Tag: caravaning

Kamperowy offroad

Kamperowy offroad

W dobrej opowieści przydałyby się jakieś zwroty akcji i sytuacje mrożące krew w żyłach. Właśnie dlatego opuściliśmy spokojne Mazury i ruszyliśmy w nieznane… a w zasadzie nad morze ?

Jako cel naszej podróży wybraliśmy miejscowość Piaski, leżącą na końcu polskiej części Mierzei Wiślanej. Cel wybrany przypadkowo, a trafiliśmy w 10tkę. Znaleźliśmy tam bowiem leśny parking, gdzie mogliśmy cieszyć się wolnością w towarzystwie kilku innych fanów caravaningu. I wtedy właśnie rozpoczęła się seria niefortunnych zdarzeń.

To był nasz pierwszy pobyt w miejscu bez wody i prądu, dlatego był taki epicki ?

Po oględzinach plaży wróciliśmy do samochodu, aby przygotować coś do jedzenia. Wtedy okazało się, że dziwnym trafem przestała działać pompka do wody pod zlewem. Majster-elektryk, czyli ja zakrzyknęłam gromko, „ale jak to? Niemożliwe!” i zabrałam się do naprawiania, bo przecież co jak co, ale jej działanie sprawdzaliśmy wcześniej i wszystko było ok. I wtedy właśnie dopuściłam się mojego pierwszego faila! Bo próbując pogmerać przy pompce, przypadeczkiem wyrwałam przewody z miejsca, gdzie były wczepione. Naturalnie nie pamiętałam, jak powinny być zamocowane, a na elektryce znam się hm… mocno pobieżnie ?

Pan Ryszard zostawił nam maleńki zeszycik ze swoimi notatkami poczynionymi przez lata użytkowania kampera i faktycznie pompce pod zlewem poświęcił całą, acz niewielką, stronę. Wiecie pewnie ze swojej edukacyjnej kariery, że człowiek najlepiej uczy się z własnych notatek, prawda? Że schemat składający się z czterech poziomych kresek i sześciu pionowych jest oczywisty i zrozumiały jedynie dla osoby, która go sporządziła? Tak też było i w tym wypadku. Do końca dnia nie było bieżącej wody (na szczęście było już późno), za to rano doznałam olśnienia i w zasadzie od ręki udało mi się powpinać wszystko „po Bożemu” i voil’a ! Działa. Na dowód zamieszczam zdjęcie prawidłowo podpiętych kabelków, żebym już zawsze wiedziała, jak to ma wyglądać ?

Na kolejną wtopę wyjazdową nie trzeba było długo czekać. Załamana niedziałającą pompką (nadal akcja rozgrywa się pierwszego wieczora), stwierdziłam, że najlepiej w takich okolicznościach ugotować wodę na herbatę. Iście brytyjska logika, prawda? Wyjęłam swój nowiuśki, maleńki czajniczek zakupiony przed wyjazdem w sklepie z gatunku „Wszystko za 5zł”, przygotowałam zapałki, odkręciłam gaz, a tu nic. Butla jest, gaz też, bo butlę wymieniliśmy przed samym wyjazdem, kurek jest, nawet odkręcony, ale nic nie syczy i nie śmierdzi gazem. Cinek ruszył na ratunek. Sprawdzał rurki i pokrętła przy butli oraz samą kuchenkę. Niby wszystko ok, a gazu jak nie było, tak nie ma. Trzeba nam wybaczyć brak poczytalności, bo było już dosyć późno, a my byliśmy zmęczeni i zdołowani brakiem bieżącej wody. Nie wpadliśmy na nic innego, jak tylko na to, że obok kurków są jakieś dodatkowe zawory, one są pewnie zamknięte, a my nie mamy właściwego klucza, żeby się do nich dobrać. Mąż mój dzielny wybrał się do innych użytkowników parkingu po pomoc, głównie w zakresie udostępnienia narzędzi, ale dobrą radą także nie wzgardził. Wrócił na miejsce w towarzystwie osobliwego pana, który nie szczędził nam gorzkich, choć ukrytych uwag dotyczących nieznajomości samochodu. W wyniku oględzin pokładu okazało się, że w kamperze jest jedna szafka, która kryje w sobie rozdzielnię zaworów do wszystkich gazowych urządzeń. Wystarczyło odkręcić ten dedykowany kuchence i gaz się jednak pojawił. Ja wiem, że teraz spadnie na nas fala krytyki, bo o taką ignorancję trudno. Nie mamy nic na swoje usprawiedliwienie, a wystarczającą karą jest ogromna porcja wstydu, którego musieliśmy się przy tej nauczce najeść. Pan Ryszard faktycznie mówił nam o wszystkim, ale kiedy to robił, ja byłam zajarana i nie za bardzo docierały do mnie jego słowa, zaś Cinek nie był w ogóle nastawiony na zakup dopóki mechanik nie zajrzał w bebechy samochodu.

Kolejne dni i godziny wyjazdu przebiegały już w sielskiej atmosferze. Dawno nie czułam takiej wakacyjnej swobody. Pogoda była piękna, a do południa byliśmy sami na plaży. Buba spała, Młody szalał między falami i budował zamki z piasku, i nawet psy nikomu nie przeszkadzały. Było najlepiej na świecie!

Ostatniej nocy zaczęło padać. Padało bez przerwy i kiedy się obudziliśmy doszliśmy do wniosku, że trzeba się szybko zebrać, żeby wyjechać przed przyjazdem pana parkingowego. Mieliśmy przestawić samochód tym razem na stronę Zalewu Wiślanego, zjeść spokojnie śniadanie i pojechać do domu. I wtedy nastąpił ostatni fail naszego wyjazdu. Nie jesteśmy jak Kucyki Pony, a produktem naszej przemiany materii nie jest tęcza. Przy wyjeździe zdążyliśmy się posprzeczać. Wzajemna złość zogniskowała się na temacie opróżnienia kamperowej toalety. Poróżniło nas literalnie GÓWNO. Obrażeni wjechaliśmy w leśną ścieżkę i zanim dojechaliśmy do jej końca Cinek oznajmił, że nie jedziemy dalej, bo boi się, że stąd nie wyjedziemy. I naturalnie słowa te padły w złą godzinę. Już zdążyliśmy utknąć w głębokim piachu, którego po prostu nie było widać spod mokrych liści i gałązek. Przed nami ściana lasu, a za plecami skarpa prowadząca wprost na brzeg Zalewu. Karma wraca, los spłatał nam figla i wkurzeni na siebie straszliwie, musieliśmy jednak zacząć współpracować. Następne dwie godziny pamiętam jak przez mgłę. Tak się cieszyliśmy z tej samotności, wolności i swobody, że teraz miała nam się odbić czkawką? Mozolnie raz do przodu, raz do tyłu próbowaliśmy wydostać się z pułapki. Nasz traperski ekwipunek ograniczał się do czerwonej, plastikowej łopatki Młodego. Cinek z uporem maniaka przekopywał i udeptywał trasę przed i za kołami. Nie pomagały też wystające korzenie. Samochód raz się zakopywał, a raz ślizgał na mokrej trawie, kiedy piasek próbowaliśmy objechać bokiem. Nie można go było skutecznie popchać, bo zwyczajnie jest za duży i zbyt ciężki. Spacer w poszukiwaniu innej drogi, omijającej to piaskowe grzęzawisko nie dał żadnego rozwiązania. Nawet teraz nie wiem, jak to się do końca stało, ale w pewnym momencie, setna próba z kolei zakończyła się sukcesem. Ja prowadziłam, Cinek przygotowywał trasę i pchał i… naprawdę się udało! Na koniec Młody pogratulował mi słowami „Mamo, świetnie poradziłaś” i zaproponował, żebyśmy łopatkę zostawili sobie „na wypadek”. Byliśmy mokrzy, brudni, zmęczeni, ale za to niesamowicie szczęśliwi…

I takim właśnie sposobem udało nam się jednak wrócić do domu. Wspominałam w poprzednim wpisie, że właśnie doświadczenie jest tym, co najcenniejszego przywieźliśmy do domu. Bo przecież kolekcja kleszczy się nie liczy ? (mimo, że nawet ja niestety załapałam się na jednego).

Please follow and like us:
A taki był ładny- Amerykansky!

A taki był ładny- Amerykansky!

A czym by tu Panie pojechać do Azji? Przecież z kasy za aktualny samochód mieliśmy sobie trochę pożyć… poza tym, jak się spakować do zwykłego kombi na wyprawę życia z psami, kotem, dziećmi i wszystkimi bagażami? To się nie może udać…

Chyba, żeby tak… KUPIĆ KAMPERA?!

U nas to jest trochę tak MÓWISZ-MASZ. Kiedy w głowie zaświtała mi myśl o tym, żeby jednak pojechać tam samochodem, od razu przeszukałam ogłoszenia na olx.

I na swe nieszczęście oraz zgubę, naturalnie trafiłam na okazję. Generalnie mocno wierzę w to, że trzeba korzystać z okazji, bo to taki prezent od losu. Sumiennie korzystam z tych, które mi się nadarzają i raczej nigdy nie żałowałam ?

Ale do rzeczy. Otworzyłam przeglądarkę, wpisałam samochód „kempingowy olx” i co? I znalazłam! Szok. Drugi z kolei, który widziałam.

Wrodzony optymizm kazał mi natychmiast wysłać link Cinkowi, żeby on zmierzył go swym przenikliwym spojrzeniem i powiedział, dlaczego nie i czemu to zły pomysł? Chyba zaraziłam go swoim podejściem, bo wahał się jedynie kilka dni i orzekł, że moglibyśmy obejrzeć moje znalezisko. Z tym oglądaniem też nie było tak kolorowo, bo przecież kampera znalazłam 250km od domu- krótsze przejażdżki są dla mięczaków ?

Rozpoczęła się procedura logistyczna pod tytułem- „jak dojechać do Szczecina, obejrzeć samochód i wrócić tego samego dnia”. Ponieważ łeb na karku mamy i czasem myślimy logicznie, Cinek szybko przypomniał sobie, że ma znajomego, który z racji wykonywanej pracy co jakiś czas jeździ właśnie w te rejony. Kolega wstępnie się zgodził, po niewielkich perturbacjach udało się załatwić dzień wolnego i pozostała jedynie kwestia dzieci. Dzieci nie mogły pojechać z nami, bo nie wiedzieliśmy kiedy i jak przyjdzie nam wrócić. W sukurs jak zwykle przyszła niezastąpiona teściowa- zadeklarowała się odebrać czorty i odstawić do domu. Później miała je przejąć moja siostra. Pikanterii wszystkiemu dodaje fakt, że nikt oprócz mojej siostry nie wiedział, dokąd i po co jedziemy. Na szczęście są już trochę przyzwyczajeni do naszych szaleństw i zgodzili się pomóc bez znajomości szczegółów .

Wstaliśmy skoro świt, ogarnęliśmy psy, dzieciaki trafiły do żłobka i przedszkola jako jedne z pierwszych no i w drogę…

Postawiłabym wiele na stwierdzenie, że przez całą podróż Cinek był nastawiony sceptycznie i wierzył, że mechanik, z którym umówiliśmy się na przegląd przed zakupem, poprze jego stanowisko i jakoś razem wybiją mi ten zakup z głowy. I już tłumaczę dlaczego. Bo znalazłam kampera, który jest dwa lata starszy ode mnie! Serio! Normalny, stary Ford Transit!! Według ogłoszenia w pełni wyposażony i zadbany. Za jakieś marne jak na kampera grosze (bo trzeba Wam wiedzieć, że ceny nowszych kamperów, takich 5cioletnich, z łatwością osiągają ceny w okolicach 150tys., 15toletnich- 85tys.,  30toletnich- 15tys., a ja swojego znalazłam za całe 10 900 DO NEGOCJACJI)! No czego się można było po nim spodziewać? Że właśnie będzie taki ładny, amerykansky, ale np. bez podwozia, bo w całości przerdzewiało i zostało na polu namiotowym 10 lat temu…

Na miejscu spotkaliśmy niesamowitego pana Ryszarda- właściciela- emeryta z wielką turystyczną pasją. Kamper stacjonował w jakiejś szczecińskiej przystani, zamknięto go w starym hangarze, w którym kiedyś pan Ryszard budował łódki.

Podczas wstępnych oględzin trochę się obawiałam, że ukatrupi mnie mój własny mąż, bo nie potrafiłam ukryć zachwytu, a to przecież osłabia pozycję negocjacyjną ? No nic nie mogłam poradzić (a później Cinek też uległ magii chwili), że sam kamper i pan Ryszard-Mc Gyver, skradli moje serce ? nie dość, że samochód był naprawdę zadbany, to pan Ryszard okazał się domorosłym konstruktorem, który ze zwykłej pasji montował w nim różne nowinki. I takim sposobem, w starym Transicie znalazło się wspomaganie kierownicy, tempomat i kamerka cofania! Serio, serio.

Ponieważ oględziny naszym okiem laika-marzyciela wypadły pomyślnie, ostatnia nadzieja została w zawodowym mechaniku. Pan Ryszard przewiózł nas po Szczecinie do wskazanego przez nas warsztatu, po drodze robiąc nam wycieczkę krajoznawczą. W warsztacie wszyscy wstrzymali oddech, czekając na diagnozę, ale mimo to dobry humor nas nie opuszczał. Pan mechanik, z początku sceptyczny, orzekł, że wielką zaletą samochodu w tym wieku jest chociażby to, że w ogóle jeździ ? a później poszło już z górki. Samochód faktycznie miał jakieś rzeczy do zrobienia, ale to takie sprawy (wg mechanika) eksploatacyjne. Od spodu był cały i zdrowy, czyli podwozie nadal na miejscu. I generalnie oprócz jakichś mniej istotnych ubytków, nawet pan mechanik stwierdził, że by go brał na naszym miejscu, zwłaszcza za taką cenę. Zapytał także dokąd docelowo się wybieramy i tu zaskoczenie. Po tym, jak wspomnieliśmy o Azji, Chinach, Filipinach, nawet nie mrugnął- zawyrokował, że samochód dojedzie. A później przyznał się, że sam ze znajomymi przerabia właśnie stary autobus, aby pojechać nim do Finlandii. I co? To musiało być przeznaczenie- trafić na mechanika-wariata ?

W związku z powyższym, nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko zapłacić Panu Ryszardowi i zabrać od niego naszego nowego, amerykanskego kampera ? Kamper dzielnie pokonał drogę powrotną i zajęło mu to jedynie 30min więcej niż nasza poranna podróż. Hałasuje jak w ruskim czołgu, ma okna na korbkę i zero klimatyzacji, ale jest cudowny. W drodze powrotnej nawet Cinek siedział uśmiechnięty od ucha do ucha. Bo to inna jakość podróżowania. Nasz polski filipino time. Możesz jechać maksymalnie 80/90km/h, więc od razu trzeba założyć, że jedziemy bez pośpiechu, bo przecież MAMY CZAS!

Ps. Teściowie jakoś wyjątkowo nie byli zaskoczeni naszym nabytkiem, a można nawet rzec, że przypadł im do gustu ? Moi rodzice (jakaś telepatia) pół dnia do nas wydzwaniali pod byle pretekstem i stawaliśmy na rzęsach, żeby się nie wygadać, bo przecież nie było wiadomo czy coś kupimy, ale po informacji „JESTEŚMY DALEKO, SPEŁNIAMY MARZENIA” odpuścili trochę i czekali po prostu na komunikat ?

Także ten. Mamy kampera i nie zawahamy się go użyć ?

Please follow and like us:
error

Enjoy this blog? Please spread the word :)