JAK UZASADNIĆ „GŁUPIĄ” DECYZJĘ?
To trochę jak pisanie wniosku, który należy okrasić takim niebanalnym uzasadnieniem, żeby adresatowi aż w pięty poszło na myśl, że sam na to nie wpadł, a to przecież oczywista oczywistość.
No i koniecznie do wniosku dołączyć 3 zdjęcia ?. Tylko kto przybije pieczątkę ze zgodą?
Ten wpis jest jak do tej pory najtrudniejszy, gdyż staram się trochę wytłumaczyć powody tej decyzji, a przy tym trudno o żarty. To w końcu poważne sprawy poważnych ludzi.
Już tak mam, że jak o czymś marzę, to całą sobą. Potrafię, siedząc za biurkiem, żyć w moim marzeniu. Funkcjonować w nim, cieszyć się nim, napawać. Kiedy marzę, gotowa byłabym pobić wszystkich, którzy zarzucają mi lekkomyślność itp. Mam też tak, że będąc przekonaną o słuszności swojej decyzji, chcę o niej rozmawiać, mimo że tak naprawdę do czasu wyjazdu wiele wody musi jeszcze upłynąć.
Ponieważ snucie tych marzeń napawa mnie ogromną radością, po prostu paplam o nich na prawo i lewo, jak nie przymierzając, pensjonarka o pierwszym pocałunku. Towarzyszy temu podobny błysk w oku i rumieniec na twarzy. I tu zaczynają się schody, co prawda moje najbliższe otoczenie przyzwyczaiło się do tak intensywnych dywagacji na jakieś zupełnie niepojęte i abstrakcyjne dla nich tematy, to jednak zawsze znajdą się życzliwe osoby, gotowe od razu wytykać słabe punkty całego planu. I chwała im za to, bo pomagają mi dozbroić się w argumenty, w podobny sposób odwodzili mnie od bycia weterynarzem, nauczycielem, a nawet astronautą.
Po pierwsze- dlaczego chcę się przeprowadzić? Czy nie wystarczyłaby mi roczna przerwa na zwiedzanie świata? Jakaś wycieczka? Podróż życia z plecakiem?
Główna idea polega na zmuszeniu się do przewartościowania świata. nie można tego zrobić na chwilę, na urlop. To ma sens jedynie, jeśli jest na stałe. Regularnie, co jakiś czas odczuwam wypalenie. I to nie tyle zawodowe, co życiowe.
Wygląda na to, że rzutem na taśmę załapałam się jednak do pokolenia Millenialsów. Pewnie to dlatego, że mam młodszą siostrę i równałam do jej znajomych.
Tak czy inaczej dotarłam do takiego momentu, że nie wystarcza mi życie w myśl zasady work-life balance. Wiem za to, czemu wystarczało naszym rodzicom. Mówię o czasach naszego świadomego dzieciństwa, czyli latach 90tych i bardziej o tym, że ludzie pracowali jeszcze w miarę humanitarnie, ale już się powoli zaczynał krwiożerczy kapitalizm. Teraz życie jest zupełnie inne. U kobiet nie chodzi nawet o agresywny feminizm, a raczej o ciągłą pogoń za byciem ideałem, która każe im chodzić na jogę, robić paznokcie, a jednocześnie być szefem w pracy i przy okazji perfekcyjną mamą po godzinach.
Wtedy ludziom było lżej, bo celem matki było rozklepać równe schabowe, żeby wszyscy się najedli, a nie zrobić fit sałatkę i pędzić na siłownie, ściskając w ręku bio-smoothie. W ciągu tygodnia czasu, który realnie możemy spędzić wspólnie, jest naprawdę mało. Ciągle się wzajemnie poganiamy, ciągle się dokądś spieszymy. A później przychodzi refleksja, że jeśli nie satysfakcjonuje Cię życie w tym pędzie, to trzeba coś zmienić. Może żyć skromniej, ale jednak tak, żeby mieć z tego więcej frajdy?
I nasuwa się kolejne pytanie: PO CO WYJEŻDŻAĆ? Czy nie da się żyć spokojniej w POLSCE?
Myślę, że nie starczyłoby nam samozaparcia, żeby wyrwać się z tego systemu i pozostać w Polsce. W Polsce nie udałoby nam się wyżyć z najmu, posiłkując się jedynie dodatkowymi zleceniami. A nawet jeśli jakoś związalibyśmy koniec z końcem, byłoby to życie na granicy ubóstwa. Życie z lękiem o to czy wyprowadzając się np. w Bieszczady, uda nam się przeżyć zimę. No i to ciągłe tłumaczenie innym. Bo jak wyjaśnić, że człowiek rzucił fajną pracę, super mieszkanie po to, żeby żywić się korzonkami i zbierać chrust? Mam wrażenie, że niewiele osób zrozumiałoby taki wybór, a co więcej, prędzej niż później sami zaczęlibyśmy w niego wątpić. Myślę, że punktem krytycznym byłoby spotkanie dzieci z ich rówieśnikami, którym rodzice kupują nowe transformersy i kucyki pony. Bo o ile to nasz wybór i jesteśmy świadomi konsekwencji, o tyle dzieci wcale nie muszą dzielnie odpierać ataków innych dzieciaków, wyśmiewających nasze życie.
Dlatego właśnie jedyną nadzieję na sukces widzę z zmianie kręgu kulturowego. W przeniesieniu się gdzieś, gdzie życie tak nie pędzi. Gdzie klimat pozwala odrobinę swobodniej podchodzić do np. gromadzenia zapasów, gdzie morze na co dzień gwarantuje zaspokojenie głodu, gdzie nie trzeba się martwić o ogrzewanie.
Jest takie powiedzenie, że „my mamy zegarki, a Filipińczycy mają czas”. Podobno jest to bardzo bliskie prawdy i o ile na początku expaci strasznie się na to irytują, a tyle po dłuższym pobycie, im też wchodzi to w nawyk. I właśnie o tym marzę. CHCĘ MIEĆ CZAS!!