Skandynawia kamperem part 2

Skandynawia kamperem part 2

Skandynawia kamperem to była prawdziwa przeprawa. O pierwszym etapie możecie przeczytać Tutaj  . Drugi etap opisany poniżej skupi się na południu Półwyspu i obejmie okres od dotarcia do Norwegii, aż do wspinaczki na Język Trolla. Ten odcinek zajął nam 5 dni, a to było tak:

Dzień pierwszy

Dzień pierwszy rozpoczęliśmy od pobudki na przydrożnym parkingu dla TIRów. Nie powiem, żebym wyspała się jakoś genialnie, gdyż faktycznie nocne przejazdy ciężarówek i chwilowe postoje innych samochodów skutecznie wybijały mnie ze snu. Potrzebowałam jednak chwili, aby przyzwyczaić się do kamperowej rzeczywistości. I to rzeczywistości obejmującej kamperowanie „na dziko”. O poranku świat obiegły zdjęcia naszego śniadania i jako #januszecaravaningu posileni jajkami na twardo i obmyci w dostępnej na parkingu toalecie, ruszyliśmy w drogę. (Od razu ostrzegę czytelników wrażliwych w kwestiach higienicznych- tak, myliśmy się w umywalkach dostępnych na parkingach. Jak mieliśmy szczęście, trafialiśmy nawet czasem na ciepłą wodę ?). Pierwszego dnia, po przeprawie mostem z Danii do Szwecji i pokonaniu zakorkowanego Goteborga, udało nam się dotrzeć do Norwegii, a dokładniej- do Honefoss k. Oslo.

Oslo

W okolicach Oslo zatrzymaliśmy się na trzy dni. Było to możliwe dzięki przewspaniałym ludziom, którzy ugościli nas w Honefoss. Ci ludzie to akurat nie był żaden przypadek, trzeba się przyznać ?. Na tym etapie odwiedziliśmy po prostu moją przyjaciółkę z lat studenckich, która razem z mężem i córeczką mieszka w tamtej okolicy. Było to spotkanie po latach, a gościna godna strudzonego wędrowca. Można by się rozpływać w ochach i achach nad naszymi gospodarzami, warto jednak opisać tu też co nieco z samego Oslo. Wszak to prawie witryna krajoznawcza, nieprawdaż?

Miasto, jak to typowe skandynawskie miasta, położone jest nad siecią tuneli. Skandynawom łatwiej było kuć tunele pod górami niż objeżdżać je dookoła. W związku z tym należy uczulić podróżnych na fakt, iż w tunelach nie zawsze dobrze działa nawigacja. Choćby w tunelu „Opera” znaleźć można poziemne rondo i mnóstwo rozjazdów- bardzo łatwo o pomyłkę.

Korzystając z uprzejmości naszych gospodarzy, pożyczyliśmy od nich zwykły samochód osobowy i wybraliśmy się na wycieczkę do miasta. Skandynawia kamperem nie zawsze jest taka wygodna. W wycieczkowym planie nie mogłam odpuścić wizyty w kilku muzeach, a znając wytrzymałość moich dzieci, musiałam mocno studzić swoje zapędy i wybierać te pozycje, które mogły przypaść do gustu wszystkim.

Takim sposobem postawiłam na odwiedziny na półwyspie Bygdøy, gdzie zapoznaliśmy się z ekspozycjami dwóch muzeów.

Muzeum Łodzi Wikingów

Pierwszym z  nich było Muzeum Łodzi Wikingów, gdzie ja- niedoszła archeolożka wraz z rodziną, mogłam podziwiać dary grobowe wikińskich wodzów, ukryte przez ich ludzi, razem w ogromnymi łodziami, w kurhanach grobowych. Muzeum zostało wybudowane specjalnie na potrzeby ekspozycji i każda z łodzi ma swoje oddzielne skrzydło. Wstęp kosztował 100 NOK od dorosłego, dzieci na szczęście weszły gratis. Przyznam szczerze, że moje archeologiczne serce mocniej zabiło na widok ekspozycji oraz, że przepełniała je duma, kiedy własne dzieci, krew z krwi, z zaciekawieniem oglądały eksponaty. Co kilka minut na sklepieniu jednego ze skrzydeł muzeum wyświetlany jest krótki film animowany wprowadzający w tematykę pochówków. Polityczna poprawność Norwegów nie pozwoliła jednak na pokazanie prawdziwie krwiożerczych charakterów ich przodków, a na podstawie projekcji powziąć można mylne przekonanie, że Wikingowie podbijali sąsiednie ludy i gromadzili bogactwa w wyniku pokojowej wymiany handlowej.

Muzeum Kon-Tiki

Kolejnym muzeum na półwyspie Bygdøy było Muzeum Kon-Tiki upamiętniające dokonania Thora Heyerdahla. Za scenografię służą jego autentyczne konstrukcje- dwie tratwy, którymi żeglował po ocenach. Ta najbardziej znana to Kon-Tiki. W 1947 roku przepłynął razem z 5 innymi śmiałkami trasę z Ameryki Południowej do Polinezji. Zainspirowała go polinezyjska legenda o królu Kon-Tiki, który przed wiekami dokonał tego samego. Pikanterii całej wyprawie dodawał fakt, że Thor swoją tratwę zbudował na wzór tratw z epoki, bez użycia współczesnych mu technologii. Cała wyprawa została uwieczniona na filmie, za którego podróżnicy otrzymali nawet Oscara.

 

Bjørneparken

Pożegnawszy naszych wspaniałych gospodarzy udaliśmy się w dalszą drogę. Nie bez emocji, gdyż górskie polne drogi i pomysł na ich pokonywanie kamperem mroził nam krew w żyłach, ale jednak się udało. Po drodze do Tyssendal odwiedziliśmy Bjørneparken, gdzie dzieciaki miały między innymi okazję nakarmić renifery oraz (!) lisy prosto z ręki. Ważna informacja dla podróżujących z psami – na terenie parku przygotowano specjalnie dla Waszych pupili kojec w zacienionym miejscu. Taka usługa zupełnie nic nie kosztuje, jako depozyt w recepcji trzeba jedynie zostawić dokument tożsamości. Park, jak wiele norweskich rozrywek przygotowany jest z myślą o całych rodzinach. Oprócz zagród ze zwierzętami (do większości z nich można wejść), na rozległym terenie znajdują się także place zabaw oraz miejsca do grillowania. Wszystko wliczone w cenę biletu. Nie ma też odpustowych straganów z balonami oraz prawie nieobecne są budki z fast-foodami.

Droga do Tyssendal

Po wizycie w parku i krótkiej przerwie na obiad ruszyliśmy w dalszą drogę. Zupełnie zaskoczyło nas, że tym razem zamiast przejeżdżać tunelami pod górami, droga prowadziła nas górą. Takim sposobem z rejonów upalnego lata, w ciągu kilku godzin wjechaliśmy w odludne tereny w dużej mierze skute nadal lodem i pokryte śniegiem. Było naprawdę magicznie… Magiczny był także zjazd z tych wzniesień, kiedy trzeba było w ciągłym pogotowiu trzymać nogę na hamulcu, gdyż hamowanie silnikiem w tych okolicznościach i w tym samochodzie nie zdawało egzaminu.

Tyssendal i Trolletunga

Po długiej i ekscytującej drodze dotarliśmy na parking w Tyssendal, od którego według znaków rozpoczynał się szlak. Na miejscu byliśmy chwilę przed północą i mimo, że było nadal jasno, grzecznie poszliśmy spać, gdyż od rana Marcin rozpoczynał swoją wyprawę. Początkowo nawet chciał nas zabrać ze sobą, szczęśliwie jednak odwiodłam go od tego pomysłu ?.

Wyprawa na Trolletunga- Język Trolla według przewodnika miała obejmować szlak długości 11km w jedną stronę. Mój dzielny mąż wyruszył o 6.00 (chciałoby się powiedzieć „o świcie”, ale trudno o świt w krainie, gdzie nie ma nocy, jedynie ciągły zmierzch). Wyposażony w wodoodporne buty „prawie trekkingowe” oraz tabliczkę czekolady, a  wodę miały mu zapewnić górskie potoki. Już po kilkudziesięciu minutach marszu okazało się, że coś jest nie tak, nawet bardzo nie tak.

Po 5km wędrówki dotarł bowiem do kolejnego parkingu, który stanowił prawdziwy początek szlaku. Co więcej, tabliczka informacyjna głosiła, że do celu ma jeszcze 13km. Takim sposobem krótka wyprawa (11km w jedną stronę) okazała się forsownym marszem na dystansie 36km w dwie strony. Co to dla mojego męża? Pestka ?. Całą trasę pokonał w niespełna 8 godzin (7:45 dla bardzo dokładnych). Szczęśliwie po drodze nie spotkał setek turystów, jak na trasie na Morskie Oko, znalazły się jednak osoby chętne do zrobienia pamiątkowej fotografii.

Resztę lepiej opowiedzą obrazy. Mnie tam w końcu nie było- zostałam na dole ogarniając naszą trzódkę o podnóża norweskich gór, na parkingu górującym nad norweskim orlikiem… ?

 

 

Please follow and like us:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

error

Enjoy this blog? Please spread the word :)