Autor: Freeislander

Skandynawia kamperem part 3

Skandynawia kamperem part 3

Czas najwyższy kontynuować nasze skandynawskie opowieści, zanim upływ czasu zatrze na dobre wspomnienia, wypoleruje wszystkie ostre krawędzie i każe przypuszczać, że odczuwany chłód był tylko jakimś złudzeniem. Oto Skandynawia kamperem part 3. Część pierwsza dostępna jest  Tutaj:, a część druga  tutaj  .

Trolletunga- powrót do pełni sił.

Poprzedni odcinek zakończył się historią wejścia i zejścia z Języka Trolla. W tym też miejscu zacznę, abyście mogli mieć kompletny obraz całej sytuacji. Na parkingu w Tyssendal, mimo szybkiego powrotu Marcina, zostaliśmy jeszcze przez kolejną noc. Widząc, jak bardzo wyczerpany był nasz dzielny wędrowiec, nie miałam serca kazać mu natychmiast zbierać się do dalszej drogi. Nasze kamperowe dzieci także zazwyczaj dobrze czuły się na niemalże pustym parkingu i w czasie odpoczynku taty doskonaliły swoje kolarskie umiejętności.

Bergen.

Po ekspresowej rekonwalescencji wczesnym rankiem wyruszyliśmy w drogę do Bergen. Po drodze odbyliśmy także naszą pierwszą przeprawę  promową i ekscytowaliśmy się tym niesamowicie, zanim oczywiście przeprawy promowe okazały się zwykłą codziennością, a poszczególne okresy oczekiwania na transport dodatkowo wydłużały podróż ? Do Bergen dojechaliśmy w porze obiadowej. Tu miłe zaskoczenie z perspektywy osób poruszających się samochodem o sporych gabarytach- bez trudu udało nam się znaleźć miejsce parkingowe w samym centrum i to nawet w cieniu! Luksus, jakich mało, zwłaszcza, że na główne zwiedzanie psy zostawiliśmy w samochodzie.

Istnieje pogląd utrwalony nawet w samym tytule broszury „Prawdziwi turyści czarterowi nie jeżdżą do Bergen”, autorstwa Jana H. Jensena. Autor wskazuje, że komercja pochłonęła miasto, ceny i atrakcje są sztucznie napompowane na potrzeby turystów, zwłaszcza tych azjatyckich.

Być może prawdziwi turyści faktycznie tam nie jeżdżą, ale za to janusze caravaningu i całe hordy Japończyków jak najbardziej, więc oto i my ?

Bergen jest miastem portowym z bardzo długą tradycją, bo założonym pod koniec XI w. Przez setki lat, za sprawą Hanzy, port bergeński miał ogromne znaczenie dla handlu międzynarodowego. Miasta hanzeatyckie rządziły się wówczas swoimi prawami i na przykład Bergen mogło chociażby występować jako strona w działaniach zbrojnych- taka ciekawostka. Ostatni dom kupiecki przeżył nawet o 200 lat samą Hanzę i został zamknięty dopiero w 1764 r.

Obecnie, najbardziej rozpoznawalnym miejscem w Bergen jest stara dzielnica portowa zwana Brygge. Znane ze okładek większości skandynawskich przewodników drewniane domy, zachowały się doskonale do dziś. Fotografia z hotelem „Radison Blu Hotel” (w wersji drewnianej) w tle budziła wiele emocji wśród wszystkich, którzy oglądali nasze zdjęcia.

Bergen jest drugim co do wielkości miastem w Norwegii, a na stałe mieszka w nim około 265 tysięcy mieszkańców.

Jak już wspominałam na bieżąco na FB, Bergen ze względu na turystyczny charakter, do najtańszych nie należy. Zresztą całą Norwegia mocno bije po kieszeni, ale na to byliśmy przygotowani. Wszak odwiedziny w Bergen nie muszą skupiać się na wystawnym obiedzie w portowej knajpce wśród rzeszy turystów. Zamiast tego można wejść w głąb Brygge i podziwiać  drewniane zaułki dawnej dzielnicy portowej. Wysokie, długie budynki z licznymi warsztatami rękodzieła i przestrzeniami muzealnymi. Trochę tam spokojniej, odrobinę ciszej, a w tak upalnym czerwcu jakiego doświadczyliśmy w 2018r.było tam także całkiem chłodno i przyjemnie.

 

Droga do Nidaros.

Z Bergen skierowaliśmy się naturalnie na północ. Po drodze zaliczyliśmy gratkę dla kamperujących na dziko- czyli kolację oraz śniadanie z widokiem na hodowlę łososi. Do wieczornego grilla podano dwa ostatnie, bezcenne piwa wiezione z ojczyzny, a na śniadanie szefowa kuchni polecała naleśniki. Mała rzecz, a cieszy ? Skandynawia kamperem ma niezaprzeczalny urok. Następnie od rana z zapałem oswajaliśmy fiordy i tym razem może nie jadły nam z ręki, ale przynajmniej najodważniejsi z nas (znowu Marcin), wykąpali się w krystalicznie czystej, ale przy okazji lodowatej wodzie w miejscu oznaczonym (chyba przez bardziej dowcipnych tubylców) tabliczką ze znaczkiem kąpieliska. Mimo rekordowych upałów, chętnych do kąpieli było niewielu, za to jakie widoki…

Po tym pięknym i słonecznym dniu, nocleg wypadł nam w okolicach Lavik. Do Lavik naturalnie płynęliśmy promem i to całkiem długo. Widoki były cudne, słońce tradycyjnie nie mogło zajść, a my daliśmy zupełnie ciała jeśli chodzi o kwestie noclegu. Tu pierwszy raz opuściło nas szczęście do dzikich parkingów i podziwianie widoków skutecznie uprzykrzały chmary meszek. Zresztą widoków też nie było zbyt wiele, wylądowaliśmy na parkingu w krzaczorach, roślinnością przypominających bardziej bagienną florę. Rano skończyły się także upały i do Trondheim- dawnego Nidaros wjeżdżaliśmy ubrani już w kurtki (jeszcze jesienne) i czapki.

Katedra w Trondheim.

O tym, że musimy pojechać do Trondheim wiedziałam od samego początku. Za sprawą przede wszystkim książek Elżbiety Cherezińskiej pt. „Harda” i „Królowa”, a także na wspomnienie twórczości Andrzeja Pilipiuka  z cyklu „Oko Jelenia”. Oprócz iście młodzieńczej fascynacji literaturą, do Trondheim, z racjonalnego punktu widzenia, zagnała nas chęć zobaczenia na własne oczy największej skandynawskiej katedry. Pewnie gdyby pogoda nie spłatała nam takiego psikusa, chętnie powłóczylibyśmy się innymi uliczkami Trondheim, ale niestety dzieci zniechęcone paskudnym zimny i wilgotnym wiatrem, tym razem odmawiały współpracy.

Udało nam się za to zobaczyć katedrę i o niej trochę opowiem.

Tak ku pamięci.

Przyznam na wstępie, że marząc o tej katedrze, pomyliłam norweskich królów- Olava I i Olava II. Taka mała pomyłka, a jaka znamienna w skutkach- gdybym wiedziała, że to drugi tego imienia wybudował w tym miejscu kościół, pewnie trochę mniej chciałabym go zobaczyć, więc może wyszło na dobre? ? W końcu jak to możliwe, że chrześcijaństwo w Norwegii wprowadził Olav I, jak i Olav II? Każdy mógł się pomylić. Tak czy inaczej katedrę w tym miejscu założył następca mojego ulubionego Olava Tryggvasona, to on został uznany za świętego i jego kości tu spoczywają.

Nie zmienia to faktu, że sama katedra, wzorowana na tej z Canterbury, prezentuje się imponująco. Jej frontowa fasada ozdobiona jest rzeźbami 57 apostołów i świętych i chyba ona robi największe wrażenie. Wewnątrz, jak to w monumentalnych gotyckich świątyniach, jest trochę mrocznie, trochę przytłaczająco, ale nadal bardzo pięknie. Codziennie w katedrze odbywają się krótkie koncerty organowe i nawet my się na jeden załapaliśmy. Gorąco polecam, zwłaszcza w tak zimne i wietrzne dni, jak tamten.

Dalej na północ.

Z Nidaros naszym zwyczajem skierowaliśmy się na północ. Gdybyście byli tam z nami, pewnie widzielibyście moment, kiedy kamper zatrzymuje się w środku miasta na światłach awaryjnych, a ja z niego wyskakuję i biegnę w kierunku przeciwnym do kierunku jazdy. Następnie podnoszę zgubioną przez nas chwilę wcześniej butelkę wody. Nauczka z tego taka, że trzeba zawsze dobrze zamknąć drzwi do kampera, bo na zakręcie potrafią się otworzyć. Druga lekcja z kolei brzmi następująco- szanuj w Norwegii butelkową wodę mineralną, bo kosztuje w przeliczeniu około 20zł i jest droższa nawet od Coli ?. Skandynawia kamperem nie może obejść się bez atrakcji tego typu 😉

Tym miłym akcentem zakończyliśmy nasz pobyt w mieście. Następny przystanek zrobiliśmy sobie dopiero w miejscowości Mo i Rana i tam też, pierwszy raz podczas całej podróży spaliśmy w czułych objęciach cywilizacji, a mianowicie na campingu. Na campingu (nastawionym na wędkarzy-emerytów) poznałam kolejną miłość mojego życia- suszarkę bębnową. To dzięki niej podróżowaliśmy we względnym komforcie, a na pewno w czystych, pachnących ubraniach. Dodatkowo, podczas postoju na campingu mieliśmy też okazję pierwszy raz podczas wycieczki pojeździć na rowerach targanych na grzebiecie aż z Polski.

Na campingu tym także po raz pierwszy Marcin na poważnie zaniepokoił się dziwnymi ubytkami w płynie chłodniczym, które dotkliwie doświadczyły nas w kolejnych dniach podróży, ale o tym już w następnym odcinku…

 

 

 

Please follow and like us:
Skandynawia kamperem part 2

Skandynawia kamperem part 2

Skandynawia kamperem to była prawdziwa przeprawa. O pierwszym etapie możecie przeczytać Tutaj  . Drugi etap opisany poniżej skupi się na południu Półwyspu i obejmie okres od dotarcia do Norwegii, aż do wspinaczki na Język Trolla. Ten odcinek zajął nam 5 dni, a to było tak:

Dzień pierwszy

Dzień pierwszy rozpoczęliśmy od pobudki na przydrożnym parkingu dla TIRów. Nie powiem, żebym wyspała się jakoś genialnie, gdyż faktycznie nocne przejazdy ciężarówek i chwilowe postoje innych samochodów skutecznie wybijały mnie ze snu. Potrzebowałam jednak chwili, aby przyzwyczaić się do kamperowej rzeczywistości. I to rzeczywistości obejmującej kamperowanie „na dziko”. O poranku świat obiegły zdjęcia naszego śniadania i jako #januszecaravaningu posileni jajkami na twardo i obmyci w dostępnej na parkingu toalecie, ruszyliśmy w drogę. (Od razu ostrzegę czytelników wrażliwych w kwestiach higienicznych- tak, myliśmy się w umywalkach dostępnych na parkingach. Jak mieliśmy szczęście, trafialiśmy nawet czasem na ciepłą wodę ?). Pierwszego dnia, po przeprawie mostem z Danii do Szwecji i pokonaniu zakorkowanego Goteborga, udało nam się dotrzeć do Norwegii, a dokładniej- do Honefoss k. Oslo.

Oslo

W okolicach Oslo zatrzymaliśmy się na trzy dni. Było to możliwe dzięki przewspaniałym ludziom, którzy ugościli nas w Honefoss. Ci ludzie to akurat nie był żaden przypadek, trzeba się przyznać ?. Na tym etapie odwiedziliśmy po prostu moją przyjaciółkę z lat studenckich, która razem z mężem i córeczką mieszka w tamtej okolicy. Było to spotkanie po latach, a gościna godna strudzonego wędrowca. Można by się rozpływać w ochach i achach nad naszymi gospodarzami, warto jednak opisać tu też co nieco z samego Oslo. Wszak to prawie witryna krajoznawcza, nieprawdaż?

Miasto, jak to typowe skandynawskie miasta, położone jest nad siecią tuneli. Skandynawom łatwiej było kuć tunele pod górami niż objeżdżać je dookoła. W związku z tym należy uczulić podróżnych na fakt, iż w tunelach nie zawsze dobrze działa nawigacja. Choćby w tunelu „Opera” znaleźć można poziemne rondo i mnóstwo rozjazdów- bardzo łatwo o pomyłkę.

Korzystając z uprzejmości naszych gospodarzy, pożyczyliśmy od nich zwykły samochód osobowy i wybraliśmy się na wycieczkę do miasta. Skandynawia kamperem nie zawsze jest taka wygodna. W wycieczkowym planie nie mogłam odpuścić wizyty w kilku muzeach, a znając wytrzymałość moich dzieci, musiałam mocno studzić swoje zapędy i wybierać te pozycje, które mogły przypaść do gustu wszystkim.

Takim sposobem postawiłam na odwiedziny na półwyspie Bygdøy, gdzie zapoznaliśmy się z ekspozycjami dwóch muzeów.

Muzeum Łodzi Wikingów

Pierwszym z  nich było Muzeum Łodzi Wikingów, gdzie ja- niedoszła archeolożka wraz z rodziną, mogłam podziwiać dary grobowe wikińskich wodzów, ukryte przez ich ludzi, razem w ogromnymi łodziami, w kurhanach grobowych. Muzeum zostało wybudowane specjalnie na potrzeby ekspozycji i każda z łodzi ma swoje oddzielne skrzydło. Wstęp kosztował 100 NOK od dorosłego, dzieci na szczęście weszły gratis. Przyznam szczerze, że moje archeologiczne serce mocniej zabiło na widok ekspozycji oraz, że przepełniała je duma, kiedy własne dzieci, krew z krwi, z zaciekawieniem oglądały eksponaty. Co kilka minut na sklepieniu jednego ze skrzydeł muzeum wyświetlany jest krótki film animowany wprowadzający w tematykę pochówków. Polityczna poprawność Norwegów nie pozwoliła jednak na pokazanie prawdziwie krwiożerczych charakterów ich przodków, a na podstawie projekcji powziąć można mylne przekonanie, że Wikingowie podbijali sąsiednie ludy i gromadzili bogactwa w wyniku pokojowej wymiany handlowej.

Muzeum Kon-Tiki

Kolejnym muzeum na półwyspie Bygdøy było Muzeum Kon-Tiki upamiętniające dokonania Thora Heyerdahla. Za scenografię służą jego autentyczne konstrukcje- dwie tratwy, którymi żeglował po ocenach. Ta najbardziej znana to Kon-Tiki. W 1947 roku przepłynął razem z 5 innymi śmiałkami trasę z Ameryki Południowej do Polinezji. Zainspirowała go polinezyjska legenda o królu Kon-Tiki, który przed wiekami dokonał tego samego. Pikanterii całej wyprawie dodawał fakt, że Thor swoją tratwę zbudował na wzór tratw z epoki, bez użycia współczesnych mu technologii. Cała wyprawa została uwieczniona na filmie, za którego podróżnicy otrzymali nawet Oscara.

 

Bjørneparken

Pożegnawszy naszych wspaniałych gospodarzy udaliśmy się w dalszą drogę. Nie bez emocji, gdyż górskie polne drogi i pomysł na ich pokonywanie kamperem mroził nam krew w żyłach, ale jednak się udało. Po drodze do Tyssendal odwiedziliśmy Bjørneparken, gdzie dzieciaki miały między innymi okazję nakarmić renifery oraz (!) lisy prosto z ręki. Ważna informacja dla podróżujących z psami – na terenie parku przygotowano specjalnie dla Waszych pupili kojec w zacienionym miejscu. Taka usługa zupełnie nic nie kosztuje, jako depozyt w recepcji trzeba jedynie zostawić dokument tożsamości. Park, jak wiele norweskich rozrywek przygotowany jest z myślą o całych rodzinach. Oprócz zagród ze zwierzętami (do większości z nich można wejść), na rozległym terenie znajdują się także place zabaw oraz miejsca do grillowania. Wszystko wliczone w cenę biletu. Nie ma też odpustowych straganów z balonami oraz prawie nieobecne są budki z fast-foodami.

Droga do Tyssendal

Po wizycie w parku i krótkiej przerwie na obiad ruszyliśmy w dalszą drogę. Zupełnie zaskoczyło nas, że tym razem zamiast przejeżdżać tunelami pod górami, droga prowadziła nas górą. Takim sposobem z rejonów upalnego lata, w ciągu kilku godzin wjechaliśmy w odludne tereny w dużej mierze skute nadal lodem i pokryte śniegiem. Było naprawdę magicznie… Magiczny był także zjazd z tych wzniesień, kiedy trzeba było w ciągłym pogotowiu trzymać nogę na hamulcu, gdyż hamowanie silnikiem w tych okolicznościach i w tym samochodzie nie zdawało egzaminu.

Tyssendal i Trolletunga

Po długiej i ekscytującej drodze dotarliśmy na parking w Tyssendal, od którego według znaków rozpoczynał się szlak. Na miejscu byliśmy chwilę przed północą i mimo, że było nadal jasno, grzecznie poszliśmy spać, gdyż od rana Marcin rozpoczynał swoją wyprawę. Początkowo nawet chciał nas zabrać ze sobą, szczęśliwie jednak odwiodłam go od tego pomysłu ?.

Wyprawa na Trolletunga- Język Trolla według przewodnika miała obejmować szlak długości 11km w jedną stronę. Mój dzielny mąż wyruszył o 6.00 (chciałoby się powiedzieć „o świcie”, ale trudno o świt w krainie, gdzie nie ma nocy, jedynie ciągły zmierzch). Wyposażony w wodoodporne buty „prawie trekkingowe” oraz tabliczkę czekolady, a  wodę miały mu zapewnić górskie potoki. Już po kilkudziesięciu minutach marszu okazało się, że coś jest nie tak, nawet bardzo nie tak.

Po 5km wędrówki dotarł bowiem do kolejnego parkingu, który stanowił prawdziwy początek szlaku. Co więcej, tabliczka informacyjna głosiła, że do celu ma jeszcze 13km. Takim sposobem krótka wyprawa (11km w jedną stronę) okazała się forsownym marszem na dystansie 36km w dwie strony. Co to dla mojego męża? Pestka ?. Całą trasę pokonał w niespełna 8 godzin (7:45 dla bardzo dokładnych). Szczęśliwie po drodze nie spotkał setek turystów, jak na trasie na Morskie Oko, znalazły się jednak osoby chętne do zrobienia pamiątkowej fotografii.

Resztę lepiej opowiedzą obrazy. Mnie tam w końcu nie było- zostałam na dole ogarniając naszą trzódkę o podnóża norweskich gór, na parkingu górującym nad norweskim orlikiem… ?

 

 

Please follow and like us:
Skandynawia kamperem part 1

Skandynawia kamperem part 1

Kiedy emocje nieco już opadły, a historię naszego wyjazdu powtarzamy każdemu spotykanemu znajomemu, niemalże jak mantrę, pomyślałam, że czas najwyższy ją w końcu opisać. Skandynawia kamperem to w końcu nie przelewki.

Być może nie będzie to dzieło na miarę wielkich powieści drogi, ale myślę, że komuś kto marzy o podobnej wyprawie może co nieco wyjaśnić, ułatwić organizację.

 

Główne założenia wyglądały następująco:

Trasa wiodła przez: Niemcy, Danię, kawałeczek Szwecji, Norwegię ( głównie zachodnie wybrzeże),  Finlandię, Estonię, Łotwę i Litwę.

Czas przejazdu: 23dni

Ilość pokonanych kilometrów: 7800

Środek transportu: Ford Transit Kamper ‘83

Załoga: dwie osoby dorosłe, dwoje dzieci (2 i 4 lata), dwa psy- owczarek belgijski i Gala- półlabradorka;

 

Przygotowania

Do samej wyprawy przygotowywaliśmy się teoretycznie od miesięcy, faktycznie zaś ostatnie tygodnie przed wyjazdem usiane były rozmaitymi zajęciami dodatkowymi, związanymi z gromadzeniem ekwipunku. Lista rzeczy do spakowania stale rosła i nasze zapędy odrobinę ostudził moment weryfikacji dopuszczalnej masy całkowitej (DMC) pojazdu, wpisanej w dowód rejestracyjny. Faktyczną masę kampera zweryfikował Marcin zabierając go na ważenie. Okazało się, że lada chwila będziemy mieli nadbagaż i od tamtej pory raczej odejmowaliśmy przedmioty z wyposażenia niż je dodawaliśmy. Przygotowania i mapa myśli zostały już opisane tutaj.

Ja odpowiadałam za wyżywienie ekipy. Do mojej roli przygotowywałam się wybitnie pieczołowicie. O kamperowym wyżywieniu i o słynnych słoikach opowiem (tak jak obiecywałam) w odrębnym poście. Skandynawia kamperem ma jeszcze jedną cechę- jest raczej droga.

 

 

Ostatnie dni to była prawdziwa gorączka. W przenośni i dosłownie, gdyż koniec maja był wybitnie upalny. W związku z tym, że jechały z nami psy, a norweskie przepisy są wyjątkowo restrykcyjne, jeśli chodzi o odrobaczenie, mieliśmy ściśle określone terminy na wizytę u weterynarza. Wjechać do Norwegii mogliśmy pomiędzy czterdziestą ósmą (48) a sto dwudziestą (120) godziną od wpisu odrobaczenia do psich akt.

Zakupy

Żeby zmieścić się w czasie (a ostatnie doby miały jakoś mniej godzin) i ograniczyć uciążliwe rytuały do minimum, zakupy zamówiłam z TESCO z opcją odbioru na miejscu. Kiedy pod kampera podjechało 10 koszyków wyposażenia, przyznam, że nogi delikatnie się pode mną ugięły, ale okazało się, że ładowność naszego wehikułu jest potężna i faktycznie wszystko w mgnieniu oka znalazło się na swoim miejscu. W tym momencie trzeba zdecydowanie wymienić niedoceniane schowki pod ławami w części jadalnej. Zmieściło się do nich mnóstwo produktów, słoików, konserw, zapasy pieluch, chusteczek, papieru toaletowego, 10 bochenków chleba, ryże, makarony, kasze- praktycznie wszystko i nawet zostało jeszcze trochę miejsca.

Alkohol

Człowiek nie kaktus- pić musi. Prawda stara jak świat. Alkohol wziąć musieliśmy, nie trzeba tłumaczyć dlaczego. Ponieważ skandynawską część podróży zaczynaliśmy od Norwegii, mocno ograniczały nas przepisy dotyczące wwożenia alkoholu do kraju Wikingów. Na pokład, jako osoby dorosłe, legalnie konsumujące trunki wysokoprocentowe mogliśmy zabrać (na głowę):

1l mocnego alkoholu

4 butelki wina

4 piwa

Przy założeniu, że nie zabieramy tytoniu. Z papierosami wyglądałoby to jeszcze gorzej.

 

Wyjazd

Wyjazd zaplanowaliśmy na godzinę 4.00 w czwartkowy poranek 31-ego maja, roku pańskiego 2018. Wszystko było perfekcyjnie przygotowane, wystarczyło wstać, ogarnąć się, zabrać dzieci i zejść do samochodu. .. Pomyłka. Wydawało nam się, że wszystko jest perfekcyjnie. Rzeczywistość pokazała, że jest jednak wyjątkowo daleko do perfekcji i zanim  upchnęliśmy w szafkach rzeczy, o których przypomniało nam się w ostatniej chwili, zrobiła się 6 rano. Nie jesteśmy święci i trzeba się przyznać, że był to jeden z najbardziej nerwowych momentów. Warto odnotować, że naszemu odjazdowi nie towarzyszyły okrzyki wiwatującego tłumu- na naszą podróż wymknęliśmy się niemalże niepostrzeżenie.

Pierwszy etap Bydgoszcz- Kopenhaga

Nie mieliśmy złudzeń co do osiągów naszego samochodu. Przy jego mocno ograniczonej prędkości liczyliśmy się z tym, że podróż potrwa długo. Celem była Skandynawia, dlatego założyliśmy, że na półwysep chcemy dotrzeć jak najszybciej, a pierwszy dzień, kiedy to wszyscy są rześcy i wyspani, jest wręcz idealny, aby jechać ile się da. I faktycznie. Udało się przebrnąć jakoś przez ten odcinek. Nie byliśmy oczywiście niehumanitarni. Pierwszego dnia postoje odbywały się maksymalnie co 3 godziny i trwały co najmniej 30 minut. Na częstotliwość przerw wpływał żar lejący się z nieba oraz fakt nieprzystosowania jeszcze naszych dzieci do długiej jazdy. Warto odnotować, że na tym etapie odpieluchowywanie Młodej wychodziło nam znakomicie. Nigdzie tak chętnie nie korzystała z toalety, jak na niemieckiej ziemi ?. Należy jeszcze wspomnieć, że kamper mimo iż wydaje się być zbliżony do autokaru, jeśli chodzi o długie podróże, nie jest jednak wymarzonym miejscem na spacery w czasie drogi. Wiem coś o tym, gdyż przyszło mi niestety pełnić funkcję stewardessy i obsługiwać wiecznie głodne i spragnione dzieci. One same przez cały czas musiały być zapięte w fotelikach, bo w kamperze jest bardziej jak na jachcie- raczej buja.

Największe brawa za ten odcinek należą się oczywiście kierowcy. Marcin jechał przez 18 godzin i dowiózł nas bezpiecznie na przedmieścia Kopenhagi. Mimo, że ja mam prawo jazdy od jakichś 13 lat, na tej trasie i w tym samochodzie nie zmieniałam go wcale. Wynika to ze specyfiki prowadzenia takiego auta, z tak archaicznym układem kierowniczym.  Nawet gdybym go zastąpiła, on niewiele by odpoczął…

Pierwszą noc na obczyźnie spędziliśmy na przydrożnym parkingu, niedaleko duńskiej autostrady, prowadzącej do Kopenhagi. Było już tak późno i byliśmy tak zmęczeni, że nie mieliśmy ochoty szukać jakiegoś bardziej ustronnego miejsca. Do snu kołysały nas odgłosy przejeżdżających TIRów.

 

Please follow and like us:
Spakować dzieci na biwak- JAK? Skandynawia.

Spakować dzieci na biwak- JAK? Skandynawia.

Aby spakować dzieci na biwak, należy zaprowadzić je do samochodu, posadzić w fotelikach i zapiąć pasy. DONE

A tak serio, jak to zrobić, żeby spakować wszystko co niezbędne w zaskakujących okolicznościach przyrody, jakimi będzie miesięczne buszowanie po skandynawskich bezdrożach?

 

Kiedy byłam początkującą mamą w pamięć zapadły mi słowa Marysi Góreckiej zamieszczone na jej blogu www.mamygadżety.pl.  Przekonywała ona wówczas, że pakowania dzieci nawet nie warto rozpoczynać bez lampki wina. Mam przeczucie, graniczące z pewnością, że tutaj lampka by nie wystarczyła, z kolei większa ilość byłaby zgubna w skutkach.

Wobec powyższego, przynajmniej plan i strategię przygotuję na trzeźwo.

  1. Co 4-5 dni pralka

Pierwsze założenie jest najbardziej pokrzepiające. Zakładając, że co 4-5 dni zawitamy na cywilizowanym kempingu, wyposażonym w pralkę i suszarkę, nie muszę brać ciuchów na cały miesiąc. Podchodząc do sprawy rozsądnie, acz z pewnym marginesem bezpieczeństwa, stwierdzam, że wystarczy dla każdego wziąć 7 zmian bielizny.

  1. Nie pakuj kompletami.

Co prawda sprzeniewierzam się słowom mojego macierzyńskiego guru, ale śmiem przypuszczać, że pakowanie pełnych zestawów odzieży na każdy dzień osobno w tym wypadku nie zda egzaminu. Dlaczego? Dlatego, że mogę Wam zagwarantować, że np. koszulki moich dzieci będą musiały być zmieniane w zależności od stanu zabrudzenia. Czyli może być dzień, kiedy młoda zużyje trzy koszulki, a czwartą będzie nosiła przez 2 kolejne dni, bo nie nastąpi żaden kataklizm. Czuje, że właśnie koszulki będą miały największy przerób. Obowiązkowo śliniak dla najmniejszych milusińskich.

  1. Zabezpiecz spodnie.

Zaraz po koszulkach, od błota i brudu najwięcej będą obrywały z całą pewnością spodnie. W tym wypadku przygotowałam się zawczasu i w Decathlonie (to ostatnio mój ulubiony sklep, jeśli chodzi o wyposażenie turystyczne) kupiłam im nieprzemakalne, ultra cienkie i lekkie spodnie wierzchnie. Planuje ich po prostu w dżdżystą i paskudną pogodę ubierać warstwowo, aby chronić bawełniane warstwy spodnie. Genialne w swej prostocie? Wiem, że na rynku są firmy sprzedające genialne ubrania dla dzieci na deszczową pogodę, które polecają Matki dzikich Dzieci. Decyzja należy do każdego. Po wyprawie mogę dać znać, jak się sprawdziły.

  1. Nie ma złej pogody?

Must have wyjazdu z dziećmi w rejony inne niż nadadriatyckie plaże, to dobra odzież przeciwdeszczowa- mam na myśli kurtki, różnego typu pelerynki, dodatkowo także parasole. Już mam takie zezowate szczęście, że zawsze podczas moich wakacji pada deszcz. Dużo deszczu. Nie ma co się łudzić, że teraz będzie inaczej, zwłaszcza, że jedziemy tam, gdzie jedziemy. Trzeba się po prostu dobrze przygotować.

  1.  Milion par butów.

Jak już się powiedziało A, to trzeba recytować dalej. Skoro zakładam, że pogoda nie będzie nas rozpieszczała, to trzeba przygotować dzieci pod kątem obuwniczym. Obowiązkowo dla każdego buty kryte (typu adidasy), kalosze oraz sandały (gdyby jednak bywały cieplejsze momenty), a także klapki pod prysznic, skoro już znajdziemy się czasem na kempingu, ewentualnie pobliskim basenie.

  1. Zabawy w wodzie.

Żeby trochę przygotować się do tego aspektu życia, także poczyniłam pewne zakupy. Oprócz kajaka, który wraz z kapokami ma na nieco umilić kamperową monotonię, kupiłam także dla dzieci i dla siebie krótkie pianki do pływania. Założę się, że mój mąż wykąpie się w jakimś fiordzie lub jeziorze. Wtedy też dzieci urządzą scenę pt. „ja też chcę”. I ja będę gotowa ?  A potem wytrę wszystkich szybkoschnącymi ręcznikami z mikrofibry! Ha!

  1. Koło podbiegunowe.

Nie wiem, jak tam będzie. Czy zimno czy raczej ujdzie. Ja z natury jestem zmarzluchem  i takie kryteria chyba rozsądnie trzeba przyjąć wobec dzieci. W związku z tym na pewno zabiorę dla nich lekkie kurtki zimowe, cienkie rękawiczki i bawełniane czapki oraz rajstopy. Najwyżej ich nie użyjemy.

  1. Gry i zabawy

Tu pewnie blady strach pada na rodziców. W końcu planuję spędzić miesiąc z moimi dziećmi (2-4 lata) w kamperze o powierzchni 8m2. Jak żyć? Przede wszystkim trasę zaplanowaliśmy tak, aby codziennie zostawało nam kilka godzin przed zmrokiem na zajęcia outdoorowe ( za kołem podbiegunowym będzie aktualnie dzień polarny, więc tego czasu może być nieskończenie dużo ? ). Będziemy łazić, biegać, jeździć na rowerze, rzucać kamieniami do wody, bawić się patykami i robić te wszystkie inne rzeczy, które robią dzicy ludzie ?. Zakupiliśmy taki „pawilon handlowy” (czyli namiot ogrodowy) w rozmiarze 3x3m, całkowicie wodoodporny, aby tę naszą przestrzeń życiową w miarę możliwości jeszcze powiększać. Wiem jednak, że przyjdzie taka chwila, kiedy pogoda nie pozwoli nam wychylić nosa z kampera. Co wtedy? Wtedy wyciągnę stertę gier (Jenga, szachy, memory itd.) i książek dla dzieci, żeby jakoś umilić im czas. W moich najśmielszych wizjach już wyobrażam sobie siebie, jak uczę starszego syna czytać i wraca z wyprawy z tą umiejętnością opanowaną w stopniu znakomitym. Wiem, wiem, pewnie się rozpędziłam, ale nie zaszkodzi spróbować. Zabieramy też zapas bloków rysunkowych i kredek.

  1. Leki

Wyposażenie wyjazdowej apteczki to zmora wszystkich matek. Prawo Murphiego daje gwarancję, że podczas wyjazdu któreś z dzieci się rozchoruje. Znam je nie od dziś, dlatego przygotowałam żelazny zapas leków. Począwszy od syropów na kaszel mokry i suchy, poprzez krople do nosa, leki przeciwbólowe, na plastrach kończąc. W apteczce obowiązkowo znajdzie się też termometr oraz klasyczny aspirator do nosa  (Jestem ogromną fanką aspiratora katarek, ale odkurzacza nie zabiorę. Kupiłam też kiedyś aspirator, ale w żadnej mierze nie spełnia swojego zadania). W razie poważniejszej choroby po prostu skontaktujemy się z lekarzem- na tę okoliczność, oprócz karty ekuz- dodatkowo się ubezpieczymy.

  1. Rowery

Jeszcze do końca nie wiem, jak będzie wyglądało kolarskie wyposażenie dzieci. Wszystko zależy od ładowności kampera. W pierwszej kolejności pojedzie z nami na pewno przyczepka rowerowa. Dobrze byłoby też zabrać rower starszego syna, ale obawiamy się czy jest to celowe ze względu na małe średnice kół, a co za tym idzie, ogrom pracy, który musiałby włożyć, aby dotrzymać nam kroku.  Być może czeka nas kolejny zakup?

 

Tak wstępnie wygląda plan związany ze spakowaniem dzieci na wyprawę. Jak mawiają profesjonaliści i genialni stratedzy (w tym mój Mąż)- najlepszy plan zakłada zmianę planu, w związku z czym i ja jestem na nią gotowa. Obecnie trzeba powoli grupować wyposażenie mniej oczywiste w jednym miejscu, aby o niczym nie zapomnieć.

OVER

Please follow and like us:
Skandynawia- przygotowania PART1.

Skandynawia- przygotowania PART1.

Wiem, wiem. Miałam pisać o przygotowaniach, ale słuch po mnie zaginął i pewnie myślicie, że próbuję prześlizgnąć się cichcem i umknąć Waszej uwadze, bo strach mnie obleciał i nigdzie nie jedziemy?Nic bardziej mylnego! Pochłonęły mnie po prostu przygotowania!

Jak przygotować dużą wyprawę, w którą zaangażowane są spore środki, a uczestnikami będą małe dzieci i sfora?

Trochę po drodze wpadłam w popłoch i już w swoje łapy chwytał mnie chaos, ale poszłam po rozum do głowy i odniosłam się do wiedzy wyniesionej ze szkoły. Kiedyś bowiem miałam przyjemność uczestniczyć w kursie, który z założenia miał mi pomóc zapanować nad procesem nauki i go usprawnić. Z tego kursu wyniosłam właśnie umiejętność tworzenia MAPY MYŚLI!

Biadoliłam i biadoliłam sobie wewnętrznie o tym, co jeszcze trzeba kupić, spakować, zrobić przygotować i żadna lista nie była w stanie tego ogarnąć. Tyle aspektów do pogodzenia, a tak mało wykonawców planu. W przypływie impulsu dorwałam kartkę A3 i kredki dzieci, i ogarnęłam to w przyjemny wizualnie obraz, w kojących odcieniach błękitu i różu.

Poniżej znajduje się fotografia mojej mapy myśli, która dumnie zdobi lodówkę i co więcej, skutecznie motywuje nas do podejmowania kolejnych wyzwań.

 

Plan należy podzielić na obszary zainteresowań

Nie da się tego chyba zrobić inaczej. Zwłaszcza za pierwszym razem. Prawdopodobnie każdą kolejną wyprawę przyjdzie mi realizować z większą łatwością i przygotowania nie będą taką udręką. Teraz dwoję się i troję, żeby wszystko powoli dopiąć na jakikolwiek guzik, nie wspominając już o ostatnim.

Jak pewnie widać na obrazku, wyróżniono następujące obszary „zainteresowań” (cudzysłów, bo kto by się wprost, szczerze i gorliwie interesował apteką?)

  1. Baza czyli wszystko co związane z samochodem i jego wyposażeniem. Zostało jeszcze kilka rzeczy przy samochodzie do poprawy, kilka sprzętów do dokupienia. Sam samochód jest w pełni sprawny i jak najbardziej nadaje się do drogi. Potwierdza to naturalnie opinia mechanika, który orzekł, że sam nie bałby się pokonywać tej trasy w tym aucie i że damy radę „spokojnym leszczem”.
  1. Apteka- wiadomo, małe dzieci, powracające anginy, chyba nic więcej nie trzeba wyjaśniać.
  1. Autopass- a w zasadzie EPCplc – system, w którym zarejestrowaliśmy naszego kampera i podpięliśmy kartę kredytową, aby usprawnić proces pobierania opłat za norweskie drogi płatne. W Norwegii wiele dróg i mostów jest płatnych. Podobnie sprawy się mają jeśli chodzi o wjazd do niektórych miast. EPCplc pozwala trochę usystematyzować sposób uiszczania opłat. W systemie nie trzeba rejestrować karty kredytowej. Przy jej braku faktury za poszczególne przejazdy wysyłane są pocztą na dane podane przy rejestracji pojazdu.

 

  1. Revolut- innowacyjna, zupełnie fantastyczna pod kątem idei karta walutowa, pozwalająca obniżyć koszty związane np. z podwójnym przewalutowaniem podczas zagranicznych transakcji. Bliższy opis np. tu: tutaj

 

  1. Wyżywienie- temat walki ze słoikami zdecydowanie na odrębny post.
  1. Kajak…. Staramy się racjonalizować swoje posunięcia zakupowe, ale tutaj nie pozostaje zbyt wiele pola na racjonalne myślenie. Trzeba spojrzeć prawdzie prosto w oczy- ta wycieczka służy spełnianiu marzeń… i dlatego kupiliśmy sobie kajak pneumatyczny. Jest niewielki, ale ciężki jak diabli. Jacyś dowcipnisie wyposażyli pokrowiec w szelki jak od plecaka, ale noszenie go na plecach jedynie pogłębia stan rozpaczy. To znaczy.. tak przypuszczam, bo ja nawet nie dałam rady go założyć… oto on:

    www.decathlon.pl

 

  1. Dzieci… to nie jest naturalnie przypomnienie o tym, żeby je zabrać, a raczej miejsce na mniej oczywiste elementy ich wyposażenia. Generalnie wyposażenie dzieci będzie raczej potężne.
  1. Media- tak zbiorczo nazwałam sprzęty, które trzeba spakować i zadbać o ich baterie.
  1. Psy- standard, normalne procedury wyjazdowe. Postawiłam na obroże polecane przez naszą panią weterynarz- w końcu studia kończyła w tym zakresie i pewnie wie, co mówi ?
  1. I ostatnie- last but not least- UBEZPIECZENIA. Wszak przezorny zawsze ubezpieczony. Tak też i my kupimy sobie assistance dla naszego kampera (nawet z opcją holowania) oraz ubezpieczenia podróżne dla załogi.

 

Dużo jeszcze zostało przed nami, a termin wyjazdu coraz bliżej. Planowany start to 30.05.2018, a powrót 1.07.2018r. Zabieram się zatem do pracy. W końcu wszystkie ręce na pokład. Relacja z wekowania i procesu tyndalizacji już niebawem. Choć trochę boję się o jakość materiału wizualnego z moich dokonań ?.

Tym czasem OVER.

Please follow and like us:
Za młodzi na sen- wakacyjny coming-out

Za młodzi na sen- wakacyjny coming-out

Ostatnio krążą mi po głowie wersy piosenki Rysia Rynkowskiego „ za młodzi na sen, za starzy na grzech” i boleśnie uświadamiam sobie, że to jest o mnie!! Po pierwsze prowadzi to do refleksji, że jestem stara, bo mam wrażenie, że Millenialsi nie mają bladego pojęcia, kim w ogóle jest Rysio Rynkowski. Auu, boli, prawda? Po drugie zastanawiam się, nad moimi gustami muzycznymi i boli podwójnie, bo sama nigdy fanką nie byłam, a jednak przyswoiłam widać wystarczająco dużą dawkę jego twórczości, żeby teraz odbijała mi się czkawką ?. A po trzecie i najstraszniejsze, ponownie przyznam, że to naprawdę o mnie!!

O co chodzi? O życie! O to, że próbuję jakoś wykminić moją kamperowo- podróżniczą przyszłość, kontaktować się z ludźmi, którzy robią fajne projekty, a spotykam się ze ścianą! Serio, serio.

Za starzy na podróże z plecakiem i couchsurfing

Z przykrością stwierdzam, że naprawdę jestem za stara na to, by „wsiąść do pociągu byle jakiego” (znowu stare przeboje, sic!). I to nie chodzi o to, że mam stary PESEL, bo starsi ode mnie robią jeszcze bardziej szalone rzeczy. Chodzi raczej o to, że jestem stara mentalnie, emocjonalnie. Objuczona rodziną i stadem, jako obowiązkami, które chętnie na siebie brałam, a teraz muszę i chcę się z nich wywiązać. Radosne podróżowanie bez planu, zdanie się na los i życzliwych ludzi, w moim wypadku zupełnie się nie sprawdzi. Czujemy, razem z Cinkiem, zbyt duże brzemię odpowiedzialności, za tych, którzy pozostają pod naszą opieką, żeby totalnie pójść na żywioł.  I to nawet dobrze, bo jestem trochę autystykiem, jeśli chodzi o nowe sytuacje i zdecydowanie wolę  mieć wszystko, choć z grubsza zaplanowane.  A w zanadrzu trzymać plan B, C i D i wyciągnąć go w odpowiednim momencie jak Asa z rękawa. Poza tym bardzo lubię ludzi, ale w umiarkowanych dawkach. Potrzebuję opcji na samotność, nawet we czworo, bez nieustannego zastanawiania się czy naszemu ewentualnemu gospodarzowi nie dajemy się zbyt mocno we znaki. Zresztą, kto by nas przyjął w takim składzie na kanapę? I jak duża musiałaby to być kanapa?

Za młodzi na emeryturę

Skoro nie możemy, jak kwiat naszej młodzieży wyruszyć w jednych klapkach na podróż do Wietnamu, Birmy i na Madagaskar, może odnajdziemy się w kamperowym świecie? Okazuje się, że w przeważającej mierze  po światowych drogach poruszają się kampery zamożnych zachodnich emerytów, na których nie robią wrażenia opłaty na wypasionych europejskich kempingach. Do tej grupy także nie należymy, i uspokoję tu moich fanów, należeć jeszcze nie zamierzamy. Zupełnie nie kręcą nas kempingowe klimaty, kampery droższe niż nasze mieszkanie, podświetlone z każdej strony ledami i ze zbunkrowanym pod pokładem maserati albo przynajmniej kultową Vespą. Droższa nam dzika przyroda i odrobina samotności na jakiejś ustronnej miejscówce, gdzie nikomu nie przeszkadza nasza sfora. Nie tęsknimy za drinkami z palemką i hotelowym basen, pewnie także dlatego, że nigdy nie dane nam było zaznać opcji All inclusive. Nadziei dodają Camper Majstry i inni kamperowcy „na patencie” zrzeszeni na rożnych forach. Oni dają radę płynąć pod prąd, to czemu nie my?

Jak żyć?

Jak żyć, żeby, wobec powyższego, nie oddać meczu walkowerem? Żeby znaleźć sobie niszę i umościć w niej wygodne gniazdko? Postanowiliśmy odpuścić trochę PRowy wyścig zbrojeń. I w pełni pokochaliśmy świadomość, że możemy, a nawet musimy żyć po swojemu. Że teraz trwa nasze 5 minut i mamy niesamowitą możliwość pokazać tym, na których najbardziej nam zależy, czyli naszym dzieciom, że można mieć prawdziwy fun z prostych rzeczy. Z ogniska zapalonego na łonie natury, ze spania w śpiworze i czytania książek przy świetle latarki.

Wakacyjne plany

fot. z domowego archiwum Moniki Mierzejek

Aby uczynić zadość powyższym postanowieniom i rzucić rękawicę niedowiarkom, poczyniliśmy następujące wakacyjne plany. Nasz tegoroczny urlop zamierzamy poświęcić na objazdówkę wokół Bałtyku! Pokonamy naszym staruśkim kamperem bez klimatyzacji, ciepłej wody oraz baterii słonecznych ponad 8000 km. Przez Niemcy, Danię, kawałek Szwecji, Norwegię, Finlandię, Estonię, Łotwę i Litwę. Będziemy spać na dziko, a z dobrodziejstw kempingów korzystać sporadycznie. Będziemy spacerować, jeździć na rowerach, a FIORDY to nam będą z ręki jadły ?.

Zabierzemy ze sobą dzieci i psy.Psy także w celach obronnych. Bo w razie zagrożenia zawsze lepiej bać się z Melmanem i jego bronić ?. Poza tym w zimnej Skandynawii zawsze będzie nam cieplej, kiedy tyle żywych istot upchniemy w nocy do jednego kampera. Kot zostanie, bo mimo, że plan wyjazdu będzie w miarę elastyczny, to zbiórki obowiązują wszystkich. Kot już poprzednio wykazał się wyjątkową niesubordynacją w tym zakresie, w związku z tym spędzi ten czas u babci lub cioci ?.

To na razie tyle, jeśli chodzi o obwieszczenie.

W kolejnych postach przybliżę bardziej szczegółowo etapy przygotowań. Opiszę, co pakujemy, żeby być jak najbardziej samowystarczalnymi traperami, omówię dokładną trasę, opowiem trochę o zapleczu logistyczno-finansowym.

Tymczasem zostawiam Was z nostalgią w sercu, bo kto nie marzył kiedyś, aby być jak ten Wiking, niech pierwszy rzuci kamieniem ?. Może i jesteśmy za młodzi na sen, a za starzy na grzech, ale na pewno jesteśmy w sam raz na taką wyprawę ?.

P.S. Planujemy też małą wycieczkę na majówkę celem rozprostowania kości po zimie i sprawdzenia kampera w krótszej trasie.

Please follow and like us:
Pierwsze wrażenie level MASTER

Pierwsze wrażenie level MASTER

Zupełnie niedawno na łamach pewnego internetowego (i także papierowego) magazynu dla Pań i nie tylko, rozpisywałam się na temat robienia dobrego pierwszego wrażenia. Dogłębnie przeanalizowałam teorie internetowych psychologów i terapeutów, które to miały mi zapewnić towarzyski sukces. Pierwsze wrażenie jest przecież niezwykle ważne.

W moich wywodach zostawiłam naturalnie miejsce na standardową konfrontację oczekiwania vs. Rzeczywistość i oto wynik tego zestawienia.

Pomyślałam równocześnie, że swoją poimprezową refleksję zamieszczę prywatnie na Freeislanderze, bo po co kompromitować się na szerszym forum? ?

Miało być pięknie, efektownie i z klasą. Miałam olśniewać uśmiechem i zaskakiwać inteligentnymi wypowiedziami. Wszystko miało być naj. A wyszło… nawet nie jak zwykle… wyszło jak wyszło ?

Na imprezę dotarliśmy lekko spóźnieni. Podobno to w dobrym guście, ale aż tak daleko nie sięgały moje knowania imprezowe. Spóźniliśmy się, bo ktoś z nas (bez nazwisk) zapomniał zabrać z domu WÓDKI na imprezę. Po wódkę zawróciliśmy w połowie drogi i dotarliśmy na salę, kiedy reszta śmietanki towarzyskiej była już na miejscu. Planowaliśmy wejść niemalże niepostrzeżenie, aby przyatakować naszymi umiejętnościami interpersonalnymi z lekkiej „przyczajki”. Że wiecie, niby cicha woda brzegi rwie i te sprawy. Już, już mieliśmy ten plan wcielać w życie i daję słowo, bylibyśmy w tym znakomici i dalibyśmy radę, kiedy tymczasem nie dał rady ktoś inny. I to już na wstępie.

Kojarzycie może takie plastikowe rozkładane kosze transportowe? Te z gatunku, że warto je mieć w samochodzie, bo zajmują mało miejsca, a po rozłożeniu mieszczą spore gabaryty? Dokładnie te. Właśnie w taki kosz spakowaliśmy wszystko, co zamierzaliśmy zabrać na imprezę. Była to mega wielgachna miska sałatki, alkohol i zapojka. I ten sam niezawodny i solidny kosz, najpewniej wykonany z chińskiego plastiku, pękł nam zaraz po przekroczeniu progu lokalu. Naprawdę! Odpadło dno temu koszu ? i wszystko, zupełnie wszystko co w nim mieliśmy grzmotnęło z wielkim hukiem o kafelki. Jak nietrudno się domyślić, dwie butelki wódki oraz szklana miska z sałatką gyros, w ilości „dla wojska” nie wytrzymały starcia płytkami. Oczywiście pozostali (obcy) imprezowicze momentalnie oderwali się od toczonych właśnie dysput i oczy wszystkich zwróciły się w naszą stronę. Wszyscy oprócz nas mieli w tym momencie ubaw po pachy, nie omieszkali także rzucać głośnych komentarzy pod naszym adresem. Brawo my! To się nazywa wejście!

Nie pozostało nam nic innego, jak szybko posprzątać pobojowisko i wycofać się rakiem. Wynik 1:0 dla gospodarzy i to już w pierwszych minutach. Szacun. Wyszliśmy na zewnątrz, żeby ochłonąć,  przegrupować szyki i skoczyć po posiłki, a w zasadzie po procenty. Na szczęście alkohol jest jeszcze sprzedawany po 20.00 i bogatsi o nowe doświadczenia oraz pokrzepieni kilkoma łykami wiśniówki, wróciliśmy na imprezę. Przecież czekała nas kolejna runda ?.

Następne imprezowe rundy opiszę raczej skrótowo. Już po pierwszej włączyła mi się jakaś znieczulica i wszystkie następujące po sobie wydarzenia przyjęłam na klatę z ogromnym dystansem i przymrużeniem oka. A to było tak…

W następnej kolejności pękła mi na plecach moja kreacja z czystego jedwabiu nabyta w lumpeksie za 8,90zł. Zapytana o to czy sukienka była za mała czy raczej plecki za duże, nie potrafię udzielić odpowiedzi, która pozwoliłaby zachować mi choć odrobinę godności. Nie mając już nic do stracenia, zorganizowałam po prostu akcję poszukiwawczą wśród innych uczestniczek imprezy i jak pewnie łatwo się domyślić, znalazłam kobietę, która przygotowała się o wiele lepiej i zabrała ze sobą igłę i nitkę. Co więcej, nawet na szybko zszyła mi sukienkę w damskiej toalecie- a faceci nadal się zastanawiają, po co dziewczyny chodzą tam razem? 2:0 dla imprezy.

Szalę goryczy przepełnił kolejny epizod. Imprezę zaczęłam w balerinkach. Trochę dlatego, żeby uniknąć złamania obcasa, a trochę dlatego, że był to bal przebierańców i baleriny lepiej pasowały do mojego ogarnianego naprędce stroju. Tańczyło mi się nad wyraz wygodnie i cały czas w myślach chwaliłam się za ten wybór, który pomógł uniknąć odcisków i połamanych nóg. I byłoby super, gdyby…. W pierwszej godzinie imprezy…nie odpadła mi podeszwa!!!!! Serio!! Ale nauczona poprzednimi doświadczeniami po prostu od razu wytypowałam DJ’a, jako osobę, która może mieć ze sobą jakiś podręczny zestaw narzędzi. Nie myliłam się na szczęście tym razem. DJ nie miał co prawda superglue, miał za to coś jeszcze lepszego- srebrną taśmę ? Skleiłam buta razem z podeszwą na okrętkę srebrną taśmą i jakoś dotrwałam do końca. Wynik 3:1 (ten jeden punkt dla mnie, to za orientację w terenie i szósty zmysł McGyvera).

Na koniec, żeby nie było, że tylko ja przynoszę wstyd mojej rodzinie, dodam jeszcze, że szwagierka nie wytrzymała starcia z moim osobistym Patrickiem Swayze i ich Dirty Dancing skończył się  trochę mniej głośnym, ale jednak upadkiem. Od tamtej pory mąż tańczył już tylko ze mną ?

Podsumowując, impreza pokonała nas na każdym froncie i z wynikiem 4:1 odpadliśmy z dalszych rozgrywek. Bardziej się już nie upodliliśmy, bo na szczęście potrafiliśmy opanować alkoholową konsumpcję i nie próbowaliśmy nawet utopić smutków w kieliszku ?. Jeśli chodzi o robienie dobrego wrażenia, trudno mi to jednoznacznie ocenić. Mam wrażenie, że ta seria niefortunnych zdarzeń odarła mnie po prostu ze złudzeń, że ja w ogóle mogę w jakikolwiek sposób kreować swój wizerunek.  Co dziwniejsze, brak złudzeń skutkował tym, że stałam się bardziej odważna i bezpośrednia. Bez strachu nawiązywałam kontakt z innymi, nawet sama ich zagadywałam. Najlepiej udało mi się także wdrożyć w życie punkt, który głosił „ BĄDŹ SOBĄ”. Byłam sobą do szpiku kości. Swoje porażki i niepowodzenia imprezowe nosiłam jak odzież wierzchnią i wyjątkowo w zamian dostawałam szczere wyrazy sympatii. SZOK. Czyli generalnie wyszło całkiem spoko, choć mam ogromne wątpliwości czy kiedykolwiek ktoś nas jeszcze gdzieś zaprosi ?

 

Please follow and like us:
PO CO MI PIES, A W OGÓLE DWA?

PO CO MI PIES, A W OGÓLE DWA?

„A na cholerę Ci te psy?!” pytają. „I nie śmierdzi Ci w domu psem?” pytają. „i nie latają Ci wszędzie psie kłaki?!” pytają. I co mam odpowiedzieć? Przecież jak ktoś pyta, tzn., że z założenia nie rozumie i zrozumieć pewnie nie ma zamiaru. Po co mi pies? Każdy ma jakiś temat, który zawsze od nowa przerabia z nowo poznanymi osobami.W moim przypadku jest to kwestia posiadania psów. Pogodziłam się z faktem, że każdorazowo wywiera to spore wrażenie na rozmówcy, choć zupełnie nie rozumiem dlaczego. Jak to bywa z pasjami, wrażenia do wyboru są dwa. Albo totalne WOOOOOW!!- po którym poznać można psiarza albo zachowawcze AHA… Po aha (które wskazuje osobę nie do końca podzielającą zamiłowanie do czworonogów) następuje zazwyczaj pytanie: ALE PO CO?  Konsternacja rozmówcy pogłębia się, kiedy zostaje wprowadzony, nawet pobieżnie, w zagadnienie naszej przyszłej eskapady, dlatego teraz, ku chwale mojej małej psiej ojczyzny, spieszę z wyjaśnieniem.

Mamo, skąd się biorą… psy?

Obecnie na stanie mamy dwa psy, a ich historie są zgoła odmienne. Mój pierwszy osobisty pies z dorosłego życia jest moim psem „panieńskim”. To Galia. Kupiłam ją na….allegro, jako owoc nieszczęśliwej miłości suczki rasy labrador i okolicznego Casanovy, którego pochodzenie do dziś pozostaje nieznane. Galia miała być znakiem dorosłości i symbolem zaangażowania w moim poprzednim związku. Dorośli ludzie doskonale wiedzą, że decyzja o posiadaniu dziecka nie uzdrowi chorego małżeństwa, a „co ma wisieć, nie utonie”, dlatego pewnie nikogo nie zdziwi, że kilka miesięcy po zakupie Galii zostałam „panną z dzieckiem”, a w zasadzie ze szczeniakiem i to w wyniku własnej decyzji ? Mój mąż Galię pokochał jak swoją i od tej pory byliśmy już razem.

Rodzina się powiększa 🙂

Sytuacja nieco skomplikowała się już po ślubie. W efekcie nieudanych starań o naturalne powiększenie rodziny, nasza rodzina powiększyła się przypadkowo jeszcze o kota. Przyszła także chwila, kiedy zadecydowaliśmy, że nie zamierzamy mieć w ogóle żadnych dzieci (skoro nam się nie udawało sprowadzić takowych na świat) i postanowiliśmy zostać bezdzietnym, ekscentrycznym małżeństwem z psami. Do kompletu brakowało nam tylko drugiego psa. Znaleźliśmy wspaniałego młodego Huskiego w schronisku. Aby zaadoptować północniaka musieliśmy jeszcze jedynie przejść weryfikację przeprowadzoną przez specjalną fundację- takie przepisy. Weryfikacja, zgodnie z oczekiwaniami, przebiegła pomyślnie, jednak naszego psa nie było już w schronisku- ktoś wydał go przypadkowym ludziom zupełnie omijając literę prawa. Tego już nie mogłam znieść- nie dość, że nie będę matką, to jeszcze mi psa ukradli! Tego samego dnia, na fali złości, znalazłam na OLX szczeniaki. Za symboliczną złotówkę. Podobno miały to być owczarki belgijskie- pierwsze słyszę ? Przy kontakcie telefonicznym okazało się, że ze złotówki zrobiło się już 500zł, ale „sama pani rozumie”. Nic to, klamka zapadła, następnego dnia jechaliśmy około 70km w jedną stronę, aby odebrać nowego członka naszej rodziny- Melmana. Jeśli chodziło o jego „rasowość” zupełnie się nie łudziłam- byłam przekona, że z Belgiem będzie miał tyle wspólnego, co Galia z labradorem. Wiedziałam też, że papiery i rodowód są nieważne, a Melman okazał się zaskakująco rasowy ? I takim sposobem, nasza rodzina powiększyła się już do opcji 2+3. I wiecie co się stało? Miesiąc później okazało się, że jestem w ciąży ? i urodził się Młody, a dwa lata później- Buba! I teraz to jesteśmy już rodziną wielodzietną, w modelu 2+5!

To nasza historia, ale nie odpowiedziałam jeszcze po co mi to?

  • Po pierwsze, psy zaspokajały moją potrzebę otaczania kogoś troską i opieką. Nie oszukujmy się, każdy kto ma dzieci, a miał kiedyś psy, wie doskonale, że czworonogi są o wiele łatwiejsze w obsłudze, a dodatkowo (smutna prawda) często są nawet bardziej wdzięcznym obiektem uczuć. Nie grymaszą przy stole, nie mówią „nie lubię Cię mamo, bo nie kupiłaś mi batona” i zawsze, zawsze cieszą się na mój widok ? Poza tym obsługa ich w dużej mierze zamyka się w wyprowadzeniu na spacer, nakarmieniu i głaskaniu. Okresowo dochodzą szczepienia i czesanie ?.
  • Po drugie, są świetnym motywatorem do aktywności. Wspomniane wyżej spacery są super rozrywką i obowiązkową, codzienną dawką świeżego powietrza. Szansą na wyjście z głośnego domu i rozmyślanie w ciszy ?
  • Po trzecie uczą nasze dzieci odpowiedzialności i troski o inne stworzenia. Są ich przyjaciółmi, ale nie zabawkami. Dzieciaki od początku wiedzą, że pies ma uczucia, które należy szanować, nie można zmuszać go do zabawy, trzeba akceptować to, że czasem chce mieć święty spokój. Z tą pokorą i odpowiedzialnością to w ogóle jest długa historia, obejmująca zeżartą tapetę, nogi od krzeseł, a nawet telewizor. Odpowiedzialnie wiedziałam, że skoro dałam im dom, nie mogę go tego domu pozbawić nawet wówczas, kiedy pożarły pół kanapy z tęsknoty za mamusią, która właśnie była na porodówce ?
  • Po czwarte- niedoceniane przez wielu rodziców- przebywanie z psem, jako siedliskiem różnych mikroorganizmów, źródłem alergenów pomaga naszym dzieciom w budowaniu odporności. W ogóle do budowania odporności naszych dzieci mamy dosyć liberalne podejście, do którego zalicza się także dosyć niska temperatura w domu oraz obligatoryjne spacery, nawet kiedy pogoda jest zdecydowanie „pod psem”.
  • I po piąte- dopiero teraz odkrywamy aspekt obronny wynikający z posiadania psa. Ponieważ nasze psy są spore i w dodatku czarne (sic!) przez wielu ludzi z automatu odbierane są jako GROŹNE. Ja wiem, że nie są mordercami, natomiast potencjalny włamywacz czy inny napastnik takiej wiedzy nie posiada. W związku z tym spędzając noce w kamperze na odludziu czuję się o wiele bezpieczniej. Pies pierwszy zaalarmuje, kiedy ktoś zbliży się do samochodu i narobi takiego hałasu, że mi osobiście na miejscu napastnika, odechciałoby się zaczepki ?

That’s all Folks

Tak w skrócie wygląda kwestia tego skąd i po co mamy psy. Muszę także zwrócić honor tym, którzy mają małe dzieci, a nie mają zwierząt. Gdyby u nas kolejność była odwrotna, pewnie załamani ilością obowiązków związanych w wychowaniem dzieci, posiadanie psa odłożylibyśmy na później. Ze szkodą oczywiście dla rodziny, ale w trosce o jej wygodę.

Już chyba wszystko jest jasne. Psy, jako członkowie naszej rodziny, jadą z nami. Gdziekolwiek byśmy się nie wybierali.  Nie ma innej opcji. I w odpowiedzi na pytania ze wstępu- jeśli śmierdzi w domu psem, to ja już zdecydowanie nie czuję, natomiast w kwestii latających wszędzie kłaków to fakt- mimo częstego odkurzania, w porze linienia u nas w domu bywa jak w westernie- kojarzycie te krzaki, które przetaczały się przez opuszczone miasta w samo południe? Dokładnie tak ?

 

Please follow and like us:
Magia Świąt

Magia Świąt

Ależ się świątecznie zrobiło. RMF Classic już puszcza przez całą dobę świąteczne przeboje, blogi wnętrzarskie zasypują nas propozycjami świątecznego designu, a Nadleśnictwo Żołędowo już zaraz rozpocznie sprzedaż świątecznych drzewek. Święta zbliżają się naprawdę żwawym krokiem. Zupełnie innym niż to moje smętne snucie się po domu w kocu i z cieknącym nosem. Nic na to nie poradzę, że im bliżej Świąt, tym bardziej cierpią moje zatoki. Po kilku dekadach wypada mi się do tego po prostu przyzwyczaić, prawda?

Normalnie padłabym już na kanapę i czekała na wiosnę, zawinięta w koc niczym buritto, ale to se ne da, niestety. Jestem matką i muszę stanąć na wysokości zadania. Wszak daję przykład swoim dzieciom. Żeby już wiedziały na zawsze, że Święta pachną ciepłym domem, świeżym chlebem i mandarynkami. Że Święta, to Królowa Śniegu czytana pod ciepłym kocem. Z kubkiem pełnym herbaty z miodem.

 

Te Święta to trochę taki słaby punkt mojego wyjazdowego planu. Trudno mi sobie wyobrazić, że można ten czas spędzać inaczej i gdzie indziej. Że gdzieś na świecie ludzie nie narzekają, że już w listopadzie zaczynają się świąteczne wyprzedaże i z głośników w każdym ze sklepów, klientów dobija Last Christmas. Że są miejsca, gdzie ludzie nie złoszczą się na pogodę. Bo w Polsce jaka by ona nie była, zawsze będzie źle. Akurat tu gdzie mieszkam jest zazwyczaj szaro, buro i ponuro. Temperatura oscyluje w okolicach zera, więc jeśli coś pada z nieba, to głównie paskudny, zimny deszcz. Jeśli natomiast spadnie śnieg, to tylko zaskoczy drogowców, wkurzy kierowców (zwłaszcza tych, którzy już spóźnieni do pracy będą musieli skrobać samochód) i rozczaruje dzieci, gdyż stopnieje, zanim znajdzie się sposobność, aby wywlec sanki z piwnicy. A gdyby przypadkiem naprawdę przymroziło i zasypało nas śniegiem, to już w ogóle katastrofa nie do ogarnięcia. Całe miejscowości odcięte od świata, a rachunki za ogrzewanie szybujące w górę bez ograniczeń.

Takie Święta znam i takie Święta kocham.

Tę ciągłą gonitwę, kiedy myślimy, że świąteczne skarpetki w budżetowych cenach kupimy od ręki, a tymczasem na miejscu w sklepie asortyment jest już przebrany tak, że trudno odnaleźć choć jedną kompletną parę.

To poskramianie kuchennych żywiołów, które na każdym kroku udowadniają nam, że jednak o gotowaniu i pieczeniu to wiemy Wielkie G****.

To oczekiwanie na choinkę, wybieranie tej najbardziej odpowiedniej, a później ubieranie jej ostatkiem sił.

To angażowanie małych trolli we wszystko, bo przygotowania mają niby sprawiać frajdę, a w pierwszej kolejności  generują jednak chaos i frustrację.

To dokładanie sobie zmartwień i obowiązków, bo przecież pierogi z Biedronki nigdy nie będą smakowały, jak domowe. (W moim przypadku na pewno nie będą, bo te biedronkowe udaje się chociaż ugotować w całości, a moje co roku rozlatują się na pierogową miazgę.)

Tak, to jest właśnie to! Magia Świąt w całej okazałości! Bo gdyby było łatwo i przyjemnie, to nie byłoby tej dumy. Już Kundera pisał o nieznośnej lekkości bytu. Gdyby nasz byt był całkiem pozbawiony trudów, sam straciłby wiele na wartości.

Zgodnie z tą całą przedświąteczną gorączką, szaleję zatem co dnia. Nie posunęłam się co prawda do mycia okien (sic!) , ale za to upiekłam już pierniczki (o czym oczywiście nie omieszkałam poinformować) i nawet udało mi się upiec chleb na zakwasie. Co do jakości swego wypieku mam naturalnie wiele zastrzeżeń, nie zmienia to jednak faktu, że czuję się z niego wyjątkowo dumna. Robię też mnóstwo innych rzeczy zakrawających o świąteczny terroryzm i powiem Wam szczerze, że wcale się tego nie wstydzę ? Dekoruję, oświetlam, wyszukuję przepisy. Wszystko, co najlepsze ?

I tak sobie myślę, że może FREEISLAND to nie jest wcale miejsce. To jest sposób myślenia. Bez względu na to, gdzie będziemy, warto być sobą. I może czasem trzeba uciec (choćby w marzeniach), żeby właśnie znaleźć siebie i swoje miejsce, które nie musi być aż tak daleko…? A może chwilowo oszołomił mnie zapach goździków i pomarańczy? W końcu mam katar i zanim poczuję jakiś aromat, muszę go przyswoić we wprost powalających ilościach ? A może po prostu muszę przeczekać tą świąteczną ckliwość, ten sentymentalizm i wziąć się w garść w Nowym Roku?

 

Tak czy inaczej z tego miejsca chciałabym życzyć Wam, Moi Drodzy Czytelnicy, wspaniałych Świąt Bożego Narodzenia, przyjmowanych jak należy, czyli z dobrodziejstwem inwentarza. Życzę Wam wyrozumiałości i cierpliwości, żeby te przygotowania nie zaprowadziły Was na najbliższy komisariat policji 😉 Życzę Wam zdrowia, wytrwałości na polu walki i spokoju, kiedy to wszystko uda się jednak poskładać do kupy i jeszcze więcej spokoju, gdyby się przypadkiem nie udało 😉 Życzę Wam tego rodzinnego ciepła, o którym marzycie. Życzę Wam chwili wytchnienia, żeby mieć okazję to wszystko zauważyć i docenić. 
Freeislander 🙂
*
*
* wszystkie zdjęcia wykonane przeze mnie, w moim własnym, świątecznie-kiczowatym domu 🙂
Please follow and like us:
Cygańska jesień ;)

Cygańska jesień ;)

Siedzę sobie wczoraj grzecznie w pracy, aż tu nagle… wchodzi kobieta.
Może już wspominałam, że jestem krótkowidzem, jeśli nie, to wspomnę teraz- jestem krótkowidzem, ale na co dzień oszukuję samą siebie i nie noszę okularów.?
Wchodzi babka, ja startuję do drzwi, jak to mam w zwyczaju i zaczynam klepać do niej całą swoją formułkę. Że „dzień dobry” i „w czym mogę doradzić?”. Babka się dziwnie uśmiecha i mówi, że… powróżyć chciała!
I to nawet nie jest wina mojego marnego wzroku, że nie rozpoznałam pani Cyganki od razu. To po prostu ona zastosowała kamuflaż! Założyła elegancki szary płaszcz i naprawdę nie wystawała spod niego kwiecista spódnica do ziemi ?. Każdy by się pomylił! No może była trochę bardziej opalona niż przystało na tę porę roku, ale to nadal nie jest zabronione 😉
Oczywiście grzecznie podziękowałam za usługę i zaczęłam wracać do swoich zajęć, ale pani grała ostro, a Wróżbita Maciej mógłby się od niej uczyć ?.
Strzeliła mi wróżbę gratis, czyli takie cygańskie DEMO w zaledwie 10 sekund, które dzieliły drzwi wejściowe od biurka.
I słuchajcie: Oto jej słowa:
„Daj Ci powróżę dziecko… czeka Cię wielka zmiana! Zmiana na dobre, za sprawą faceta. Bo Ty dobre serce masz, tylko… CHARAKTER taki NIECIERPLIWY!”
Normalnie rozbiła bank! Strzał w dziesiątkę, bo nieraz sobie zarzucam, że inni ludzie mogą żyć normalnie, są cierpliwi, a tylko my tacy w gorącej wodzie kąpani.
Bez obaw, pani Cyganka sobie poszła, bo całą kasę przepuściłam wcześniej na batony (naturalnie dietetyczne 😉 ). Jestem wróżboodporna, dopóki wróżki nie zaczną ze sobą nosić terminali do kart płatniczych 😉
Please follow and like us:
error

Enjoy this blog? Please spread the word :)