Pierwsze wrażenie level MASTER
Zupełnie niedawno na łamach pewnego internetowego (i także papierowego) magazynu dla Pań i nie tylko, rozpisywałam się na temat robienia dobrego pierwszego wrażenia. Dogłębnie przeanalizowałam teorie internetowych psychologów i terapeutów, które to miały mi zapewnić towarzyski sukces. Pierwsze wrażenie jest przecież niezwykle ważne.
W moich wywodach zostawiłam naturalnie miejsce na standardową konfrontację oczekiwania vs. Rzeczywistość i oto wynik tego zestawienia.
Pomyślałam równocześnie, że swoją poimprezową refleksję zamieszczę prywatnie na Freeislanderze, bo po co kompromitować się na szerszym forum? ?
Miało być pięknie, efektownie i z klasą. Miałam olśniewać uśmiechem i zaskakiwać inteligentnymi wypowiedziami. Wszystko miało być naj. A wyszło… nawet nie jak zwykle… wyszło jak wyszło ?
Na imprezę dotarliśmy lekko spóźnieni. Podobno to w dobrym guście, ale aż tak daleko nie sięgały moje knowania imprezowe. Spóźniliśmy się, bo ktoś z nas (bez nazwisk) zapomniał zabrać z domu WÓDKI na imprezę. Po wódkę zawróciliśmy w połowie drogi i dotarliśmy na salę, kiedy reszta śmietanki towarzyskiej była już na miejscu. Planowaliśmy wejść niemalże niepostrzeżenie, aby przyatakować naszymi umiejętnościami interpersonalnymi z lekkiej „przyczajki”. Że wiecie, niby cicha woda brzegi rwie i te sprawy. Już, już mieliśmy ten plan wcielać w życie i daję słowo, bylibyśmy w tym znakomici i dalibyśmy radę, kiedy tymczasem nie dał rady ktoś inny. I to już na wstępie.
Kojarzycie może takie plastikowe rozkładane kosze transportowe? Te z gatunku, że warto je mieć w samochodzie, bo zajmują mało miejsca, a po rozłożeniu mieszczą spore gabaryty? Dokładnie te. Właśnie w taki kosz spakowaliśmy wszystko, co zamierzaliśmy zabrać na imprezę. Była to mega wielgachna miska sałatki, alkohol i zapojka. I ten sam niezawodny i solidny kosz, najpewniej wykonany z chińskiego plastiku, pękł nam zaraz po przekroczeniu progu lokalu. Naprawdę! Odpadło dno temu koszu ? i wszystko, zupełnie wszystko co w nim mieliśmy grzmotnęło z wielkim hukiem o kafelki. Jak nietrudno się domyślić, dwie butelki wódki oraz szklana miska z sałatką gyros, w ilości „dla wojska” nie wytrzymały starcia płytkami. Oczywiście pozostali (obcy) imprezowicze momentalnie oderwali się od toczonych właśnie dysput i oczy wszystkich zwróciły się w naszą stronę. Wszyscy oprócz nas mieli w tym momencie ubaw po pachy, nie omieszkali także rzucać głośnych komentarzy pod naszym adresem. Brawo my! To się nazywa wejście!
Nie pozostało nam nic innego, jak szybko posprzątać pobojowisko i wycofać się rakiem. Wynik 1:0 dla gospodarzy i to już w pierwszych minutach. Szacun. Wyszliśmy na zewnątrz, żeby ochłonąć, przegrupować szyki i skoczyć po posiłki, a w zasadzie po procenty. Na szczęście alkohol jest jeszcze sprzedawany po 20.00 i bogatsi o nowe doświadczenia oraz pokrzepieni kilkoma łykami wiśniówki, wróciliśmy na imprezę. Przecież czekała nas kolejna runda ?.
Następne imprezowe rundy opiszę raczej skrótowo. Już po pierwszej włączyła mi się jakaś znieczulica i wszystkie następujące po sobie wydarzenia przyjęłam na klatę z ogromnym dystansem i przymrużeniem oka. A to było tak…
W następnej kolejności pękła mi na plecach moja kreacja z czystego jedwabiu nabyta w lumpeksie za 8,90zł. Zapytana o to czy sukienka była za mała czy raczej plecki za duże, nie potrafię udzielić odpowiedzi, która pozwoliłaby zachować mi choć odrobinę godności. Nie mając już nic do stracenia, zorganizowałam po prostu akcję poszukiwawczą wśród innych uczestniczek imprezy i jak pewnie łatwo się domyślić, znalazłam kobietę, która przygotowała się o wiele lepiej i zabrała ze sobą igłę i nitkę. Co więcej, nawet na szybko zszyła mi sukienkę w damskiej toalecie- a faceci nadal się zastanawiają, po co dziewczyny chodzą tam razem? 2:0 dla imprezy.
Szalę goryczy przepełnił kolejny epizod. Imprezę zaczęłam w balerinkach. Trochę dlatego, żeby uniknąć złamania obcasa, a trochę dlatego, że był to bal przebierańców i baleriny lepiej pasowały do mojego ogarnianego naprędce stroju. Tańczyło mi się nad wyraz wygodnie i cały czas w myślach chwaliłam się za ten wybór, który pomógł uniknąć odcisków i połamanych nóg. I byłoby super, gdyby…. W pierwszej godzinie imprezy…nie odpadła mi podeszwa!!!!! Serio!! Ale nauczona poprzednimi doświadczeniami po prostu od razu wytypowałam DJ’a, jako osobę, która może mieć ze sobą jakiś podręczny zestaw narzędzi. Nie myliłam się na szczęście tym razem. DJ nie miał co prawda superglue, miał za to coś jeszcze lepszego- srebrną taśmę ? Skleiłam buta razem z podeszwą na okrętkę srebrną taśmą i jakoś dotrwałam do końca. Wynik 3:1 (ten jeden punkt dla mnie, to za orientację w terenie i szósty zmysł McGyvera).
Na koniec, żeby nie było, że tylko ja przynoszę wstyd mojej rodzinie, dodam jeszcze, że szwagierka nie wytrzymała starcia z moim osobistym Patrickiem Swayze i ich Dirty Dancing skończył się trochę mniej głośnym, ale jednak upadkiem. Od tamtej pory mąż tańczył już tylko ze mną ?
Podsumowując, impreza pokonała nas na każdym froncie i z wynikiem 4:1 odpadliśmy z dalszych rozgrywek. Bardziej się już nie upodliliśmy, bo na szczęście potrafiliśmy opanować alkoholową konsumpcję i nie próbowaliśmy nawet utopić smutków w kieliszku ?. Jeśli chodzi o robienie dobrego wrażenia, trudno mi to jednoznacznie ocenić. Mam wrażenie, że ta seria niefortunnych zdarzeń odarła mnie po prostu ze złudzeń, że ja w ogóle mogę w jakikolwiek sposób kreować swój wizerunek. Co dziwniejsze, brak złudzeń skutkował tym, że stałam się bardziej odważna i bezpośrednia. Bez strachu nawiązywałam kontakt z innymi, nawet sama ich zagadywałam. Najlepiej udało mi się także wdrożyć w życie punkt, który głosił „ BĄDŹ SOBĄ”. Byłam sobą do szpiku kości. Swoje porażki i niepowodzenia imprezowe nosiłam jak odzież wierzchnią i wyjątkowo w zamian dostawałam szczere wyrazy sympatii. SZOK. Czyli generalnie wyszło całkiem spoko, choć mam ogromne wątpliwości czy kiedykolwiek ktoś nas jeszcze gdzieś zaprosi ?