Skandynawia kamperem part 3
Czas najwyższy kontynuować nasze skandynawskie opowieści, zanim upływ czasu zatrze na dobre wspomnienia, wypoleruje wszystkie ostre krawędzie i każe przypuszczać, że odczuwany chłód był tylko jakimś złudzeniem. Oto Skandynawia kamperem part 3. Część pierwsza dostępna jest Tutaj:, a część druga tutaj .
Trolletunga- powrót do pełni sił.
Poprzedni odcinek zakończył się historią wejścia i zejścia z Języka Trolla. W tym też miejscu zacznę, abyście mogli mieć kompletny obraz całej sytuacji. Na parkingu w Tyssendal, mimo szybkiego powrotu Marcina, zostaliśmy jeszcze przez kolejną noc. Widząc, jak bardzo wyczerpany był nasz dzielny wędrowiec, nie miałam serca kazać mu natychmiast zbierać się do dalszej drogi. Nasze kamperowe dzieci także zazwyczaj dobrze czuły się na niemalże pustym parkingu i w czasie odpoczynku taty doskonaliły swoje kolarskie umiejętności.
Bergen.
Po ekspresowej rekonwalescencji wczesnym rankiem wyruszyliśmy w drogę do Bergen. Po drodze odbyliśmy także naszą pierwszą przeprawę promową i ekscytowaliśmy się tym niesamowicie, zanim oczywiście przeprawy promowe okazały się zwykłą codziennością, a poszczególne okresy oczekiwania na transport dodatkowo wydłużały podróż ? Do Bergen dojechaliśmy w porze obiadowej. Tu miłe zaskoczenie z perspektywy osób poruszających się samochodem o sporych gabarytach- bez trudu udało nam się znaleźć miejsce parkingowe w samym centrum i to nawet w cieniu! Luksus, jakich mało, zwłaszcza, że na główne zwiedzanie psy zostawiliśmy w samochodzie.
Istnieje pogląd utrwalony nawet w samym tytule broszury „Prawdziwi turyści czarterowi nie jeżdżą do Bergen”, autorstwa Jana H. Jensena. Autor wskazuje, że komercja pochłonęła miasto, ceny i atrakcje są sztucznie napompowane na potrzeby turystów, zwłaszcza tych azjatyckich.
Być może prawdziwi turyści faktycznie tam nie jeżdżą, ale za to janusze caravaningu i całe hordy Japończyków jak najbardziej, więc oto i my ?
Bergen jest miastem portowym z bardzo długą tradycją, bo założonym pod koniec XI w. Przez setki lat, za sprawą Hanzy, port bergeński miał ogromne znaczenie dla handlu międzynarodowego. Miasta hanzeatyckie rządziły się wówczas swoimi prawami i na przykład Bergen mogło chociażby występować jako strona w działaniach zbrojnych- taka ciekawostka. Ostatni dom kupiecki przeżył nawet o 200 lat samą Hanzę i został zamknięty dopiero w 1764 r.
Obecnie, najbardziej rozpoznawalnym miejscem w Bergen jest stara dzielnica portowa zwana Brygge. Znane ze okładek większości skandynawskich przewodników drewniane domy, zachowały się doskonale do dziś. Fotografia z hotelem „Radison Blu Hotel” (w wersji drewnianej) w tle budziła wiele emocji wśród wszystkich, którzy oglądali nasze zdjęcia.
Bergen jest drugim co do wielkości miastem w Norwegii, a na stałe mieszka w nim około 265 tysięcy mieszkańców.
Jak już wspominałam na bieżąco na FB, Bergen ze względu na turystyczny charakter, do najtańszych nie należy. Zresztą całą Norwegia mocno bije po kieszeni, ale na to byliśmy przygotowani. Wszak odwiedziny w Bergen nie muszą skupiać się na wystawnym obiedzie w portowej knajpce wśród rzeszy turystów. Zamiast tego można wejść w głąb Brygge i podziwiać drewniane zaułki dawnej dzielnicy portowej. Wysokie, długie budynki z licznymi warsztatami rękodzieła i przestrzeniami muzealnymi. Trochę tam spokojniej, odrobinę ciszej, a w tak upalnym czerwcu jakiego doświadczyliśmy w 2018r.było tam także całkiem chłodno i przyjemnie.
Droga do Nidaros.
Z Bergen skierowaliśmy się naturalnie na północ. Po drodze zaliczyliśmy gratkę dla kamperujących na dziko- czyli kolację oraz śniadanie z widokiem na hodowlę łososi. Do wieczornego grilla podano dwa ostatnie, bezcenne piwa wiezione z ojczyzny, a na śniadanie szefowa kuchni polecała naleśniki. Mała rzecz, a cieszy ? Skandynawia kamperem ma niezaprzeczalny urok. Następnie od rana z zapałem oswajaliśmy fiordy i tym razem może nie jadły nam z ręki, ale przynajmniej najodważniejsi z nas (znowu Marcin), wykąpali się w krystalicznie czystej, ale przy okazji lodowatej wodzie w miejscu oznaczonym (chyba przez bardziej dowcipnych tubylców) tabliczką ze znaczkiem kąpieliska. Mimo rekordowych upałów, chętnych do kąpieli było niewielu, za to jakie widoki…
Po tym pięknym i słonecznym dniu, nocleg wypadł nam w okolicach Lavik. Do Lavik naturalnie płynęliśmy promem i to całkiem długo. Widoki były cudne, słońce tradycyjnie nie mogło zajść, a my daliśmy zupełnie ciała jeśli chodzi o kwestie noclegu. Tu pierwszy raz opuściło nas szczęście do dzikich parkingów i podziwianie widoków skutecznie uprzykrzały chmary meszek. Zresztą widoków też nie było zbyt wiele, wylądowaliśmy na parkingu w krzaczorach, roślinnością przypominających bardziej bagienną florę. Rano skończyły się także upały i do Trondheim- dawnego Nidaros wjeżdżaliśmy ubrani już w kurtki (jeszcze jesienne) i czapki.
Katedra w Trondheim.
O tym, że musimy pojechać do Trondheim wiedziałam od samego początku. Za sprawą przede wszystkim książek Elżbiety Cherezińskiej pt. „Harda” i „Królowa”, a także na wspomnienie twórczości Andrzeja Pilipiuka z cyklu „Oko Jelenia”. Oprócz iście młodzieńczej fascynacji literaturą, do Trondheim, z racjonalnego punktu widzenia, zagnała nas chęć zobaczenia na własne oczy największej skandynawskiej katedry. Pewnie gdyby pogoda nie spłatała nam takiego psikusa, chętnie powłóczylibyśmy się innymi uliczkami Trondheim, ale niestety dzieci zniechęcone paskudnym zimny i wilgotnym wiatrem, tym razem odmawiały współpracy.
Udało nam się za to zobaczyć katedrę i o niej trochę opowiem.
Tak ku pamięci.
Przyznam na wstępie, że marząc o tej katedrze, pomyliłam norweskich królów- Olava I i Olava II. Taka mała pomyłka, a jaka znamienna w skutkach- gdybym wiedziała, że to drugi tego imienia wybudował w tym miejscu kościół, pewnie trochę mniej chciałabym go zobaczyć, więc może wyszło na dobre? ? W końcu jak to możliwe, że chrześcijaństwo w Norwegii wprowadził Olav I, jak i Olav II? Każdy mógł się pomylić. Tak czy inaczej katedrę w tym miejscu założył następca mojego ulubionego Olava Tryggvasona, to on został uznany za świętego i jego kości tu spoczywają.
Nie zmienia to faktu, że sama katedra, wzorowana na tej z Canterbury, prezentuje się imponująco. Jej frontowa fasada ozdobiona jest rzeźbami 57 apostołów i świętych i chyba ona robi największe wrażenie. Wewnątrz, jak to w monumentalnych gotyckich świątyniach, jest trochę mrocznie, trochę przytłaczająco, ale nadal bardzo pięknie. Codziennie w katedrze odbywają się krótkie koncerty organowe i nawet my się na jeden załapaliśmy. Gorąco polecam, zwłaszcza w tak zimne i wietrzne dni, jak tamten.
Dalej na północ.
Z Nidaros naszym zwyczajem skierowaliśmy się na północ. Gdybyście byli tam z nami, pewnie widzielibyście moment, kiedy kamper zatrzymuje się w środku miasta na światłach awaryjnych, a ja z niego wyskakuję i biegnę w kierunku przeciwnym do kierunku jazdy. Następnie podnoszę zgubioną przez nas chwilę wcześniej butelkę wody. Nauczka z tego taka, że trzeba zawsze dobrze zamknąć drzwi do kampera, bo na zakręcie potrafią się otworzyć. Druga lekcja z kolei brzmi następująco- szanuj w Norwegii butelkową wodę mineralną, bo kosztuje w przeliczeniu około 20zł i jest droższa nawet od Coli ?. Skandynawia kamperem nie może obejść się bez atrakcji tego typu 😉
Tym miłym akcentem zakończyliśmy nasz pobyt w mieście. Następny przystanek zrobiliśmy sobie dopiero w miejscowości Mo i Rana i tam też, pierwszy raz podczas całej podróży spaliśmy w czułych objęciach cywilizacji, a mianowicie na campingu. Na campingu (nastawionym na wędkarzy-emerytów) poznałam kolejną miłość mojego życia- suszarkę bębnową. To dzięki niej podróżowaliśmy we względnym komforcie, a na pewno w czystych, pachnących ubraniach. Dodatkowo, podczas postoju na campingu mieliśmy też okazję pierwszy raz podczas wycieczki pojeździć na rowerach targanych na grzebiecie aż z Polski.
Na campingu tym także po raz pierwszy Marcin na poważnie zaniepokoił się dziwnymi ubytkami w płynie chłodniczym, które dotkliwie doświadczyły nas w kolejnych dniach podróży, ale o tym już w następnym odcinku…