Gdy nie ma w domu dzieci…
Teraz relacja niemalże live z bycia porzuconym rodzicem. Zaskakujące, jak rodzicielstwo wyprało nam mózgi… od razu przepraszam wszystkich niezainteresowanych jakąś rodzicielską papką za popełnienie tego wpisu, wiem, że mogłam ten jeden raz się zamknąć, ale sama byłam zaskoczona takim obrotem spraw.
Było to tak… dawno, dawno temu narzekaliśmy, jak to jest strasznie, że nikt nigdy nie przejmuje naszych dzieci, żebyśmy mieli choć trochę odsapki. Z tym „nikt, nigdy” naturalnie przesadzam, bo kilkukrotnie udało nam się wyjść do kina bez dzieci, pewnie jakieś 3-4 razy w ciągu ostatnich 3,5 roku. Dodatkowo w samym roku 2017 dwa razy opuściliśmy dom bez dzieci i poszliśmy na, literalnie dwie, imprezy urodzinowe. Żeby nie zapomnieć (dla dokładnych danych), nadmienię, że także raz wyszliśmy razem na kolację, z okazji urodzin Cinka. I rok temu, z okazji naszej piątej rocznicy ślubu także wyszliśmy. Więc nie można narzekać, trochę się tego nazbierało statystyki są naprawdę powalające. Pewnie jeszcze pominęłam 2-3 inne, równie ważne wyjścia, ale nie w tym rzecz. Zazwyczaj wygląda to tak, że moja siostra albo rodzice przychodzą do nas i zostają z dziećmi, my wtedy gdzieś idziemy, a kiedy wracamy, to opieka nad dziećmi znowu dziwnym trafem znajduje się w naszych rękach. Dla szczwanego lisa, zwanego rodzicem, jest to alarmująca informacja- jakkolwiek dobrze nie będziesz się bawił na imprezie, wiedz, że w najlepszym wypadku czeka Cię pobudka o 5.00 rano, ale prawdopodobnie już w środku nocy dzieci się obudzą i trzeba będzie się nimi zająć. Dlatego Świętym Graalem rodzicielstwa jest sytuacja, kiedy dzieci nie ma przez całą noc w domu, a i następnego dnia nie trzeba ich odbierać skoro świt.
I teraz przechodzimy do meritum. W tym roku moi rodzice postanowili, a w zasadzie ODWAŻYLI SIĘ, zabrać dzieci do siebie na całe 3 dni! Szaleństwo! Już na FB wspominałam, że zrobili to w tygodniu pracy, abyśmy nie zwariowali od nadmiaru swobody . Obydwoje odliczaliśmy dni do godziny „W”- jak „wyjazd dzieci” . Pakowałam ich już dwa dni wcześniej, aby na pewno niczego nie zapomnieli. Snuliśmy miliony planów (jak monet), na ten czas, nie do końca wierząc, że to się na pewno uda. Ale udało się, dzieci zostały przez dziadków odebrane ze żłobka i przedszkola, i wywiezione w siną dal.
I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie spustoszenia emocjonalne, które dokonały się w naszych psychikach na przestrzeni ostatnich lat.
Obraz klęski i rozpaczy przedstawia się następująco:
Dzień pierwszy
12.00- dzieci wyjeżdżają, wzruszam się po smsie od mamy, że już są w połowie drogi i dzieci właśnie usnęły.
16.00- idziemy sami do drogiej knajpki, gdzie kupujemy pizzę w cenie, która sugeruje zaspokojenie głodu, a dostajemy maleństwo, które można potraktować jako przystawkę (bardzo smaczną zresztą). Już przy pizzy zaczynamy rozczulać się nad MMSami ze zdjęciami naszych dzieci, wysyłanymi przez rodziców;
17.00- wychodzimy z psami i biadolimy, że jakoś tak pusto i cicho. Z rozpędu na spacerze chcę otwierać tylne drzwi i pomagać wysiadać Bubie.
18-21.00- Lifting samochodu- smutek utopiliśmy w piwie
21-23.00- spektakularne wyjście do pubu, na spontanie- wszystko fajnie, ale jakoś tak bez nich dziwnie. Po powrocie Cinek chce przygotowywać mleko na noc dla Buby.
Dzień drugi
Od rana dzwonię i pytam, co u nich. Boję się z nimi rozmawiać przez telefon, bo się poryczę i wsiądę w pociąg, żeby szybciej być na miejscu.
W domu cicho, nie słychać „Piratów z Nibylandii”, nikt nie zrobił kupy na wylot.
16.00- wideorozmowa z Młodym, podczas której chwali się nowymi butami, a później zaczyna praktycznie płakać i mówi, że chce do mamy- JAKAŚ MASAKRA
16-22.00 resztę uwagi kieruję na zadania do wykonania przed wyjazdem, żeby nie myśleć o dzieciach. Łapiemy się na tym, że wieczorem mówimy szeptem, żeby nikogo nie obudzić- irracjonalne -z pokorą znosimy ten stan na trzeźwo. No prawie trzeźwo.
Dzień Trzeci
Oby do 16.00 i w końcu do nich jedziemy, żeby tylko nie spali, kiedy dojedziemy!
Podsumowując, padliśmy ofiarą podstępnego syndromu sztokholmskiego- pokochaliśmy naszych porywaczy- oprawców. Wstyd się przyznać, tyle trąbienia o tęsknocie za wolnością, ale ta wolność już jednak nie smakuje tak, jak dawniej. Nasze życie jest przesiąknięte tymi małymi smrodkami i mimo, że nas męczą i dręczą, często człowiek chciałby je ukatrupić, to jednak bez nich jest jeszcze gorzej. To dlatego życie na trzeźwo jest nie do zniesienia.