Jontek! Łap za widły!!
Pory roku mają na nas przeogromny wpływ. Nie da się po prostu od tego uciec. Wszak nie od dziś funkcjonuje chociażby pojęcie „jesiennej deprechy” znane skądinąd z polskiej piosenki, ubóstwianej przeze mnie w młodości, w wykonaniu akurat Strachów na lachy.
Wszem i wobec trąbie, że idzie jesień, a teraz jesień jest już pełną parą i w zasadzie coraz bliżej do zimy. Ponieważ kamper jest dla nas stosunkowo nowym zjawiskiem i mimo, że sam pewnie widział o wiele więcej niż my jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, jeszcze nie zdążyliśmy się do niego przyzwyczaić do końca. Nie oswoiliśmy także tematu kamperowego ogrzewania na gaz i kamperowania zimą. Nasza wina i bijemy się za to w piersi. Zrobiliśmy to też trochę z rozmysłem. Nam samym zdarzało się bowiem marznąć niejednokrotnie. Same początki naszej bliższej znajomości nierozerwalnie wiążą się z czasem spędzanym na działce moich teściów, a że poznaliśmy się na przełomie listopada i grudnia, to sami rozumiecie- wiemy wszystko o tym, jak nie zamarznąć w nieocieplonym domku, grzanym jedynie starym piecykiem typu-koza o pięknej nazwie „CALOREX” przywodzącej, poniekąd słusznie, na myśl ciepło bijące od zwykłego kaloryfera ? Wtedy, oprócz calorexa, który robił co mógł, grzała nas również młodość, miłość oraz wesołe promile krążące we krwi.
Dziś jest nieco inaczej. Co prawda nadal jesteśmy piękni i młodzi, a nasze zakochanie nieustannie potwierdzamy poprzez zaciąganie nowych kredytów i powiększanie rodziny, więc nie w tym rzecz. Rzecz właśnie w powiększonej rodzinie i odpowiedzialności, która się z tym wiąże. Sami moglibyśmy na tej działce nawet zamarznąć i pewnie, o ile zamarzlibyśmy razem, nie wywarłoby to na nas większego wrażenia (trudno wywierać wrażenie na denacie). Teraz jednak mamy pod opieką dzieci! I im zamarznąć nie damy! Nie do pomyślenia jest nawet fakt, że moglibyśmy je teraz narażać na taki dyskomfort cieplny. Konkluzja jest następująca- sezon kamperowy wydłuży nam się w przyszłym roku, jak rozgryziemy motyw piecyka, zamontujemy iskrownik i przeprowadzimy stosowne testy. Ani minuty szybciej. Testy swym zakresem obejmą, oprócz wydajności instalacji grzewczej, także kwestie jej szczelności. Do tego czasu kamperowanie zwieszone, a nam zostały wspomnienia.
I skoro już przy wspomnieniach jesteśmy, po tym przydługim wstępie, który zdecydowanie jest w moim stylu, postanowiłam się z Wami podzielić pewnym wspomnieniem.
W wakacje prawie zupełnie na spontanie, wybraliśmy się na kamperowy weekend. Jako, że kamper zarejestrowany jest na 6 osób, do naszego zacnego już grona dokooptowaliśmy jeszcze dwie równie zacne osoby i wyruszyliśmy w siną dal. I nie ściemniam z tą siną dalą, bo w piątek po pracy przejechaliśmy koło 250km, co w połączeniu z polskimi bezdrożami i słabą mocą naszego samochodu dało nam niewątpliwą przyjemność jazdy przez dobre 5 godzin, a na miejsce dotarliśmy grubo po północy. Generalnie wyjazd był epicki, w każdym aspekcie i kiedyś na pewno pokuszę się, aby opisać go dokładniej. Teraz skupię się na niewielkim wycinku tej historii.
Drugiej nocy, po dniu pełnym atrakcji, otumaniona widokami i świeżym powietrzem, udałam się na spoczynek, jak przystoi na matkę dzieciom, około godziny 23.00. W kamperze poszliśmy na noclegowy kompromis. Nasi goście spali we własnym namiocie, my natomiast dokonaliśmy tradycyjnego w tych okolicznościach przegrupowania. Mąż spał z Młodym w alkowie, a ja z Bubą „na parterze”. I śpię tak sobie w najlepsze, ciemno, wiadomo- jak w d… i nagle słyszę głosy obok kampera. Słyszę, jak jacyś faceci mówią, że jesteśmy w środku i zaraz nas dorwą i dadzą popalić. I słyszę, jak WIDŁAMI próbują podważyć jedno z okien.
I co zaczynam robić? Ja- mistrz sztuk walki i generalnie znany kozak?! Zaczynam się drzeć. Ale drę się na całego. Drę się jak w horrorach. Drę się tak, że bez wahania zaangażowałby mnie Hitchcock. Żadna aktorka z horrorów nie powstydziłaby się takiego wrzasku. Drę się, jakby od tego zależało życie moje i mojej rodziny.
Jest środek nocy na jakimś nadmorskim parkingu. Zasłonięte rolety, w kamperze ciemno choć oko wykol.
Co się dzieje dalej? Mój mąż- mój dzielny bohater, zbiega z alkowy (jak to w ogóle brzmi?). Każdy, kto zna kampery wie, że to oksymoron pewnie jakiś. Bo alkowa to takie tajemne miejsce, w którym człowiek porusza się jak mucha smole. Ciężko jest się tam wgramolić, a wygramolić jeszcze ciężej. Drabinka zawsze ucieka spod stóp, a przez ograniczoną przestrzeń fatalnie wykonywać jakiekolwiek manewry. Nie wiem, jak to się dzieje, ale on naprawdę stamtąd zbiega. W mgnieniu oka (o ile egipskie ciemności pozwoliłyby odnotować takowe). Pomijając fakt, że jest niedługo po operacji kolana i za dnia porusza się w ortezie. Zbiega, zeskakuje w zasadzie, podobno ręce same układają się w gardę (nie wiem, jest przecież ciemno), dobiega do drzwi, a z jego ust słychać okrzyk bojowy „Co jest K****?!”
A za drzwiami wita go…ciemność i cisza… nikogo nie ma!
To wszystko mi się przyśniło. Narobiłam hałasu na pół parkingu, bo coś mi się przyśniło…
Mąż obszedł nasze obozowisko, naturalnie w asyście obudzonych psów i nikogo nie zastał. Pozostało mi jedynie przeprosić wszystkich zgromadzonych, wyjaśnić wyrwanym ze snu dzieciom, co tak właściwie zaszło i spróbować znowu zasnąć. I’M SORRY.
Także ten, emocje w moim towarzystwie gwarantowane ? Teraz, zanim narobię rabanu, zastanowię się najpierw, dlaczego w obliczu zagrożenia, wszyscy inni śpią w najlepsze, nawet psy. DOBRANOC.