Nie czytaj mi mamo…?

Nie czytaj mi mamo…?

Znowu porcja macierzyńskiego ekshibicjonizmu.

Nie czytałam dzieciom. Wiem, że czytanie jest ważne, rozwija to i owo, ale moim dzieciom nie dało się czytać.

Kiedy byłam jeszcze w ciąży, wyobrażałam sobie, jak to od najwcześniejszych dni życia mego potomka, pochylona nad łóżeczkiem będę mu czytać wszystkie wspaniałe książki znane mi z dzieciństwa. W wyobraźni wykraczałam poza bajki. Widziałam dokładnie, jak potomek zasłuchany w Dzieła Platona odpływa cicho wprost w objęcia Morfeusza. Jak pękam z dumy opowiadając o tym rodzinie i znajomym. Perfekcyjna matka, perfekcyjne dziecko, perfekcyjna lektura (w wyobraźni dziecko także przesypiało noce, mieszkanie było wysprzątane na błysk, ciepły, dwudaniowy obiad czekał na męża, a wieczorem dom wypełniał zapach świeżo upieczonego ciasta i to wszystko przy idealnej FIT figurze- ach ta wyobraźnia!).

Jak to zwykle bywa, konfrontacja OCZEKIWANIA VS. RZECZYWIOSTOŚĆ rozwiała moje nadzieje. Moje dzieci okazały się klasycznymi HAJ-NIDAMI. Na czytanie, kiedy były jeszcze małymi robaczkami- noworodkami nie miałam zwyczajnie siły po całym dniu batalii z kolkami. Później kolki się uspokoiły, zaś dzieci zupełnie przeciwnie. Co jakiś czas podejmowałam próby, a kończyły się zawsze tak samo. Matka siedząca przy łóżeczku z książką w ręku była jak znak- sygnał do zabawy. Dzieciaki słysząc, że podczas rytuału zasypiania, mówię do nich cokolwiek, zapominały o spaniu, wstawały w łóżeczku, zaczynały gadać po swojemu, a kończyło się to naturalnie rykiem (płaczem nazwać tego nie można). I tyle ze spania. Atmosfera prysła. Podobnie z czytaniem.

Ponieważ jestem jednak matką aspirującą do miana ZAJEBISTEJ, zupełnie niedawno podjęłam kolejną próbę. Zrobiłam to ze zwykłej ciekawości, gdyż za pośrednictwem wspominanej wcześniej grupy „Edukacja domowa”, trafiłam na świetną książkę i po prostu musiałam ją mieć .

Macie tak czasem, że wpadacie na jakiś pomysł i myślicie, że jest genialny, a przy okazji zupełnie nowatorski, a później okazuje się, że milion osób wymyśliło już to wcześniej, a połowie z nich nawet udało się to zrealizować? Miałam dokładnie to samo, kiedy dowiedziałam się o książce „Machiną przez Chiny” Łukasza Wierzbickiego. Otóż okazało się, że my, w XXI w., w świecie Internetu, Facebooka, GPS-ów i telefonów komórkowych deliberujemy o sensie, bezpieczeństwie i w ogóle możliwości zrealizowania naszej wyprawy, a tymczasem chwilę przed II Wojną Światową pewne polskie małżeństwo wyruszyło w podróż poślubną do Chin na motorze! Książka, o której mówię, jest książką dla dzieci, opartą na prawdziwej historii Haliny i Stacha, wzbogaconą o autentyczne fotografie z ich wyprawy. Nasi nowi idole przygód przeżyli co nie miara, a w dodatku musieli być o wiele bardziej zaradni i samodzielni w świecie, którego nie dotknęła jeszcze globalizacja. Nie ma co tu kryć, byli jeszcze większymi wariatami niż my, a to że im się udało dowodzi jedynie tego, że jak się chce, to się da. Nie ma jak dobra indoktrynacja od maleńkości!

 

Książkę udało się przeczytać. Historia o mojej zajebistości się tu jednak kończy. Cudu dokonał mąż, który podczas wakacyjnych wieczorów (tych, kiedy odnajdywano czarnych szwagrów), z uporem maniaka czytał dzieciom. Dzieci miotały się po łóżku, ćwiczyły zapasy, próbowały nas zagadywać, ale on nie dał za wygraną. W dużej mierze dlatego, że sami byliśmy strasznie ciekawi, jak kończy się ta historia i bez względu na dzikie harce dzieci nie poddał się.

Tym sposobem nastąpiło oswojenie dzieci ze słowem pisanym i czasem udaje nam się im coś jeszcze przeczytać. Zobaczymy, co będzie dalej. Pomysłów na lektury mam znowu milion, natomiast chwilowo niepodzielnie rządzi… Czerwony Kapturek (?!). Chociaż ostatnio Młody powiedział „Mamo, pocytaj o motorze”. Czyli jednak sukces?

Please follow and like us:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

error

Enjoy this blog? Please spread the word :)