Tag: plaza

Tajlandia- kraj wolnych ludzi

Tajlandia- kraj wolnych ludzi

Szukając rozwiązań dla podróżujących samochodem, trzeba pochylić się nad opcją B. Być może warto zatrzymać się na dłużej po drodze, jeśli to miejsce może nam zaoferować jakieś gotowe rozwiązania?

Cały czas zachodziłam w głowę, jak przetransportować naszego kampera z Azji kontynentalnej do Azji wyspiarskiej. Doszłam do wniosku, że ten problem najlepiej rozwiążą Cinek i ja z przyszłości, czyli typowe zastosowanie zasady „przyjdzie czas, będzie rada”. Niemniej jednak nie byłabym sobą, gdybym nie zaczęła w jakikolwiek sposób zabezpieczać sobie tyłów. Bo co jeśli się okaże, że na Filipiny mimo wszystko możemy dotrzeć jedynie samolotem? Co wtedy z naszym kamperem?

Pomyślałam, że przecież będziemy po drodze mijać tyle wspaniałych miejsc, dlaczego więc mamy mieć klapki na oczach i z uporem maniaka gnać do celu? Przecież cały urok tej podróży polega właśnie na tym, że nic nie musimy, za to możemy wszystko.

W drodze tej szalonej dedukcji moja uwaga zatrzymała się na chwilę w Tajlandii. Przecież przez Tajlandię zamierzamy przejechać, więc może warto byłoby zostać tam na dłużej? Przyznam szczerze, że Tajlandia w pierwszej kolejności kojarzy mi się z Bridget Jones ? tak jakoś powiązały mi się synapsy, że słysząc nazwę kraju, od razu przed oczami staje mi urocza Bridget odurzona grzybkami- halunkami wrzuconymi do omletu ? potem naturalnie szybko przychodzi obraz Bridget w tajskim więzieniu, więc przezornie od omletów będę trzymać się z daleka. Od grzybków także, zwłaszcza, że nawet zwykłe polskie podgrzybki gwarantują w moim wypadku rozstrój żołądka na całą dobę.

O Tajlandii nie wiedziałam  nic, a teraz wiem przede wszystkim to, że jest to królestwo, że było jedynym państwem Azji południowo-wschodniej, które nigdy nie zostało europejską kolonią, że bywało podatne na różne zawieruchy polityczne i padało dosyć często ofiarą rozlicznych puczów. Obecnie jest tam w miarę spokojnie, choć ulice czasem przemierzają ludzie ubrani w żółte lub czerwone koszule i nie należy ich mylić z kibicami ?. Tajlandia różni się od Filipin przede wszystkim pod kątem wyznaniowym- dominuje tu buddyzm, a katolicy są naprawdę w mniejszości. I to takiej bardzo małej mniejszości. Poza tym językiem urzędowym jest tu tajski. Podsumowując, zdecydowanie bardziej obce kulturowo środowisko.

Tak czy inaczej, Tajlandia warta jest uwagi. Szukając informacji na temat Tajlandii trafiłam na bloga teamu MyGecko. Obiecuję, że nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy z tego, ilu mamy szalonych rodaków, którzy podróżują po świecie. W ich wpisie, który też udostępniłam u siebie na FB wyczytałam coś, co wyjątkowo mnie zainteresowało. Była to informacja o możliwościach zarobkowych. Generalnie kwestie finansowe cały czas odrobinę nas niepokoją. Kombinujemy, szukamy rozwiązań, ale perspektywy pracy zdalnej w chwili obecnej przedstawiają się jeszcze dosyć krucho. Na pewno napiszę, jeśli znajdziemy jakieś genialne rozwiązanie tych problemów, teraz trochę błądzimy po omacku. I właśnie pomysł MyGecko przykuł moją uwagę. Okazuje się bowiem, że w Tajlandii raczej w prosty sposób można znaleźć normalną, legalną pracę jako nauczyciel języka angielskiego. Praca w dodatku jest bardzo dobrze płatna, nawet jak na polskie realia, co znaczy, że w zupełności wystarcza w realiach tajskich. Wiem, że zaraz posypią się na mnie gromy, że przecież miałam leżeć i nic nie robić, ale co z tego? To leżenie i tak byłoby obarczone koniecznością pracy zdalnej, w jakimkolwiek zakresie. Tajska wizja natomiast przedstawia się tak. Praca w szkole, to zawsze praca w szkole- czego zazdrościmy polskim nauczycielom? Wakacji i wolnych świąt! A no i jeszcze 20h pracy w tygodniu! I tak też pracują nauczyciele w Tajlandii. O tajskiej szkole napiszę coś więcej w oddzielnym wpisie, na tym etapie ważne jest to, że można podpisywać umowy na okresy semestralne i co jakiś semestr robić sobie półroczną lub roczną przerwę od pracy, co jakby nie było, wpisuje się w kanon wcześniejszej emerytury, prawda?

Kierunek podróży pozostaje bez zmian, a kwestia celu zostanie zweryfikowana po drodze, czyli pełen spontan- coś co przyjdzie mi polubić bezgranicznie, jeśli chcę się cieszyć wolnością.

PS.„THAI”, to po tajsku „WOLNOŚĆ”, czyli nawet ewentualna zmiana planów utrzymuje nas na dobrym kursie :D.

PSII. Aktualnie nasi dwaj bardzo dobrzy przyjaciele spędzają w Tajlandii wakacje. Jak tylko wrócą i trochę ochłoną, przeprowadzę z nimi wnikliwy wywiad, bo jednak nie ma to jak informacje z pierwszej ręki ? Na razie potwierdzają, że rum z colą serwowany jest w wiadrach 🙂

 

 

**Zdjęcia pochodzą z archiwum PIXABAY oraz ze zbiorów wspomnianych znajomych.

 

Please follow and like us:
JAK UZASADNIĆ „GŁUPIĄ” DECYZJĘ?

JAK UZASADNIĆ „GŁUPIĄ” DECYZJĘ?

To trochę jak pisanie wniosku, który należy okrasić takim niebanalnym uzasadnieniem, żeby adresatowi aż w pięty poszło na myśl, że sam na to nie wpadł, a to przecież oczywista oczywistość.

No i koniecznie do wniosku dołączyć 3 zdjęcia ?. Tylko kto przybije pieczątkę ze zgodą?

Ten wpis jest jak do tej pory najtrudniejszy, gdyż staram się trochę wytłumaczyć powody tej decyzji, a przy tym trudno o żarty. To w końcu poważne sprawy poważnych ludzi.

Już tak mam, że jak o czymś marzę, to całą sobą. Potrafię, siedząc za biurkiem, żyć w moim marzeniu. Funkcjonować w nim, cieszyć się nim, napawać. Kiedy marzę, gotowa byłabym pobić wszystkich, którzy zarzucają mi lekkomyślność itp. Mam też tak, że będąc przekonaną o słuszności swojej decyzji, chcę o niej rozmawiać, mimo że tak naprawdę do czasu wyjazdu wiele wody musi jeszcze upłynąć.

 

Ponieważ snucie tych marzeń napawa mnie ogromną radością, po prostu paplam o nich na prawo i lewo, jak nie przymierzając, pensjonarka o pierwszym pocałunku. Towarzyszy temu podobny błysk w oku i rumieniec na twarzy. I tu zaczynają się schody, co prawda moje najbliższe otoczenie przyzwyczaiło się do tak intensywnych dywagacji na jakieś zupełnie niepojęte i abstrakcyjne dla nich tematy, to jednak zawsze znajdą się życzliwe osoby, gotowe od razu wytykać słabe punkty całego planu. I chwała im za to, bo pomagają mi dozbroić się w argumenty,  w podobny sposób odwodzili mnie od bycia weterynarzem, nauczycielem, a nawet astronautą.

Po pierwsze- dlaczego chcę się przeprowadzić? Czy nie wystarczyłaby mi roczna przerwa na zwiedzanie świata? Jakaś wycieczka? Podróż życia z plecakiem?

Główna idea polega na zmuszeniu się do przewartościowania świata. nie można tego zrobić na chwilę, na urlop. To ma sens jedynie, jeśli jest  na stałe. Regularnie, co jakiś czas odczuwam wypalenie. I to nie tyle zawodowe, co życiowe.

Wygląda na to, że rzutem na taśmę załapałam się jednak do pokolenia Millenialsów. Pewnie to dlatego, że mam młodszą siostrę i równałam do jej znajomych.

Tak czy inaczej dotarłam do takiego momentu,  że nie wystarcza mi życie w myśl zasady work-life balance. Wiem za to, czemu wystarczało naszym rodzicom. Mówię o czasach naszego świadomego dzieciństwa, czyli latach 90tych i bardziej o tym, że ludzie pracowali jeszcze w miarę humanitarnie, ale już się powoli zaczynał krwiożerczy kapitalizm. Teraz życie jest zupełnie inne. U kobiet nie chodzi nawet o agresywny feminizm, a raczej o ciągłą pogoń za byciem ideałem,  która każe im chodzić na jogę, robić paznokcie, a jednocześnie być szefem w pracy i przy okazji perfekcyjną mamą po godzinach.

Wtedy ludziom było lżej, bo celem matki było rozklepać równe schabowe, żeby wszyscy się najedli, a nie zrobić fit sałatkę i pędzić na siłownie, ściskając w ręku bio-smoothie. W ciągu tygodnia czasu, który realnie możemy spędzić wspólnie, jest naprawdę mało.  Ciągle się wzajemnie poganiamy, ciągle się dokądś spieszymy. A później przychodzi refleksja, że jeśli nie satysfakcjonuje Cię życie w tym pędzie, to trzeba coś zmienić. Może żyć skromniej, ale jednak tak, żeby mieć z tego więcej frajdy?

I nasuwa się kolejne pytanie: PO CO WYJEŻDŻAĆ? Czy nie da się żyć spokojniej w POLSCE?

Myślę, że nie starczyłoby nam samozaparcia, żeby wyrwać się z tego systemu i pozostać w Polsce. W Polsce nie udałoby nam się wyżyć z najmu, posiłkując się jedynie dodatkowymi zleceniami. A nawet jeśli jakoś związalibyśmy koniec z końcem, byłoby to życie na granicy ubóstwa. Życie z lękiem o to czy wyprowadzając się np. w Bieszczady, uda nam się przeżyć zimę.  No i to ciągłe tłumaczenie innym. Bo jak wyjaśnić, że człowiek rzucił fajną pracę, super mieszkanie po to, żeby żywić się korzonkami i zbierać chrust? Mam wrażenie, że niewiele osób zrozumiałoby taki wybór, a co więcej, prędzej niż później sami zaczęlibyśmy w niego wątpić. Myślę, że punktem krytycznym byłoby spotkanie dzieci z ich rówieśnikami, którym rodzice kupują nowe transformersy i kucyki pony. Bo o ile to nasz wybór i jesteśmy świadomi konsekwencji, o tyle dzieci wcale nie muszą dzielnie odpierać ataków innych dzieciaków, wyśmiewających nasze życie.

Dlatego właśnie jedyną nadzieję na sukces widzę z zmianie kręgu kulturowego. W przeniesieniu się gdzieś, gdzie życie tak nie pędzi. Gdzie klimat pozwala odrobinę swobodniej podchodzić do np. gromadzenia zapasów, gdzie morze na co dzień gwarantuje zaspokojenie głodu, gdzie nie trzeba się martwić o ogrzewanie.

Jest takie powiedzenie, że „my mamy zegarki, a Filipińczycy mają czas”.  Podobno jest to bardzo bliskie prawdy i o ile na początku expaci strasznie się na to irytują, a tyle po dłuższym pobycie, im też wchodzi to w nawyk. I właśnie o tym marzę. CHCĘ MIEĆ CZAS!!

Please follow and like us:
Sex on the Beach po polsku

Sex on the Beach po polsku

 

Leżę sobie w hamaku. Zachodzi słońce, od morza powiewa wieczorna bryza. W moją stronę zbliża się dobrze zbudowany, opalony mężczyzna. Podaje mi rum z colą. Heh, będzie się działo… nawet nie będę opisywać, jak dalej rozwija się sytuacja, bo budzi mnie szarpnięcie za włosy. No tak, rzeczywistość to podła suka. Równocześnie z moim skalpem napastnik zbiera kolejne trofeum- Cinek zarobił kopa w oko- może nie będzie śladu. Z dwojga złego lepiej w oko niż w krocze ?. Sprawcą jest podobno urocza i słodka, niespełna półtoraroczna dziewczynka. Słodka to ona jest w żłobku. Albo opiekunki nie chcą dokładać nam zmartwień i kłamią w żywe oczy. Tak czy inaczej zaczyna się nowy dzień. Bestialsko wyrwał mnie z moich marzeń sennych. O ile dobrze zbudowany mężczyzna i te chocki klocki później mogą być w sprzyjających okolicznościach prawdą, to hamak i morze są dalekie od rzeczywistości. No i jeszcze ta opalenizna. Majowe słońce potrafi spalić mojego Cinka na kolor hm… karminowy. Żaden to mahoń ani heban, ale zdarza się, że po kilku dniach cierpień i smarowania kefirem, uzyskuje wymarzony kolor.
Dzień rozpoczęty tak agresywnym aktem przemocy fizycznej nie jest niczym nadzwyczajnym. Mogło być gorzej. Zawsze mogło zacząć się atakiem histerii 3latka. Rany fizyczne można rozetrzeć, ktoś życzliwy może na nie „pofufać”, ale straty moralne jakie generuje wrzask o poranku, że wszystko jest głupie, że nie chce, nie kocham, nie wstanę, nie idę, potrafią odcisnąć piętno na całym dniu.

Możemy wstawać. Stan liczbowy się zgadza, rannych zabieramy ze sobą. Zwyczajny dzień ? trzeba teraz po prostu zapiąć pasy, żeby nie wypaść z fotela w trakcie przejażdżki rollercosterem. Normalna gonitwa normalnych 30tolatków w dzisiejszym świecie. Pisząc „normalnych” mam na myśli brak zdiagnozowanych chorób psychicznych. Absolutnie nie zarzucam ludziom wiodącym inne życie braku normalności. Mimo miłości do mych małych terrorystów, jestem w stanie uwierzyć, zrozumieć a nawet czasem uronić łezkę tęsknoty za życiem „przed”. Doskonale pamiętam, jak to było żyć tylko dla siebie lub dla drugiej osoby- partnera. Człowiek miał wtedy czas i chęci oraz gest. Żeby zaskakiwać, żeby się starać, żeby coś robić tylko dlatego, że ma na to ochotę. Teraz robi też dużo irracjonalnych rzeczy i też dlatego, że ma ochotę, ale nie on, tylko ten mały troll ?

Wracając do rollercostera, dzień z życia wołu pociągowego w postaci korpo-rodzica i do tego niespełnionego członka związku kynologicznego psów „bezrasowych” wygląda następująco. Pobudka skoro świt. Budzik nastawiony na 5.30, ale to nie oznacza, że traumatyczna pobudka nie nastąpiła już wcześnie. Istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że nerwowe potomstwo obudziło takiego udręczonego wyrobnika już sporo przed budzikiem. Druga opcja- dla rodziców starszych dzieci- dziecko rano nie daje się za żadne skarby wywlec z łóżka i urządza z tego tytułu sceny dantejskie- znów nie wiem, co gorsze. Za to pewne jest to, że dzieci faktycznie wyczuwają weekend, kiedy można pospać i wtedy złośliwe małpy najpewniej same obudzą się skoro świt, rześkie jak grudniowy poranek ?

W tygodniu pracy po pobudce następuje cokolwiek przyjemny proces wyprowadzenia psów na spacer. Kiedyś nie wyobrażałam sobie, że w takim spacerze o 6.00 może być coś urokliwego, a teraz już wiem, że jest. Jest to CISZA I SPOKÓJ. Czas spędzony na świeżym powietrzu, kiedy nikt Ci nie truje dupy i nie wyje u nogi skandując „mamo!mamoooooooo!”. Spacer z psami musi niestety kończyć się szybciej niż by się chciało, bo trzeba wrócić i w tempie realizować poranny plan. Umyć się, ubrać, zjeść śniadanie i ogarnąć dzieci. Śniadanie jadamy codziennie razem, bo jesteśmy przykładną rodziną ? oraz dlatego, żeby mieć pewność, że wszyscy domownicy przed godziną 17.00 zjedzą co najmniej jeden posiłek. Bo wiadomo, później, w pracy, przedszkolu, żłobku różnie to bywa ? Kiedy kończymy jeść śniadanie jest zazwyczaj (lub powinna być) 7.15. Nawet jeżeli faktycznie zegar nie wskazuje późniejszej godziny, to na proces potocznie zwany ogarnianiem dzieci tracimy resztę poranka. Niby czynności jest mało, niby Młody prawie ubiera się sam, niby jest lato i tych ubrań jest naprawdę niewiele. Wszystko wydaje się łatwe i oczywiste, ale czas w niewyjaśnionych okolicznościach po prostu znika. Myślę, że jest to zagadka ludzkości podobna do tej dotyczącej znikających w pralce skarpetek. Prędzej dowiemy się kto zabił JFK niż tego, dlaczego rano finalnie i tak wszyscy krzyczą na wszystkich, bo znowu JESTEŚMY SPÓŹNIENI.

Dalej także normalka. 8 godzin przyjemnej pracy biurowej. Czasem okraszonej stresem, czasem bezradnością, a czasem nawet bezczynnością. Taki odpoczynek od domowej gonitwy. Bo gdy wybija 16.00 jestem już w blokach startowych, gotowa aby pobić wczorajszy rekord. Zrobić nową życiówkę. Maraton. Przedszkole, żłobek, spacer do domu. „a co to?”, „a kto to zrobił?”, „a dlaczego?” starszego oraz „Mamaaa!”, „opa!”, „am” młodszej. Do domu jakoś trzeba się dowlec. Już „Krystyno nie denerwuj matki” pisała o  tym, skąd i jakim cudem matki mają dodatkowe kończyny i to samozaparcie, żeby nie porzucić potomstwa pod klatką schodową, do mieszkania donosząc jedynie niewielkie zakupy ? następnie spacer z psami (popołudniowy mniej przyjemny- więcej innych spacerowiczów, punktów zapalnych), obiad, chwila zabawy z dziećmi, kąpiel (lub Dzień Dziecka), zagnanie całego towarzystwa do łóżek i… relaks? Jeszcze nie… trzeba nastawić/powiesić pranie i doprowadzić mieszkanie do jako takiego ładu, zaplanować obiad itd. Wtedy mniej więcej godzinka relaksu i trzeba spać, bo rano budzik znowu zadzwoni…

Jak żyć? Jak?! Jak nie paść na pysk w tej gonitwie, tylko odnaleźć znów siebie?

A gdyby tak rzeczywistość była jak ten sen? Gdyby mieć w dupie (lub w poważaniu) tę gonitwę za pracą? Olać system, wypruwanie żył, żeby mieć kasę na spłatę raty oraz zatankowanie samochodu? Mieszkać sobie na rajskiej wyspie, popijać drinki, patrzeć jak dzieci ganiają po plaży?

I tak oto narodził się w mej głowie pomysł. I tym razem postanowiłam go zrealizować. Pomysłów na siebie i życie miałam już co niemiara. I zawsze zabrakło mi konsekwencji. Albo źli ludzie podcinali skrzydła. Teraz się nie dam. Plan jest taki- zafundować sobie wcześniejszą emeryturę. I mówiąc o wcześniejszej, mam na myśli taką w sile wieku- za dwa lata.

A o tym, jak to zrealizuję, obiecuję pisać, żeby ktoś oprócz mnie mógł mnie trzymać za słowo ?

Please follow and like us:
error

Enjoy this blog? Please spread the word :)