunowego zmieniło się praktycznie wszystko. Na długi czas dotychczas bujna roślinność ustąpiła miejsca tej kojarzącej się z tundrą- otaczały nas trawiaste puste przestrzenie lub niskie, bardzo gęste lasy brzozowe. Trafiliśmy także do prawdziwego kamperowego świata. Po drodze mijaliśmy głównie kampery, kampery też z mozołem poruszały się przed nami i za nami. Z każdym kilometrem dalej na północ na zewnątrz robiło się chłodniej, na horyzoncie coraz  bliżej pojawiały się ośnieżone szczyty gór. Krajobrazy piękne i przytłaczające zarazem.

Prom na Lofoty

Słynny półwysep z równie słynnymi, przepięknymi, pustymi, piaszczystymi plażami był jednym z naszych must see na norweskiej liście. Przemierzając Koło Podbiegunowe skierowaliśmy się w stronę miejscowości Bodo, aby załadować kampera na prom i popłynąć na sam koniec półwyspu i stamtąd zwiedzać go sukcesywnie kierując się na północ. Po drodze do Bodo sprawdziliśmy online rozkład odpraw promowych, ceny biletów i pojechaliśmy wprost na nabrzeże. Gdyby ktoś chciał i potrzebował, to rozkłady kursowania promu można znaleźć  tu .

Tutaj odrobinę przestało nam sprzyjać szczęście początkujących (lub ignorantów- jak kto woli) i nie udało się z marszu dostać na prom. W przedpromowej kolejce spędziliśmy cztery godziny, w duchu dziękując, że czekamy w kamperze, a nie w osobówce. Gdybyście tam byli, widzielibyście, jak w naszym cygańskim taborze kulturalnie popijamy herbatkę i zajadamy ciepłą zupę ?. Po nużącym oczekiwaniu wreszcie pozwolono nam wjechać na prom. Pierwszy raz podczas całej wycieczki poruszaliśmy się takim prawdziwym, dużym promem. Samochody musiały zostać pod pokładem, zaś pasażerowie zajęli miejsca w strefie osobowej, na górze. W kamperze zostały też psy i część podróży spędziłam zamartwiając się swoim zwyczajem o ich dobre samopoczucie.

Martwiłam się także w związku z tym, że podróż była długa, a ja sama niezbyt dobrze ją znosiłam. Moja rodzina bawiła się wówczas w najlepsze, za nic mają problemy z błędnikiem, których ofiarą padłam. Dodam od razu, że prom był spory i nie bujało nim mocno, za to subtelnie i raczej uporczywie. Płynęliśmy ponad 3 godziny i z niewyobrażalną ulgą witałam zarys półwyspu wyłaniający się z mgły na horyzoncie. Zresztą nikt z pasażerów nie próbował chyba udawać, że ten widok nie robi na nim wrażenia. Lofoty z perspektywy promu prezentowały się zjawiskowo. Mimo, że dopływaliśmy tam około 22.00 wszystko widać było doskonale- dzień polarny ma dużo plusów.

Lofoty

Pierwszą noc na Lofotach spędziliśmy stosunkowo blisko portu. Spaliśmy tradycyjnie na przydrożnym parkingu, lecz tym razem zagęszczenie było naprawdę duże. Prawdopodobnie tak jak my, podróżni dobijający do brzegu nie mieli zbyt dużo sił, aby szukać noclegu dalej. My wykrzesaliśmy z siebie jeszcze odrobinę energii potrzebną do rozpalenia grilla. A później, posileni kiełbaskami i kieliszeczkiem czegoś mocniejszego, poszliśmy spać.

Zimno…

W czasie naszego wakacyjnego pobytu na Lofotach temperatura w ciągu dnia oscylowała w okolicach 5 st Celsjusza.  W nocy spadała trochę niżej. Tej pierwszej nocy, aby ograniczyć straty ciepła między szoferką o częścią zwaną przez kamperowych dowcipnisiów „hotelową”, zamontowaliśmy dodatkową, grubszą i (przypadkiem) wodoodporną zasłonę. Okna szoferki co wieczór zasłanialiśmy takimi specjalnymi aluminiowymi matami. Dotychczas maty pełniły raczej rolę zaciemniającą, teraz przydała się ich funkcja termoizolacyjna. Tej nocy po raz pierwszy spaliśmy też wszyscy w alkowie, jako, że łatwiej „zachuchać” ją do pożądanej temperatury. I faktycznie, uzyskaliśmy oczekiwany komfort termiczny, za to rano, po zejściu na „parter” okazało się, że temperatura wewnątrz, w części mieszkalnej spadła do około 11 stopni. Na szczęście kamper nie ma wybitnie dużych przestrzeni i wystarczyło zaparzyć herbatę i przygotować śniadanie, aby znów wewnątrz cieszyć się temperaturą w granicach 18-19st.

Lofoty- atrakcje

Trzeba Wam wiedzieć, że Lofoty mają dwa główne znaki rozpoznawcze. Pierwszym są wspomniane wcześniej, zapierające dech w piersiach, rozległe, piaszczyste plaże, umiejscowione u stóp wysokich skał. Drugim znakiem rozpoznawczym są charakterystyczne domki na palach, chronione w ten sposób od konsekwencji dużych pływów. Wszystkie te atrakcje dane nam było zobaczyć na własne oczy. Do historii najlepszych wspomnień przejdzie też obrazek naszych dzieci buszujących na plaży z wiaderkami w ręku, nie zważających na to, że mają na sobie zimowe kurtki, czapki i rękawiczki. Plaża to w końcu plaża, a bycie na plaży zobowiązuje ?

Na północ

Nikogo pewnie nie zaskoczy, że z Lofotów skierowaliśmy się na północ. Tutaj zacytuję bezpośrednio wpis z FB, gdyż czyniony był „live” i najlepiej oddawał powagę sytuacji.  (Kto już czytał, może pominąć- kto nie czytał- zapraszam).

Sytuacja wyglądała następująco: im było zimniej na zewnątrz, tym było zimniej w środku. Z tego, że naprawdę możemy mieć problem, zdaliśmy sobie sprawę, kiedy przestało działać ogrzewanie i w czasie jazdy temp. w kabinie spadła do ok. 10st. Razem z temperaturą drastycznie spadło morale załogi. Po wnikliwej analizie internetowej skarbnicy wiedzy, obstawialiśmy (w najlepszym wypadku) walnięty termostat. Wczesnym rankiem zebraliśmy dobytek i ruszyliśmy dalej na północ, analizując możliwe warianty. Ceny norweskich usług oraz odległość od cywilizacji, kazały przypuszczać, że naprawa będzie długa i droga.

Marcin się wahał czy nie ryzykować, ale fatalistka drzemiąca we mnie doszła do głosu i naszkicowała szybko obraz Forda rozkraczonego na jeszcze gorszym zadupiu, bez szans na camping i mechanika.

Zupełnym przypadkiem mechanik, którego wygooglowalam w Alcie nazywał się Skansen. Co najmniej jakbyśmy mieli uczynić z naszego Forda stałą ekspozycję 😉 Marcin poszedł wyjaśnić Panu w czym rzecz i w odpowiedzi usłyszał pytanie „czy mamy narzędzia?” Spośród miliona zabranych narzędzi, najbardziej przydatny i najbardziej pod ręką okazał się zwykły multitool (dzięki Tato!). Następnie mechanik kazał Marcinowi wymienić po prostu jedną rurkę w układzie chłodzenia (dzieci, pamiętajcie, srebrna taśma może jest dobra na wszystko, ale nie do silnika) i voilà! Płyn uzupełniono i wszystko gra i buczy! Tak myślimy, że mechanik ocenił na szybko, czym przyjechaliśmy i doszedł do wniosku, że sami musimy naprawić, bo przy ich stawkach godzinowych, zrujnowałby nas rachunek, nawet jeśli włączyłby naliczanie sekundowe 😉 . Poza tym, to potwierdza regułę, że w tak starym samochodzie może się zepsuć wszystko, ale nie elektronika ?.

 

Nordkapp

Z Lavik już praktycznie bez przeszkód dotarliśmy cypelek oznaczony na mapie „Nordkapp”. Nasza podróż do tego etapu trwała 14 dni i przemierzyliśmy w sumie 4700km. Co Wam mogę powiedzieć o Nordkapp? Jest to przylądek, który „zaliczają” wszyscy turyści, żeby wpisać w dzienniczku pokładowym, że jest to najdalej wysunięty na północ skrawek Europy kontynentalnej. Problem w tym, że Nordkapp leży na wyspie, więc kontynentalny oficjalnie nie jest. Ja jeśli chodzi o wyspiarskie przylądki, to na sąsiedniej wyspie jest inny, wysunięty jeszcze bardziej. Sam przylądek prezentuje się spektakularnie, gdyż jest po prostu stromą, nagą skałą wyrastającą niemalże pionowo z morza, zakończoną płasko kilkaset metrów nad jego poziomem.

Nordkapp ma po prostu dobry PR.

I właśnie ten PR kazał nam wjeżdżać w pocie czoła kamperem stromo pod górę. Kazał czekać w kolejce na parking, który jawił się niczym niebo dla kamperów (bo jak inaczej można nazwać miejsce, w którym setki kamperów stoją na płaskowyżu, gdzie otacza je tylko bezkresny błękit?) i zapłacić za nie setki NOKów? Dzięki temu, że poddaliśmy się nordkappowemu marketingowi, mamy za to pamiętne zdjęcie z globusem ? Nic dodać, nic ująć.

Z Nordkapp nie jechaliśmy już na północ…

 

 

 

 

 

Please follow and like us:
Skandynawia kamperem part 3

Skandynawia kamperem part 3

Czas najwyższy kontynuować nasze skandynawskie opowieści, zanim upływ czasu zatrze na dobre wspomnienia, wypoleruje wszystkie ostre krawędzie i każe przypuszczać, że odczuwany chłód był tylko jakimś złudzeniem. Oto Skandynawia kamperem part 3. Część pierwsza dostępna jest  Tutaj:, a część druga  tutaj  .

Trolletunga- powrót do pełni sił.

Poprzedni odcinek zakończył się historią wejścia i zejścia z Języka Trolla. W tym też miejscu zacznę, abyście mogli mieć kompletny obraz całej sytuacji. Na parkingu w Tyssendal, mimo szybkiego powrotu Marcina, zostaliśmy jeszcze przez kolejną noc. Widząc, jak bardzo wyczerpany był nasz dzielny wędrowiec, nie miałam serca kazać mu natychmiast zbierać się do dalszej drogi. Nasze kamperowe dzieci także zazwyczaj dobrze czuły się na niemalże pustym parkingu i w czasie odpoczynku taty doskonaliły swoje kolarskie umiejętności.

Bergen.

Po ekspresowej rekonwalescencji wczesnym rankiem wyruszyliśmy w drogę do Bergen. Po drodze odbyliśmy także naszą pierwszą przeprawę  promową i ekscytowaliśmy się tym niesamowicie, zanim oczywiście przeprawy promowe okazały się zwykłą codziennością, a poszczególne okresy oczekiwania na transport dodatkowo wydłużały podróż ? Do Bergen dojechaliśmy w porze obiadowej. Tu miłe zaskoczenie z perspektywy osób poruszających się samochodem o sporych gabarytach- bez trudu udało nam się znaleźć miejsce parkingowe w samym centrum i to nawet w cieniu! Luksus, jakich mało, zwłaszcza, że na główne zwiedzanie psy zostawiliśmy w samochodzie.

Istnieje pogląd utrwalony nawet w samym tytule broszury „Prawdziwi turyści czarterowi nie jeżdżą do Bergen”, autorstwa Jana H. Jensena. Autor wskazuje, że komercja pochłonęła miasto, ceny i atrakcje są sztucznie napompowane na potrzeby turystów, zwłaszcza tych azjatyckich.

Być może prawdziwi turyści faktycznie tam nie jeżdżą, ale za to janusze caravaningu i całe hordy Japończyków jak najbardziej, więc oto i my ?

Bergen jest miastem portowym z bardzo długą tradycją, bo założonym pod koniec XI w. Przez setki lat, za sprawą Hanzy, port bergeński miał ogromne znaczenie dla handlu międzynarodowego. Miasta hanzeatyckie rządziły się wówczas swoimi prawami i na przykład Bergen mogło chociażby występować jako strona w działaniach zbrojnych- taka ciekawostka. Ostatni dom kupiecki przeżył nawet o 200 lat samą Hanzę i został zamknięty dopiero w 1764 r.

Obecnie, najbardziej rozpoznawalnym miejscem w Bergen jest stara dzielnica portowa zwana Brygge. Znane ze okładek większości skandynawskich przewodników drewniane domy, zachowały się doskonale do dziś. Fotografia z hotelem „Radison Blu Hotel” (w wersji drewnianej) w tle budziła wiele emocji wśród wszystkich, którzy oglądali nasze zdjęcia.

Bergen jest drugim co do wielkości miastem w Norwegii, a na stałe mieszka w nim około 265 tysięcy mieszkańców.

Jak już wspominałam na bieżąco na FB, Bergen ze względu na turystyczny charakter, do najtańszych nie należy. Zresztą całą Norwegia mocno bije po kieszeni, ale na to byliśmy przygotowani. Wszak odwiedziny w Bergen nie muszą skupiać się na wystawnym obiedzie w portowej knajpce wśród rzeszy turystów. Zamiast tego można wejść w głąb Brygge i podziwiać  drewniane zaułki dawnej dzielnicy portowej. Wysokie, długie budynki z licznymi warsztatami rękodzieła i przestrzeniami muzealnymi. Trochę tam spokojniej, odrobinę ciszej, a w tak upalnym czerwcu jakiego doświadczyliśmy w 2018r.było tam także całkiem chłodno i przyjemnie.

 

Droga do Nidaros.

Z Bergen skierowaliśmy się naturalnie na północ. Po drodze zaliczyliśmy gratkę dla kamperujących na dziko- czyli kolację oraz śniadanie z widokiem na hodowlę łososi. Do wieczornego grilla podano dwa ostatnie, bezcenne piwa wiezione z ojczyzny, a na śniadanie szefowa kuchni polecała naleśniki. Mała rzecz, a cieszy ? Skandynawia kamperem ma niezaprzeczalny urok. Następnie od rana z zapałem oswajaliśmy fiordy i tym razem może nie jadły nam z ręki, ale przynajmniej najodważniejsi z nas (znowu Marcin), wykąpali się w krystalicznie czystej, ale przy okazji lodowatej wodzie w miejscu oznaczonym (chyba przez bardziej dowcipnych tubylców) tabliczką ze znaczkiem kąpieliska. Mimo rekordowych upałów, chętnych do kąpieli było niewielu, za to jakie widoki…

Po tym pięknym i słonecznym dniu, nocleg wypadł nam w okolicach Lavik. Do Lavik naturalnie płynęliśmy promem i to całkiem długo. Widoki były cudne, słońce tradycyjnie nie mogło zajść, a my daliśmy zupełnie ciała jeśli chodzi o kwestie noclegu. Tu pierwszy raz opuściło nas szczęście do dzikich parkingów i podziwianie widoków skutecznie uprzykrzały chmary meszek. Zresztą widoków też nie było zbyt wiele, wylądowaliśmy na parkingu w krzaczorach, roślinnością przypominających bardziej bagienną florę. Rano skończyły się także upały i do Trondheim- dawnego Nidaros wjeżdżaliśmy ubrani już w kurtki (jeszcze jesienne) i czapki.

Katedra w Trondheim.

O tym, że musimy pojechać do Trondheim wiedziałam od samego początku. Za sprawą przede wszystkim książek Elżbiety Cherezińskiej pt. „Harda” i „Królowa”, a także na wspomnienie twórczości Andrzeja Pilipiuka  z cyklu „Oko Jelenia”. Oprócz iście młodzieńczej fascynacji literaturą, do Trondheim, z racjonalnego punktu widzenia, zagnała nas chęć zobaczenia na własne oczy największej skandynawskiej katedry. Pewnie gdyby pogoda nie spłatała nam takiego psikusa, chętnie powłóczylibyśmy się innymi uliczkami Trondheim, ale niestety dzieci zniechęcone paskudnym zimny i wilgotnym wiatrem, tym razem odmawiały współpracy.

Udało nam się za to zobaczyć katedrę i o niej trochę opowiem.

Tak ku pamięci.

Przyznam na wstępie, że marząc o tej katedrze, pomyliłam norweskich królów- Olava I i Olava II. Taka mała pomyłka, a jaka znamienna w skutkach- gdybym wiedziała, że to drugi tego imienia wybudował w tym miejscu kościół, pewnie trochę mniej chciałabym go zobaczyć, więc może wyszło na dobre? ? W końcu jak to możliwe, że chrześcijaństwo w Norwegii wprowadził Olav I, jak i Olav II? Każdy mógł się pomylić. Tak czy inaczej katedrę w tym miejscu założył następca mojego ulubionego Olava Tryggvasona, to on został uznany za świętego i jego kości tu spoczywają.

Nie zmienia to faktu, że sama katedra, wzorowana na tej z Canterbury, prezentuje się imponująco. Jej frontowa fasada ozdobiona jest rzeźbami 57 apostołów i świętych i chyba ona robi największe wrażenie. Wewnątrz, jak to w monumentalnych gotyckich świątyniach, jest trochę mrocznie, trochę przytłaczająco, ale nadal bardzo pięknie. Codziennie w katedrze odbywają się krótkie koncerty organowe i nawet my się na jeden załapaliśmy. Gorąco polecam, zwłaszcza w tak zimne i wietrzne dni, jak tamten.

Dalej na północ.

Z Nidaros naszym zwyczajem skierowaliśmy się na północ. Gdybyście byli tam z nami, pewnie widzielibyście moment, kiedy kamper zatrzymuje się w środku miasta na światłach awaryjnych, a ja z niego wyskakuję i biegnę w kierunku przeciwnym do kierunku jazdy. Następnie podnoszę zgubioną przez nas chwilę wcześniej butelkę wody. Nauczka z tego taka, że trzeba zawsze dobrze zamknąć drzwi do kampera, bo na zakręcie potrafią się otworzyć. Druga lekcja z kolei brzmi następująco- szanuj w Norwegii butelkową wodę mineralną, bo kosztuje w przeliczeniu około 20zł i jest droższa nawet od Coli ?. Skandynawia kamperem nie może obejść się bez atrakcji tego typu 😉

Tym miłym akcentem zakończyliśmy nasz pobyt w mieście. Następny przystanek zrobiliśmy sobie dopiero w miejscowości Mo i Rana i tam też, pierwszy raz podczas całej podróży spaliśmy w czułych objęciach cywilizacji, a mianowicie na campingu. Na campingu (nastawionym na wędkarzy-emerytów) poznałam kolejną miłość mojego życia- suszarkę bębnową. To dzięki niej podróżowaliśmy we względnym komforcie, a na pewno w czystych, pachnących ubraniach. Dodatkowo, podczas postoju na campingu mieliśmy też okazję pierwszy raz podczas wycieczki pojeździć na rowerach targanych na grzebiecie aż z Polski.

Na campingu tym także po raz pierwszy Marcin na poważnie zaniepokoił się dziwnymi ubytkami w płynie chłodniczym, które dotkliwie doświadczyły nas w kolejnych dniach podróży, ale o tym już w następnym odcinku…

 

 

 

Please follow and like us:
Skandynawia kamperem part 2

Skandynawia kamperem part 2

Skandynawia kamperem to była prawdziwa przeprawa. O pierwszym etapie możecie przeczytać Tutaj  . Drugi etap opisany poniżej skupi się na południu Półwyspu i obejmie okres od dotarcia do Norwegii, aż do wspinaczki na Język Trolla. Ten odcinek zajął nam 5 dni, a to było tak:

Dzień pierwszy

Dzień pierwszy rozpoczęliśmy od pobudki na przydrożnym parkingu dla TIRów. Nie powiem, żebym wyspała się jakoś genialnie, gdyż faktycznie nocne przejazdy ciężarówek i chwilowe postoje innych samochodów skutecznie wybijały mnie ze snu. Potrzebowałam jednak chwili, aby przyzwyczaić się do kamperowej rzeczywistości. I to rzeczywistości obejmującej kamperowanie „na dziko”. O poranku świat obiegły zdjęcia naszego śniadania i jako #januszecaravaningu posileni jajkami na twardo i obmyci w dostępnej na parkingu toalecie, ruszyliśmy w drogę. (Od razu ostrzegę czytelników wrażliwych w kwestiach higienicznych- tak, myliśmy się w umywalkach dostępnych na parkingach. Jak mieliśmy szczęście, trafialiśmy nawet czasem na ciepłą wodę ?). Pierwszego dnia, po przeprawie mostem z Danii do Szwecji i pokonaniu zakorkowanego Goteborga, udało nam się dotrzeć do Norwegii, a dokładniej- do Honefoss k. Oslo.

Oslo

W okolicach Oslo zatrzymaliśmy się na trzy dni. Było to możliwe dzięki przewspaniałym ludziom, którzy ugościli nas w Honefoss. Ci ludzie to akurat nie był żaden przypadek, trzeba się przyznać ?. Na tym etapie odwiedziliśmy po prostu moją przyjaciółkę z lat studenckich, która razem z mężem i córeczką mieszka w tamtej okolicy. Było to spotkanie po latach, a gościna godna strudzonego wędrowca. Można by się rozpływać w ochach i achach nad naszymi gospodarzami, warto jednak opisać tu też co nieco z samego Oslo. Wszak to prawie witryna krajoznawcza, nieprawdaż?

Miasto, jak to typowe skandynawskie miasta, położone jest nad siecią tuneli. Skandynawom łatwiej było kuć tunele pod górami niż objeżdżać je dookoła. W związku z tym należy uczulić podróżnych na fakt, iż w tunelach nie zawsze dobrze działa nawigacja. Choćby w tunelu „Opera” znaleźć można poziemne rondo i mnóstwo rozjazdów- bardzo łatwo o pomyłkę.

Korzystając z uprzejmości naszych gospodarzy, pożyczyliśmy od nich zwykły samochód osobowy i wybraliśmy się na wycieczkę do miasta. Skandynawia kamperem nie zawsze jest taka wygodna. W wycieczkowym planie nie mogłam odpuścić wizyty w kilku muzeach, a znając wytrzymałość moich dzieci, musiałam mocno studzić swoje zapędy i wybierać te pozycje, które mogły przypaść do gustu wszystkim.

Takim sposobem postawiłam na odwiedziny na półwyspie Bygdøy, gdzie zapoznaliśmy się z ekspozycjami dwóch muzeów.

Muzeum Łodzi Wikingów

Pierwszym z  nich było Muzeum Łodzi Wikingów, gdzie ja- niedoszła archeolożka wraz z rodziną, mogłam podziwiać dary grobowe wikińskich wodzów, ukryte przez ich ludzi, razem w ogromnymi łodziami, w kurhanach grobowych. Muzeum zostało wybudowane specjalnie na potrzeby ekspozycji i każda z łodzi ma swoje oddzielne skrzydło. Wstęp kosztował 100 NOK od dorosłego, dzieci na szczęście weszły gratis. Przyznam szczerze, że moje archeologiczne serce mocniej zabiło na widok ekspozycji oraz, że przepełniała je duma, kiedy własne dzieci, krew z krwi, z zaciekawieniem oglądały eksponaty. Co kilka minut na sklepieniu jednego ze skrzydeł muzeum wyświetlany jest krótki film animowany wprowadzający w tematykę pochówków. Polityczna poprawność Norwegów nie pozwoliła jednak na pokazanie prawdziwie krwiożerczych charakterów ich przodków, a na podstawie projekcji powziąć można mylne przekonanie, że Wikingowie podbijali sąsiednie ludy i gromadzili bogactwa w wyniku pokojowej wymiany handlowej.

Muzeum Kon-Tiki

Kolejnym muzeum na półwyspie Bygdøy było Muzeum Kon-Tiki upamiętniające dokonania Thora Heyerdahla. Za scenografię służą jego autentyczne konstrukcje- dwie tratwy, którymi żeglował po ocenach. Ta najbardziej znana to Kon-Tiki. W 1947 roku przepłynął razem z 5 innymi śmiałkami trasę z Ameryki Południowej do Polinezji. Zainspirowała go polinezyjska legenda o królu Kon-Tiki, który przed wiekami dokonał tego samego. Pikanterii całej wyprawie dodawał fakt, że Thor swoją tratwę zbudował na wzór tratw z epoki, bez użycia współczesnych mu technologii. Cała wyprawa została uwieczniona na filmie, za którego podróżnicy otrzymali nawet Oscara.

 

Bjørneparken

Pożegnawszy naszych wspaniałych gospodarzy udaliśmy się w dalszą drogę. Nie bez emocji, gdyż górskie polne drogi i pomysł na ich pokonywanie kamperem mroził nam krew w żyłach, ale jednak się udało. Po drodze do Tyssendal odwiedziliśmy Bjørneparken, gdzie dzieciaki miały między innymi okazję nakarmić renifery oraz (!) lisy prosto z ręki. Ważna informacja dla podróżujących z psami – na terenie parku przygotowano specjalnie dla Waszych pupili kojec w zacienionym miejscu. Taka usługa zupełnie nic nie kosztuje, jako depozyt w recepcji trzeba jedynie zostawić dokument tożsamości. Park, jak wiele norweskich rozrywek przygotowany jest z myślą o całych rodzinach. Oprócz zagród ze zwierzętami (do większości z nich można wejść), na rozległym terenie znajdują się także place zabaw oraz miejsca do grillowania. Wszystko wliczone w cenę biletu. Nie ma też odpustowych straganów z balonami oraz prawie nieobecne są budki z fast-foodami.

Droga do Tyssendal

Po wizycie w parku i krótkiej przerwie na obiad ruszyliśmy w dalszą drogę. Zupełnie zaskoczyło nas, że tym razem zamiast przejeżdżać tunelami pod górami, droga prowadziła nas górą. Takim sposobem z rejonów upalnego lata, w ciągu kilku godzin wjechaliśmy w odludne tereny w dużej mierze skute nadal lodem i pokryte śniegiem. Było naprawdę magicznie… Magiczny był także zjazd z tych wzniesień, kiedy trzeba było w ciągłym pogotowiu trzymać nogę na hamulcu, gdyż hamowanie silnikiem w tych okolicznościach i w tym samochodzie nie zdawało egzaminu.

Tyssendal i Trolletunga

Po długiej i ekscytującej drodze dotarliśmy na parking w Tyssendal, od którego według znaków rozpoczynał się szlak. Na miejscu byliśmy chwilę przed północą i mimo, że było nadal jasno, grzecznie poszliśmy spać, gdyż od rana Marcin rozpoczynał swoją wyprawę. Początkowo nawet chciał nas zabrać ze sobą, szczęśliwie jednak odwiodłam go od tego pomysłu ?.

Wyprawa na Trolletunga- Język Trolla według przewodnika miała obejmować szlak długości 11km w jedną stronę. Mój dzielny mąż wyruszył o 6.00 (chciałoby się powiedzieć „o świcie”, ale trudno o świt w krainie, gdzie nie ma nocy, jedynie ciągły zmierzch). Wyposażony w wodoodporne buty „prawie trekkingowe” oraz tabliczkę czekolady, a  wodę miały mu zapewnić górskie potoki. Już po kilkudziesięciu minutach marszu okazało się, że coś jest nie tak, nawet bardzo nie tak.

Po 5km wędrówki dotarł bowiem do kolejnego parkingu, który stanowił prawdziwy początek szlaku. Co więcej, tabliczka informacyjna głosiła, że do celu ma jeszcze 13km. Takim sposobem krótka wyprawa (11km w jedną stronę) okazała się forsownym marszem na dystansie 36km w dwie strony. Co to dla mojego męża? Pestka ?. Całą trasę pokonał w niespełna 8 godzin (7:45 dla bardzo dokładnych). Szczęśliwie po drodze nie spotkał setek turystów, jak na trasie na Morskie Oko, znalazły się jednak osoby chętne do zrobienia pamiątkowej fotografii.

Resztę lepiej opowiedzą obrazy. Mnie tam w końcu nie było- zostałam na dole ogarniając naszą trzódkę o podnóża norweskich gór, na parkingu górującym nad norweskim orlikiem… ?

 

 

Please follow and like us:
error

Enjoy this blog? Please spread the word :)