Kategoria: Życie

Gdy nie ma w domu dzieci…

Gdy nie ma w domu dzieci…

Teraz relacja niemalże live z bycia porzuconym rodzicem. Zaskakujące, jak rodzicielstwo wyprało nam mózgi… od razu przepraszam wszystkich niezainteresowanych jakąś rodzicielską papką za popełnienie tego wpisu, wiem, że mogłam ten jeden raz się zamknąć, ale sama byłam zaskoczona takim obrotem spraw.

Było to tak… dawno, dawno temu narzekaliśmy, jak to jest strasznie, że nikt nigdy nie przejmuje naszych dzieci, żebyśmy mieli choć trochę odsapki. Z tym „nikt, nigdy” naturalnie przesadzam, bo kilkukrotnie udało nam się wyjść do kina bez dzieci, pewnie jakieś 3-4 razy w ciągu ostatnich 3,5 roku. Dodatkowo w samym roku 2017 dwa razy opuściliśmy dom bez dzieci i poszliśmy na, literalnie dwie, imprezy urodzinowe. Żeby nie zapomnieć (dla dokładnych danych), nadmienię, że także raz wyszliśmy razem na kolację, z okazji urodzin Cinka. I rok temu, z okazji naszej piątej rocznicy ślubu także wyszliśmy. Więc nie można narzekać, trochę się tego nazbierało statystyki są naprawdę powalające. Pewnie jeszcze pominęłam 2-3 inne, równie ważne wyjścia, ale nie w tym rzecz. Zazwyczaj wygląda to tak, że moja siostra albo rodzice przychodzą do nas i zostają z dziećmi, my wtedy gdzieś idziemy, a kiedy wracamy, to opieka nad dziećmi znowu dziwnym trafem znajduje się w naszych rękach. Dla szczwanego lisa, zwanego rodzicem, jest to alarmująca informacja- jakkolwiek dobrze nie będziesz się bawił na imprezie, wiedz, że w najlepszym wypadku czeka Cię pobudka o 5.00 rano, ale prawdopodobnie już w środku nocy dzieci się obudzą i trzeba będzie się nimi zająć. Dlatego Świętym Graalem rodzicielstwa jest sytuacja, kiedy dzieci nie ma przez całą noc w domu, a i następnego dnia nie trzeba ich odbierać skoro świt.
I teraz przechodzimy do meritum. W tym roku moi rodzice postanowili, a w zasadzie ODWAŻYLI SIĘ, zabrać dzieci do siebie na całe 3 dni! Szaleństwo! Już na FB wspominałam, że zrobili to w tygodniu pracy, abyśmy nie zwariowali od nadmiaru swobody . Obydwoje odliczaliśmy dni do godziny „W”- jak „wyjazd dzieci” . Pakowałam ich już dwa dni wcześniej, aby na pewno niczego nie zapomnieli. Snuliśmy miliony planów (jak monet), na ten czas, nie do końca wierząc, że to się na pewno uda. Ale udało się, dzieci zostały przez dziadków odebrane ze żłobka i przedszkola, i wywiezione w siną dal.
I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie spustoszenia emocjonalne, które dokonały się w naszych psychikach na przestrzeni ostatnich lat.

Obraz klęski i rozpaczy przedstawia się następująco:
Dzień pierwszy
12.00- dzieci wyjeżdżają, wzruszam się po smsie od mamy, że już są w połowie drogi i dzieci właśnie usnęły.
16.00- idziemy sami do drogiej knajpki, gdzie kupujemy pizzę w cenie, która sugeruje zaspokojenie głodu, a dostajemy maleństwo, które można potraktować jako przystawkę (bardzo smaczną zresztą). Już przy pizzy zaczynamy rozczulać się nad MMSami ze zdjęciami naszych dzieci, wysyłanymi przez rodziców;
17.00- wychodzimy z psami i biadolimy, że jakoś tak pusto i cicho. Z rozpędu na spacerze chcę otwierać tylne drzwi i pomagać wysiadać Bubie.
18-21.00- Lifting samochodu- smutek utopiliśmy w piwie
21-23.00- spektakularne wyjście do pubu, na spontanie- wszystko fajnie, ale jakoś tak bez nich dziwnie. Po powrocie Cinek chce przygotowywać mleko na noc dla Buby.
Dzień drugi
Od rana dzwonię i pytam, co u nich. Boję się z nimi rozmawiać przez telefon, bo się poryczę i wsiądę w pociąg, żeby szybciej być na miejscu.
W domu cicho, nie słychać „Piratów z Nibylandii”, nikt nie zrobił kupy na wylot.
16.00- wideorozmowa z Młodym, podczas której chwali się nowymi butami, a później zaczyna praktycznie płakać i mówi, że chce do mamy- JAKAŚ MASAKRA
16-22.00 resztę uwagi kieruję na zadania do wykonania przed wyjazdem, żeby nie myśleć o dzieciach. Łapiemy się na tym, że wieczorem mówimy szeptem, żeby nikogo nie obudzić- irracjonalne -z pokorą znosimy ten stan na trzeźwo. No prawie trzeźwo.
Dzień Trzeci
Oby do 16.00 i w końcu do nich jedziemy, żeby tylko nie spali, kiedy dojedziemy!

Podsumowując, padliśmy ofiarą podstępnego syndromu sztokholmskiego- pokochaliśmy naszych porywaczy- oprawców. Wstyd się przyznać, tyle trąbienia o tęsknocie za wolnością, ale ta wolność już jednak nie smakuje tak, jak dawniej. Nasze życie jest przesiąknięte tymi małymi smrodkami i mimo, że nas męczą i dręczą, często człowiek chciałby je ukatrupić, to jednak bez nich jest jeszcze gorzej. To dlatego życie na trzeźwo jest nie do zniesienia.

Please follow and like us:
Sekrety chirurgii- ford po liftingu

Sekrety chirurgii- ford po liftingu

Korzystając z okazji, że dzieci nie było w domu, postanowiliśmy podrasować wizualnie nasz samochód. Cały proces rozpoczął się co prawda ciut wcześniej, ale właśnie w tym wpisie zrobię szybkie podsumowanie. Taki typowy blogowy BEFORE & AFTER, w wykonaniu naszego chwilowo bezdzietnego i trochę nietrzeźwego teamu. Do zrobienia została jeszcze wymiana lekko zdezelowanej umywalki i być może rolet wewnętrznych, gdyż swym brązowym kolorem nie pasują absolutnie do niczego. Skłamałam, pasują do uchwytów od szafek oraz piecyka- to temat na grubszą rozkminę, nie na szybki lifting. Blat stołu także woła o pomstę do nieba, ale o jego wymianę trzeba zagaić mojego tatę, gdyż to on ma dostęp do lekkich sklejek i stolarni. Dla lepszego efektu stół przykryliśmy chwilowo serwetą- witaj w babcinym świecie.Podsufitka jest zupełnie nowa i na razie nie będziemy jej wymieniać. Być może kiedyś wyłożymy ją takimi plastikowymi panelami, podobnie jak łazienkę.
Oczywiście jeszcze długa droga przed nami, bo zawsze jest coś do zrobienia, natomiast do tej pory udało nam się:

  • Dokonać szumnie nazwanej wymiany „tapicerki”. Zrobiłam to ja, osobiście. W oparciu o szybki film instruktażowy wykonany także przeze mnie. Historia jest krótka. Rodzice przyjechali w odwiedziny, przywieźli maszynę do szycia i mama naprędce pokazała, jak zamontować w niej nitkę. Życie mi uratowała, bo ta cholerna nitka z dołu wcale nie chciała sama wyleźć, ale metodą prób i błędów, i przy stracie tylko jednej igły (złamała się biedulka), udało mi się dokonać niemożliwego- w zaledwie 2 godziny uszyłam 4 pokrowce/poszewki na siedzenia w kamperze. Pierwszy raz coś sama szyłam, więc jestem po-podwójnie dumna! Naturalnie załączam zdjęcia before (z ogłoszenia) oraz zbliżenie samych poduszek, dla utrzymania moich nielicznych czytelników w odpowiednim napięciu.

 

  • Pomalować wnętrze na jedyny słuszny kolor. Już tak mamy, że wszystkie wnętrza przemalowujemy na biało. Pewnie jest to mało funkcjonalne, ale to jest nasz kamper, do licha! I nam ma się podobać. Oczywiście, mimo wspomnianego ogromnego doświadczenia w malowaniu na biało, nie obyło się bez niespodzianek. Jak to zwykle bywa- zgubiła nas rutyna, a być może kilka piw, które zostały spożyte przy procesie malowania okazało się, że powierzchni do pomalowania jest o wiele więcej niż wstępnie założyliśmy. I to o wieeeele, wieeeele więcej. I tak zapas farby starczył nam na jedną warstwę. To nawet dobrze, bo pechowo pogoda była okrutną suką (jak rzeczywistość) i lało paskudnie, a dla wprawionych malarzy pokojowych duża wilgotność powietrza oznacza to, że farba będzie schła baaaardzo powoli. Na szczęście drugą warstwę nakładaliśmy następnego dnia, kiedy było ciepło, sucho, a nawet zawiewał wietrzyk, który pomagał farbie schnąć.
    Zadbać o dodatki. Na koniec dodaliśmy pasującą kolorystycznie pościel do alkowy oraz prawie zamontowaliśmy nowe, stylowe lustro, które akurat było w przecenie w JYSK. Niestety promocja JYSK oznaczała, że lustro dostępne jest 200km stąd. Dodatkowo oględziny kampera wykazały, że wymarzone lustro jest większe od drzwi, na których chcieliśmy je powiesić, więc musieliśmy obejść się smakiem. Oczywiście dodatków będzie więcej, ale wszystko w swoim czasie
    I voila! Nasyćcie swe oczy pięknem bieli z miętowymi dodatkami!

 

  • BEFORE

 

Please follow and like us:
Przychodzi Transit do lekarza….a może znachora?

Przychodzi Transit do lekarza….a może znachora?

Nasz samochodzik pojechał do lekarza (tak powiedzieliśmy Młodemu, bo cały czas dopytuje, kiedy będzie mógł w nim spać). Poza tym to się nawet dobrze składa, bo dzieciory rozwaliła jakaś niezidentyfikowana gorączka, a nieobecność samochodu przynajmniej wybije nam z głowy nierozsądne pomysły wyjazdowo-weekendowe.

Czekam teraz na diagnozę od mechanika, co dokładnie mu dolega i najważniejsze- ile to będzie kosztowało. Cinek naturalnie nastawia się na najgorsze, a ja mam jeszcze maleńką nadzieję, że nie będzie tak fatalnie i może z kasy na mechanika zostanie jeszcze choć trochę na zasłonki i upiększenie wnętrza… ?

 

Heh. Już po diagnozie. Okazało się, że FORD ma serce jak dzwon, ogólnie wszystko super fajnie, ale… no trochę zużył mu się wał korbowy, a dokładnie podpora wału korbowego.  Myślę sobie- „Phi, cóż to takiego? Pewnie błahostka!”  Wujek google przyszedł na pomoc, pokazał, że ta podpora, to jakieś zwykłe, metalowe kółko, że kosztuje koło 50zł, więc o co całe HALO? I dlaczego panowie mechanicy przez 3 dni nie mogli tego naprawić? No i wyszło szydło z worka. Okazuje się, że taka podpora to coś totalnie unikalnego niemalże. Związane indywidualnie z każdym silnikiem i że trzeba znaleźć właśnie taką identyczną jak mamy. Po tej informacji klawiatura zawrzała, internety kipiały od przeszukiwanych fraz, ale… nigdzie nie można było znaleźć podpory akurat do naszego modelu.

W drodze poszukiwań zapisałam się nawet do funclubu zabytkowych fordów, bo gdzie szukać pomocy, jeśli nie u podobnych szaleńców? Na wyżyny wzbijałam się także przeszukując ebay, a już w ogóle przeszłam samą siebie, kiedy zadzwoniłam do lokalnej szlifierni i próbowałam panu przez telefon wytłumaczyć w czym rzecz i czego od niego oczekuję. Pan był wyjątkowo wyrozumiały, ale i tak nie chciał mi nic odpowiedzieć, bo wolał zobaczyć sam silnik. Wyobrażacie sobie? Powiedział, że mamy wyjąć silnik i mu przywieźć. Totalnie czarna magia.

Już byliśmy przekonani, że nici z całego planu. Że podporę wału korbowego do naszego Forda wykuły w odmętach góry krasnoludy z Morii i do nich się na pewno nie dodzwonimy, aż tu nagle kolejny zwrot. Pan mechanik powiedział, że gdzieś za górami za lasami (a dokładnie w Strzyżawie koło Bydgoszczy) mieszka, literalnie, czarodziej od wałów korbowych. Serio, serio. Wymontował nam te części, które coś wnosiły do sprawy, poklepał Cinka na zachętę i wysłał w podróż ? i Cinek, „w pogardzie mając mrozu szpony tnące” wyruszył do Strzyżawy na spotkanie z przeznaczeniem. Wyobrażam to sobie tak, że dojechał na miejsce, wszedł do jakiejś chatki na kurzej łapce i spotkał starego siwego mędrca, który w lot pojął, po co przychodzi i dał mu panaceum na całe zło, czyli nową podporę. Nie wiem jak wyglądał naprawdę, za to wiem, że to nadal nie było takie proste. Mędrzec od razu zdiagnozował naszą podporę, jako podporę nie od Forda, szok, co? Że podobno ktoś mu kiedyś zamontował coś z IVECO i dlatego nigdzie nie można było znaleźć fordowej podpory o takich parametrach. Mniejsza o większość skąd się tam wzięła i dlaczego, ważne, że cudotwórca postanowił nam pomóc. W całą akcję było zamieszane spawanie, wyważanie, jakieś grubsze, mocniejsze rurki i pewnie cała litania zaklęć. Naprawa ma się zamknąć w 1000zł, a co z tego wyniknie, to się dopiero okaże, bo Cinek dziś ma odebrać nowopowstałe cudo ?

I wrócimy już do kwestii ważniejszych- czyli firanek i poduszeczek ?

 

* pochodzenie zdjęcia- Pixabay.com
Please follow and like us:
A taki był ładny- Amerykansky!

A taki był ładny- Amerykansky!

A czym by tu Panie pojechać do Azji? Przecież z kasy za aktualny samochód mieliśmy sobie trochę pożyć… poza tym, jak się spakować do zwykłego kombi na wyprawę życia z psami, kotem, dziećmi i wszystkimi bagażami? To się nie może udać…

Chyba, żeby tak… KUPIĆ KAMPERA?!

U nas to jest trochę tak MÓWISZ-MASZ. Kiedy w głowie zaświtała mi myśl o tym, żeby jednak pojechać tam samochodem, od razu przeszukałam ogłoszenia na olx.

I na swe nieszczęście oraz zgubę, naturalnie trafiłam na okazję. Generalnie mocno wierzę w to, że trzeba korzystać z okazji, bo to taki prezent od losu. Sumiennie korzystam z tych, które mi się nadarzają i raczej nigdy nie żałowałam ?

Ale do rzeczy. Otworzyłam przeglądarkę, wpisałam samochód „kempingowy olx” i co? I znalazłam! Szok. Drugi z kolei, który widziałam.

Wrodzony optymizm kazał mi natychmiast wysłać link Cinkowi, żeby on zmierzył go swym przenikliwym spojrzeniem i powiedział, dlaczego nie i czemu to zły pomysł? Chyba zaraziłam go swoim podejściem, bo wahał się jedynie kilka dni i orzekł, że moglibyśmy obejrzeć moje znalezisko. Z tym oglądaniem też nie było tak kolorowo, bo przecież kampera znalazłam 250km od domu- krótsze przejażdżki są dla mięczaków ?

Rozpoczęła się procedura logistyczna pod tytułem- „jak dojechać do Szczecina, obejrzeć samochód i wrócić tego samego dnia”. Ponieważ łeb na karku mamy i czasem myślimy logicznie, Cinek szybko przypomniał sobie, że ma znajomego, który z racji wykonywanej pracy co jakiś czas jeździ właśnie w te rejony. Kolega wstępnie się zgodził, po niewielkich perturbacjach udało się załatwić dzień wolnego i pozostała jedynie kwestia dzieci. Dzieci nie mogły pojechać z nami, bo nie wiedzieliśmy kiedy i jak przyjdzie nam wrócić. W sukurs jak zwykle przyszła niezastąpiona teściowa- zadeklarowała się odebrać czorty i odstawić do domu. Później miała je przejąć moja siostra. Pikanterii wszystkiemu dodaje fakt, że nikt oprócz mojej siostry nie wiedział, dokąd i po co jedziemy. Na szczęście są już trochę przyzwyczajeni do naszych szaleństw i zgodzili się pomóc bez znajomości szczegółów .

Wstaliśmy skoro świt, ogarnęliśmy psy, dzieciaki trafiły do żłobka i przedszkola jako jedne z pierwszych no i w drogę…

Postawiłabym wiele na stwierdzenie, że przez całą podróż Cinek był nastawiony sceptycznie i wierzył, że mechanik, z którym umówiliśmy się na przegląd przed zakupem, poprze jego stanowisko i jakoś razem wybiją mi ten zakup z głowy. I już tłumaczę dlaczego. Bo znalazłam kampera, który jest dwa lata starszy ode mnie! Serio! Normalny, stary Ford Transit!! Według ogłoszenia w pełni wyposażony i zadbany. Za jakieś marne jak na kampera grosze (bo trzeba Wam wiedzieć, że ceny nowszych kamperów, takich 5cioletnich, z łatwością osiągają ceny w okolicach 150tys., 15toletnich- 85tys.,  30toletnich- 15tys., a ja swojego znalazłam za całe 10 900 DO NEGOCJACJI)! No czego się można było po nim spodziewać? Że właśnie będzie taki ładny, amerykansky, ale np. bez podwozia, bo w całości przerdzewiało i zostało na polu namiotowym 10 lat temu…

Na miejscu spotkaliśmy niesamowitego pana Ryszarda- właściciela- emeryta z wielką turystyczną pasją. Kamper stacjonował w jakiejś szczecińskiej przystani, zamknięto go w starym hangarze, w którym kiedyś pan Ryszard budował łódki.

Podczas wstępnych oględzin trochę się obawiałam, że ukatrupi mnie mój własny mąż, bo nie potrafiłam ukryć zachwytu, a to przecież osłabia pozycję negocjacyjną ? No nic nie mogłam poradzić (a później Cinek też uległ magii chwili), że sam kamper i pan Ryszard-Mc Gyver, skradli moje serce ? nie dość, że samochód był naprawdę zadbany, to pan Ryszard okazał się domorosłym konstruktorem, który ze zwykłej pasji montował w nim różne nowinki. I takim sposobem, w starym Transicie znalazło się wspomaganie kierownicy, tempomat i kamerka cofania! Serio, serio.

Ponieważ oględziny naszym okiem laika-marzyciela wypadły pomyślnie, ostatnia nadzieja została w zawodowym mechaniku. Pan Ryszard przewiózł nas po Szczecinie do wskazanego przez nas warsztatu, po drodze robiąc nam wycieczkę krajoznawczą. W warsztacie wszyscy wstrzymali oddech, czekając na diagnozę, ale mimo to dobry humor nas nie opuszczał. Pan mechanik, z początku sceptyczny, orzekł, że wielką zaletą samochodu w tym wieku jest chociażby to, że w ogóle jeździ ? a później poszło już z górki. Samochód faktycznie miał jakieś rzeczy do zrobienia, ale to takie sprawy (wg mechanika) eksploatacyjne. Od spodu był cały i zdrowy, czyli podwozie nadal na miejscu. I generalnie oprócz jakichś mniej istotnych ubytków, nawet pan mechanik stwierdził, że by go brał na naszym miejscu, zwłaszcza za taką cenę. Zapytał także dokąd docelowo się wybieramy i tu zaskoczenie. Po tym, jak wspomnieliśmy o Azji, Chinach, Filipinach, nawet nie mrugnął- zawyrokował, że samochód dojedzie. A później przyznał się, że sam ze znajomymi przerabia właśnie stary autobus, aby pojechać nim do Finlandii. I co? To musiało być przeznaczenie- trafić na mechanika-wariata ?

W związku z powyższym, nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko zapłacić Panu Ryszardowi i zabrać od niego naszego nowego, amerykanskego kampera ? Kamper dzielnie pokonał drogę powrotną i zajęło mu to jedynie 30min więcej niż nasza poranna podróż. Hałasuje jak w ruskim czołgu, ma okna na korbkę i zero klimatyzacji, ale jest cudowny. W drodze powrotnej nawet Cinek siedział uśmiechnięty od ucha do ucha. Bo to inna jakość podróżowania. Nasz polski filipino time. Możesz jechać maksymalnie 80/90km/h, więc od razu trzeba założyć, że jedziemy bez pośpiechu, bo przecież MAMY CZAS!

Ps. Teściowie jakoś wyjątkowo nie byli zaskoczeni naszym nabytkiem, a można nawet rzec, że przypadł im do gustu ? Moi rodzice (jakaś telepatia) pół dnia do nas wydzwaniali pod byle pretekstem i stawaliśmy na rzęsach, żeby się nie wygadać, bo przecież nie było wiadomo czy coś kupimy, ale po informacji „JESTEŚMY DALEKO, SPEŁNIAMY MARZENIA” odpuścili trochę i czekali po prostu na komunikat ?

Także ten. Mamy kampera i nie zawahamy się go użyć ?

Please follow and like us:
Co na to Ikar?

Co na to Ikar?

Po tym wszystkim co napisałam o lataniu z psami przyznam szczerze, że sama się przestraszyłam. Nie ma to jak dobry research internetowy- potrafi wybić z głowy durne pomysły. Jeżeli ktoś z Twojego otoczenia wpada na takie, po prostu pozwól mu je zrealizować ? prawdopodobnie szybko zrezygnuje.

Albo…

Wymyśli coś gorszego…

Strasznie długo biłam się z myślami. Mogłabym powiedzieć, że nie spałam po nocach rozmyślając nad tą możliwością, ale to nieprawda. Każdy kto ma małe dzieci wie doskonale, że rodzić zasypia praktycznie na sam widok łóżka ? tak czy inaczej doszłam do przedziwnych wniosków.

Po pierwsze (zawsze bawię się w wyliczanki?) ja się straszliwie boje latać! Serio. NIGDY nigdzie nie leciałam. Kiedyś nawet planowałam wybrać się z siostrą na babskie wakacje do Grecji, ale po wstępnej rezerwacji  zaczęły mi się co noc śnić katastrofy lotnicze i nie wytrzymałam presji. Sorry, ale nie jestem stworzona do latania. A na pewno nie wielkimi samolotami pasażerskimi. Już prędzej wsiadłabym do rozklekotanej awionetki, naiwnie wierząc, że kiedy zacznie spadać będę miała  na sobie zamontowany spadochron i po prostu bezpiecznie opuszczę pokład. Loty międzykontynentalne, jak wiadomo nawet laikom, nie są realizowane awionetkami :/ Historia zna wiele wypadków upadków z wysokości i katastrof lotniczych, prawda?

 

Po drugie, PSY… nie mogę pogodzić się z wizją kilkugodzinnej przesiadki. O ile jeszcze wyobraziłabym sobie lot z punktu A do punktu B, to zupełnie nie wiem, jakby to miało wyglądać z przesiadką. Co więcej, nie mogę nigdzie na ten temat znaleźć informacji. Co będzie z psami w czasie zmiany samolotu? Czy ktoś je umieści w jakimś psim hotelu transferowym czy raczej będą kiblowały w luku bagażowym jednego samolotu, czekając na drugi? Może ktoś je na czas oczekiwania wstawi do magazynu, jak jakieś bagaże? Kto dam im pić i jeść? Kto je wyprowadzi? Czy nie będzie im za gorąco? A może za zimno? Kto je uspokoi, jak będą się bały i szczekały? Bo to, że będą jest pewne. Obawiam się, że skoro nikt nic nie pisze o udogodnieniach dla zwierząt podróżujących z przesiadką, można śmiało założyć, że takich udogodnień nie ma :/ a co jeśli ktoś gdzieś je zgubi? Załaduje do złego samolotu?

 

Po trzecie- pieniądze. O ile można znaleźć fajny, tani lot dla ludzi, o tyle podróż ze zwierzętami bardzo mocno „przedraża” całą imprezę. Tak jak pisałam- oprócz szczepień i innych formalności, które i tak nas nie ominą, doliczyć należy jeszcze koszty transporterów oraz koszty samego lotu. Tak jak wspominałam, odpadają tanie linie lotnicze i internetowe wyszukiwarki, bo żeby polecieć gdzieś z psem, to żywy, prawdziwy człowiek musi to z nami dogadać i wszystko odnotować w systemie.

 

Dodając dwa do dwóch niezmiennie wychodzi mi cztery. Czyli jeśli sama nie chcę i się boję, i jeszcze mam narażać zdrowie i życie moich podopiecznych, a także dokładać sobie wydatków, to po co to robić??  A może by tak spróbować to zrobić drogą lądową? Ewentualnie ostatni etap ogarnąć promem, czyli jakimś bardziej ludzkim środkiem transportu.

Wydaje się ok, teraz jeszcze trzeba do tego przekonać resztę załogi- czyli bardziej racjonalnego Cinka. Psów i dzieci przekonywać nie muszę- oni uwielbiają podróżować samochodem. Po etapie przekonywania pozostaje jeszcze przygotowanie merytoryczne trasy, zorganizowanie środka transportu i ogarnięcie podróżniczego wszechświata na każdą ewentualność.

Szykuje się dużo pracy…

Please follow and like us:
GUWERNANTKA ZA FREE? kwestia edukacji

GUWERNANTKA ZA FREE? kwestia edukacji

A teraz temat edukacji domowej,  mrożący krew w żyłach większości rodziców z mojego pokolenia, aktywnych zawodowo. Co więcej, myślę że nawet Matki, które złożyły swą karierę w ofierze na ołtarzu rodziny, także mogłaby przerazić taka wizja.

Otóż, cytując klasyka, kiedy pytają mnie-odpowiadam…

Co z dziećmi? Gdzie się będą uczyć.

To taka swoista kontynuacja dywagacji nad krzywdą jakiej zamierzam się dopuścić względem moich dzieci. Okazuje się, że skrzywdzę (w oczach innych) także siebie, bo planuję, O ZGROZO! Uczyć dzieci w domu! A jak!

Kiedyś siedząc na macierzyńskim, w moim oknie na świat, czyli TV widziałam jakiś przerażający reportaż o rodzicach, którzy postanowili kształcić swoje dzieci w domu. Mając wówczas młodego ssaka przy cycku zostałam powalona taką możliwością. Bo jak to tak? Zrezygnować z wszelkich dobrodziejstw publicznej edukacji? Z tego, że dzieci sobie pójdą do jakiejś placówki, w teoretycznie dobre ręce i ktoś zajmie się nimi przez kilka godzin dziennie? No kto by tak nie chciał?! Tylko jakieś świry, jacyś misjonarze z powołania, którzy chcą nieść swój krzyż zamiast grzecznie posiedzieć w pracy, w myśl zasady czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal ?

Przygotowując się do wyjazdu, nie można było zupełnie zignorować kwestii edukacji dzieci. Wszak dzieci są, kiedyś dorosną, a to w co je wyposażymy na dalszą drogę życia, leży tylko w naszych rękach.

Zaczęło się gorączkowe szukanie możliwości.

Na całym świecie są szkoły, więc od biedy możemy posłać nasze potwory do tamtejszej placówki. Istnieje nawet szansa, że dogadają się szybciej niż my. To jest na razie jednak opcja B. Plan A opiewa natomiast na kształcenie dzieci w domu.

I otóż, edukacja domowa jest w Polsce całkowicie legalna i nie trzeba mieć nawet do tego specjalnego wykształcenia. W systemie edukacji domowej to rodzice dobrowolnie i na własne życzenie przejmują na swe barki całkowitą odpowiedzialność za nauczanie i wychowanie swoich dzieci. Według statystyk Fundacji Edukacji Domowej, aktualnie w Polsce z tej formy nauczania korzysta około 12.000 dzieci- to już całkiem sporo, więc nie będziemy jedynymi szaleńcami ?.

W wyniku „dobrej zmiany” reformowana zaczęła być także oświata. Na chwilę obecną w edukacji domowej także zaszły pewne zmiany. Aby rozpocząć taki, nazwijmy to „projekt”, rodzice muszą uzyskać zgodę dyrektora placówki, do której w pewnym sensie, pójdzie dziecko. Do tej pory było tak, że rodzice mogli wybrać dowolną placówkę, często też wybierali szkoły przyjazne edukacji domowej, ale spoza swego rejonu. Od teraz niestety obowiązuje rejonizacja i należy wybrać szkołę znajdującą się w województwie, w którym mieszka dziecko.

Rejonizacja pociąga za sobą także zmianę w zakresie opinii poradni psychologiczno-pedagogicznej. Od teraz jedynymi słusznymi są publiczne poradnie, co za tym idzie, okres oczekiwania na badanie znacznie się wydłuży.

W teorii wygląda to tak, że trzeba się udać do wybranej/wskazanej szkoły, bez względu na dzień składania dokumentów edukacja domowa rozpoczyna się od nowego roku szkolnego. W szkole należy złożyć:

  • Opinię z publicznej poradni psychologiczno-pedagogicznej;
  • Podanie do dyrektora szkoły o edukację domową;
  • Oświadczenie o zapewnieniu warunków umożliwiających realizację podstawy programowej
  • Zobowiązanie rodziców do przystępowania dziecka do egzaminów klasyfikacyjnych

Wszystkie dokumenty można pobrać http://fundacjamaximilianum.pl/2014/02/dokumenty-do-edukacji-domowej/

Egzaminy?

Tak! Podejmując wyzwanie nauczania dziecka w domu zobowiązujemy się do tego, że co roku, mniej więcej w czerwcu, przystąpi ono do egzaminów klasyfikacyjnych. Wedle mojej wiedzy egzaminy takie trwają kilka dni, składają się z części pisemnej i ustnej, i podobno w ich czasie rodzice denerwują się o wiele bardziej niż dzieci ?

Zagłębiając się w temat edukacji domowej dokonałam wiekopomnego odkrycia.

Otóż okazuje się, że przerobienie z dzieckiem wymaganego materiału zajmuje o wiele mniej czasu niż w tradycyjnej szkole. Że w szkole to jednak większość pary idzie w gwizdek, bo po przerwie pół lekcji traci się na sprawdzenie obecności i usadzenie niesfornej gromady na miejscu. Ponadto mając swoje własne dziecko „pod ręką” przez całą dobę, możemy dopasować rytm i tempo nauczania do jego potrzeb. Nie przemknie się taki delikwent z brakiem pracy domowej, bo zwyczajnie nic się nie da ukryć. Panie w szkole nie mają innego wyjścia i dają się zazwyczaj nabrać, kiedy na pytanie „ROZUMIECIE?” klasa chóralnie odpowiada „TAAK!”. Nie ze mną te numery Bruner. Zresztą moją piętę achillesową, czyli przedmioty ścisłe, przejmie Cinek ? Chociaż może przerabiając to od początku, nawet ja bym się wreszcie czegoś porządnie nauczyła? Poza tym taka nauka w edukacji domowej, dzieje się przy okazji. Wystarczy dobrze zaplanować, jakich praw fizyki można nauczyć dzieci piekąc ciasto? Albo budując łódkę? Jak można ogarnąć poezję, słuchając piosenek? Jak przyjemnie w hamaku poczytać lekturę?

tak będę wyglądać, kiedy w końcu pojmę chemię 🙂

Oprócz plusów trzeba też pomówić o minusach.

Minusem według pedagogów może być niedostateczna socjalizacja potomka uczonego w domu. I tutaj praktycy edukacji domowej rzucają im w twarz garstką śmiechu. Dzieci podobno są doskonale uspołecznione, począwszy od wspaniałych wzorców wynikających z takiego funkcjonowania rodziny, na kontaktach z innymi ludźmi kończąc. Przecież my wyjeżdżamy gdzieś, aby jednak żyć z ludźmi. Uczyć się od nich tego, co nam się przyda w życiu, zdobywać praktyczne umiejętności, rozmawiać w jakimś uniwersalnym języku, jeśli te zachodnie nie zdadzą egzaminu. Dzieci będą się bawić ze swoimi rówieśnikami. Tylko wiedzę o świecie zdobędą od nas.

Wizja idylliczna, prawda? To teraz czekam, bo zapisałam się do Newslettera od fundacji edukacji domowej i o ile mnie pamięć nie myli, mieli pisać regularnie, podpowiadając, jak nie zwariować i nie wytłuc wszystkich, ucząc dzieci w domu? Chyba sami nie znaleźli jeszcze odpowiedzi ?

PS. Istnieje także grupa wsparcia na Facebooku. Nazywa się zaskakująco: „Edukacja domowa”. Tam wypowiadają się praktycy- czyli rodzice, którzy wybrali tę drogę. Czasem także nauczyciele. Podpowiadają niesamowicie kreatywne rozwiązania naukowych problemów, radzą jak ogarnąć temat egzaminów i w ogóle jak to wszystko zorganizować. Są bardzo aktywni. Gorąco polecam.

Please follow and like us:
Mamoooooo, a ona mnie bije!!- znowu długi weekend

Mamoooooo, a ona mnie bije!!- znowu długi weekend

W parentingowej blogosferze gorący okres. Powstają wpisy z cyklu OCZEKIWANIA VS RZECZYWISTOŚĆ i w nieskończoność można czytać o tym, jak rodzicielstwo pokrzyżowało plany urlopowiczom.

Teraz kolej na mnie. I o oczekiwaniach mogłabym pisać w nieskończoność, ale chyba trochę inaczej. Bo znając moje dzieci przygotowałam się jak na wojnę. Nie oszukujmy się- dzieci nie wzięły się z kosmosu, tylko sama je urodziłam i hm.. próbuję wychowywać ?

Pokusiliśmy się o wyjazd samochodem nad „Polskie Morze”. Wiadomo- kiedy my jedziemy na wakacje, brzydka pogoda murowana ? dlatego wiedząc to, co już wiem, nie kręcę nosem, że pada deszczyk, tylko z góry przygotowuję się, jakby miał mnie spotkać na wyjeździe potop. Przy takim nastawieniu można się jedynie mile zaskoczyć, zamiast niemiło rozczarować- POLECAM.

Nastawiłam się jak na Armagedon, a tymczasem było zupełnie normalnie. W samochodzie żadnej wojny- jechaliśmy 4h w jedną stronę. Tylko jedna kupa na wylot w pampersie, ale na szczęście w drodze powrotnej i to pod samym domem.

Na miejscu też luzik. Młody rozbójnik swoim zwyczajem ignorował kontakty towarzyskie z rówieśnikami. Czasem wzbił się na wyżyny, żeby przybiec na skargę, że ktoś powiedział, że jego rower jest brzydki. Plac zabaw zajmował głównie po 21.00, żeby przypadkiem nie spotkać tam innych dzieci. Taki domowy outsider- nic nadzwyczajnego- znam go od urodzenia.

Zaskoczyła mnie trochę Buba, bo obraziła się na piasek. Za żadne skarby nie chciała, żeby dotykał jej stóp i to już wymagało ode mnie większej ekwilibrystyki ?

Dzieci biły się normalnie, zupełnie tyle co zwykle. Tyle samo ciągały się za włosy i zabierały sobie zabawki. Nie nastawiałam się na święty spokój, więc nie rozczarował mnie jego brak. Trochę jedynie łudziłam się, że po całym dniu na świeżym powietrzu padną do łóżek przed 20.00 i będą spały do rana. Tu faktycznie rzeczywistość brutalnie starła się z oczekiwaniami, bo jeśli te małe trolle zasnęły przed 22, to można było to uznać za sukces. Tutaj muszę nadmienić (bo Cinek mi nie daruje), że zdarzył się epizod zwany przedobiednią drzemką, kiedy nam wszystkim udało się zmrużyć oko w ciągu dnia na…2,5h! niesamowity wyczyn- w domu się nie zdarza (no chyba, że dzieci są jakieś niewyraźne i drzemka jest po prostu zapowiedzią choroby).

Z wprawą weterana i niesamowitą zręcznością omijaliśmy stragany z tandetą, na którą mogłyby się skusić nasze dzieci. Co więcej nie złapaliśmy się nawet na samochodziki na monety! Mistrzostwo!- zważywszy na to, że obydwoje jesteśmy krótkowidzami ?

Nad morzem naturalnie nie zawiedli nas także inni turyści. Mieliśmy okazję zapoznać się na żywo z januszowym parawaningiem. Szczerze mówiąc, myślałam, że po kpinach, od których w internecie aż wrzało w ubiegłych sezonach, Janusze trochę spuściły z tonu. Niestety- parawany rządzą, a każdy skrawek nadmorskiego piasku jest na wagę złota. O dziwo, parawany stawiają także młodzi, normalnie wyglądający ludzie. Szok. Taka nowa polska szlachta zagrodowa. Na szczęście pogoda nie rozpieszczała warunkami do plażowania, dlatego udało się uniknąć konfliktów granicznych ?

W ogóle wyjazd ten należał też do kategorii wyjazdów ze znajomymi i już wyobrażam sobie dokładnie te kosmate myśli prowadzące jedynie do wniosku, że ze znajomymi, jak z rodziną- najlepiej na zdjęciu. Tu także oczekiwania nie dostały po łbie- było mega ? pełna akceptacja i wyrozumiałość dla potrzeb drugiej strony.

 

Podsumowując OCZEKIWANIA VS RZECZYWISTOŚĆ z przykrością muszę przyznać, że się nie rozczarowałam. Nie zaskoczyły mnie jakoś szczególnie dzieci, pogoda, a nawet domki były dokładnie takie jak na zdjęciach. Niestety inspiracji do szokujących wpisów muszę szukać gdzieś indziej ? wróciliśmy w komplecie, bez większych strat w mieniu oraz urazów fizycznych.  To dobry znak na przyszłość, czyż nie?

Please follow and like us:
Żegnajcie KINDERBALE!

Żegnajcie KINDERBALE!

 

Poprzednim wpisem, powołując się na dzieci i ich kontakty z rówieśnikami prawdopodobnie otworzyłam przysłowiową puszkę Pandory. Bo jak to tak? Wyrwać biedne dzieci z ich środowiska i zabrać gdzieś, gdzie będą klepały biedę, zwieje je tajfun, pogryzą jadowite pająki, a pewnie nawet i rekiny?! Zabrać je do jakiegoś kraju trzeciego świata i uczyć łowić ryby zamiast opanowywać komputer, tableta i uczestniczyć w kinderbalach?!

Przecież w życiu dziecka, o czym wszyscy wiedzą, najważniejsze jest czy ma „ha ha haczyk na bluzie” (cytując Akurat) albo buty z Psim Patrolem, najlepiej takie jakie Jeremi i Oliwier. No prawie najważniejsze, bo jeszcze trzeba zapisać dziecko na angielski, niemiecki, judo, piłkę nożną, gimnastykę artystyczną oraz na zajęcia z integracji sensorycznej. Tak na wszelki wypadek, bo przecież dziecko znajomej miało z tym problem, to może moje też ma, ale ktoś je źle zbadał? Zresztą, to że źle zbadał, to bardziej niż pewne, w końcu korzystaliśmy z usług publicznej służby zdrowia, a po nich nie można się przecież spodziewać niczego dobrego? Przecież jak dziecko ma gorączkę, to mimo diagnozy lekarza, że to wirusówka i przejdzie, trzeba jeszcze powołać się na opinię wujka Google, popartą doświadczeniami forumowiczów.

Ja się z tego śmieję, ale tak naprawdę wszyscy tak funkcjonujemy. I abstrahując od służby zdrowia (bo to temat na osobny post), a wracając do rozwoju społecznego, muszę przyznać, że możemy się wzbraniać, wypierać, wyśmiewać, ale wiem, że i tak przyjdzie dzień, kiedy Młody powie, że chce iść na przyjęcie urodzinowe kolegi do jakiejś sali zabaw. Że będę zachodzić w głowę, jak go od tego odwieść. Ale pewnie za którymś razem mi się nie uda i będę musiała z nim tam pójść. Kupić szczęśliwemu jubilatowi jakąś bzdetną zabawkę. Samochodzik albo nieprzyzwoicie drogi zestaw klocków Lego, bo tak wypada. Bo dzieci mają miliony zabawek, ale bawią się nimi przez chwilę, bo szybko się nudzą. Bo potrzebują ciągle nowych bodźców.

Nie chcę, żeby moje dzieci żyły w takim świecie. Wszyscy tęsknimy za dzieciństwem. Za zabawami na trzepaku. Za włóczeniem się bez sensu po osiedlu, grą w klasy itd. Ale nasz świat, jako dorośli, urządzamy zupełnie inaczej. Odgradzamy się od innych, a każdy napotkany dorosły, uśmiechający się do dziecka to potencjalny pedofil. Dla bezpieczeństwa wręczamy dzieciakom komputery, żeby siedziały w domu, bo wydaje nam się, że mając je „na oku” sprawiamy, że są bezpieczne. Albo z drugiej strony, staramy się zapewnić im jak najlepszy start i wydajemy fortunę na miliony dziwnych zajęć dodatkowych, przy okazji pozbawiając dzieciaki tak nam wszystkim potrzebnego, czasu dla siebie, swobody, beztroski.

I po raz kolejny, jako odpowiedź widzę rezygnację z naszej zachodniej kultury. I paradoksalnie myślę, że taka decyzja tylko otworzy świat przed moimi dziećmi. Nauczy je innego życia, z dala od korpo-wyścigu. Pokaże im, że można wyżyć z pracy własnych rąk. Dzieci żyjąc w takiej społeczności nauczą się miliona nowych rzeczy. Począwszy od opanowania drugiego i trzeciego języka, poprzez pływanie, żeglowanie, budowanie łodzi, gotowanie, uprawianie ogródka, a skończywszy na umiejętności wyszukiwania dla siebie szans na pracę zdalną. Przecież my, wykonując jakieś zlecenia czy to edytorskie czy programistyczne, nie zamkniemy tego przed dziećmi. Co więcej, mając czas, w naturalny sposób chętniej je tego wszystkiego nauczymy. To, na co teraz nie ma sił po pracy, będzie wtedy ciekawą odskocznią. Czego chcieć więcej?

W związku z planami wyjazdowymi zainteresowałam się także kwestią nauczania domowego. Opowiem o tym następnym razem.

Please follow and like us:
JAK UZASADNIĆ „GŁUPIĄ” DECYZJĘ?

JAK UZASADNIĆ „GŁUPIĄ” DECYZJĘ?

To trochę jak pisanie wniosku, który należy okrasić takim niebanalnym uzasadnieniem, żeby adresatowi aż w pięty poszło na myśl, że sam na to nie wpadł, a to przecież oczywista oczywistość.

No i koniecznie do wniosku dołączyć 3 zdjęcia ?. Tylko kto przybije pieczątkę ze zgodą?

Ten wpis jest jak do tej pory najtrudniejszy, gdyż staram się trochę wytłumaczyć powody tej decyzji, a przy tym trudno o żarty. To w końcu poważne sprawy poważnych ludzi.

Już tak mam, że jak o czymś marzę, to całą sobą. Potrafię, siedząc za biurkiem, żyć w moim marzeniu. Funkcjonować w nim, cieszyć się nim, napawać. Kiedy marzę, gotowa byłabym pobić wszystkich, którzy zarzucają mi lekkomyślność itp. Mam też tak, że będąc przekonaną o słuszności swojej decyzji, chcę o niej rozmawiać, mimo że tak naprawdę do czasu wyjazdu wiele wody musi jeszcze upłynąć.

 

Ponieważ snucie tych marzeń napawa mnie ogromną radością, po prostu paplam o nich na prawo i lewo, jak nie przymierzając, pensjonarka o pierwszym pocałunku. Towarzyszy temu podobny błysk w oku i rumieniec na twarzy. I tu zaczynają się schody, co prawda moje najbliższe otoczenie przyzwyczaiło się do tak intensywnych dywagacji na jakieś zupełnie niepojęte i abstrakcyjne dla nich tematy, to jednak zawsze znajdą się życzliwe osoby, gotowe od razu wytykać słabe punkty całego planu. I chwała im za to, bo pomagają mi dozbroić się w argumenty,  w podobny sposób odwodzili mnie od bycia weterynarzem, nauczycielem, a nawet astronautą.

Po pierwsze- dlaczego chcę się przeprowadzić? Czy nie wystarczyłaby mi roczna przerwa na zwiedzanie świata? Jakaś wycieczka? Podróż życia z plecakiem?

Główna idea polega na zmuszeniu się do przewartościowania świata. nie można tego zrobić na chwilę, na urlop. To ma sens jedynie, jeśli jest  na stałe. Regularnie, co jakiś czas odczuwam wypalenie. I to nie tyle zawodowe, co życiowe.

Wygląda na to, że rzutem na taśmę załapałam się jednak do pokolenia Millenialsów. Pewnie to dlatego, że mam młodszą siostrę i równałam do jej znajomych.

Tak czy inaczej dotarłam do takiego momentu,  że nie wystarcza mi życie w myśl zasady work-life balance. Wiem za to, czemu wystarczało naszym rodzicom. Mówię o czasach naszego świadomego dzieciństwa, czyli latach 90tych i bardziej o tym, że ludzie pracowali jeszcze w miarę humanitarnie, ale już się powoli zaczynał krwiożerczy kapitalizm. Teraz życie jest zupełnie inne. U kobiet nie chodzi nawet o agresywny feminizm, a raczej o ciągłą pogoń za byciem ideałem,  która każe im chodzić na jogę, robić paznokcie, a jednocześnie być szefem w pracy i przy okazji perfekcyjną mamą po godzinach.

Wtedy ludziom było lżej, bo celem matki było rozklepać równe schabowe, żeby wszyscy się najedli, a nie zrobić fit sałatkę i pędzić na siłownie, ściskając w ręku bio-smoothie. W ciągu tygodnia czasu, który realnie możemy spędzić wspólnie, jest naprawdę mało.  Ciągle się wzajemnie poganiamy, ciągle się dokądś spieszymy. A później przychodzi refleksja, że jeśli nie satysfakcjonuje Cię życie w tym pędzie, to trzeba coś zmienić. Może żyć skromniej, ale jednak tak, żeby mieć z tego więcej frajdy?

I nasuwa się kolejne pytanie: PO CO WYJEŻDŻAĆ? Czy nie da się żyć spokojniej w POLSCE?

Myślę, że nie starczyłoby nam samozaparcia, żeby wyrwać się z tego systemu i pozostać w Polsce. W Polsce nie udałoby nam się wyżyć z najmu, posiłkując się jedynie dodatkowymi zleceniami. A nawet jeśli jakoś związalibyśmy koniec z końcem, byłoby to życie na granicy ubóstwa. Życie z lękiem o to czy wyprowadzając się np. w Bieszczady, uda nam się przeżyć zimę.  No i to ciągłe tłumaczenie innym. Bo jak wyjaśnić, że człowiek rzucił fajną pracę, super mieszkanie po to, żeby żywić się korzonkami i zbierać chrust? Mam wrażenie, że niewiele osób zrozumiałoby taki wybór, a co więcej, prędzej niż później sami zaczęlibyśmy w niego wątpić. Myślę, że punktem krytycznym byłoby spotkanie dzieci z ich rówieśnikami, którym rodzice kupują nowe transformersy i kucyki pony. Bo o ile to nasz wybór i jesteśmy świadomi konsekwencji, o tyle dzieci wcale nie muszą dzielnie odpierać ataków innych dzieciaków, wyśmiewających nasze życie.

Dlatego właśnie jedyną nadzieję na sukces widzę z zmianie kręgu kulturowego. W przeniesieniu się gdzieś, gdzie życie tak nie pędzi. Gdzie klimat pozwala odrobinę swobodniej podchodzić do np. gromadzenia zapasów, gdzie morze na co dzień gwarantuje zaspokojenie głodu, gdzie nie trzeba się martwić o ogrzewanie.

Jest takie powiedzenie, że „my mamy zegarki, a Filipińczycy mają czas”.  Podobno jest to bardzo bliskie prawdy i o ile na początku expaci strasznie się na to irytują, a tyle po dłuższym pobycie, im też wchodzi to w nawyk. I właśnie o tym marzę. CHCĘ MIEĆ CZAS!!

Please follow and like us:
Sex on the Beach po polsku

Sex on the Beach po polsku

 

Leżę sobie w hamaku. Zachodzi słońce, od morza powiewa wieczorna bryza. W moją stronę zbliża się dobrze zbudowany, opalony mężczyzna. Podaje mi rum z colą. Heh, będzie się działo… nawet nie będę opisywać, jak dalej rozwija się sytuacja, bo budzi mnie szarpnięcie za włosy. No tak, rzeczywistość to podła suka. Równocześnie z moim skalpem napastnik zbiera kolejne trofeum- Cinek zarobił kopa w oko- może nie będzie śladu. Z dwojga złego lepiej w oko niż w krocze ?. Sprawcą jest podobno urocza i słodka, niespełna półtoraroczna dziewczynka. Słodka to ona jest w żłobku. Albo opiekunki nie chcą dokładać nam zmartwień i kłamią w żywe oczy. Tak czy inaczej zaczyna się nowy dzień. Bestialsko wyrwał mnie z moich marzeń sennych. O ile dobrze zbudowany mężczyzna i te chocki klocki później mogą być w sprzyjających okolicznościach prawdą, to hamak i morze są dalekie od rzeczywistości. No i jeszcze ta opalenizna. Majowe słońce potrafi spalić mojego Cinka na kolor hm… karminowy. Żaden to mahoń ani heban, ale zdarza się, że po kilku dniach cierpień i smarowania kefirem, uzyskuje wymarzony kolor.
Dzień rozpoczęty tak agresywnym aktem przemocy fizycznej nie jest niczym nadzwyczajnym. Mogło być gorzej. Zawsze mogło zacząć się atakiem histerii 3latka. Rany fizyczne można rozetrzeć, ktoś życzliwy może na nie „pofufać”, ale straty moralne jakie generuje wrzask o poranku, że wszystko jest głupie, że nie chce, nie kocham, nie wstanę, nie idę, potrafią odcisnąć piętno na całym dniu.

Możemy wstawać. Stan liczbowy się zgadza, rannych zabieramy ze sobą. Zwyczajny dzień ? trzeba teraz po prostu zapiąć pasy, żeby nie wypaść z fotela w trakcie przejażdżki rollercosterem. Normalna gonitwa normalnych 30tolatków w dzisiejszym świecie. Pisząc „normalnych” mam na myśli brak zdiagnozowanych chorób psychicznych. Absolutnie nie zarzucam ludziom wiodącym inne życie braku normalności. Mimo miłości do mych małych terrorystów, jestem w stanie uwierzyć, zrozumieć a nawet czasem uronić łezkę tęsknoty za życiem „przed”. Doskonale pamiętam, jak to było żyć tylko dla siebie lub dla drugiej osoby- partnera. Człowiek miał wtedy czas i chęci oraz gest. Żeby zaskakiwać, żeby się starać, żeby coś robić tylko dlatego, że ma na to ochotę. Teraz robi też dużo irracjonalnych rzeczy i też dlatego, że ma ochotę, ale nie on, tylko ten mały troll ?

Wracając do rollercostera, dzień z życia wołu pociągowego w postaci korpo-rodzica i do tego niespełnionego członka związku kynologicznego psów „bezrasowych” wygląda następująco. Pobudka skoro świt. Budzik nastawiony na 5.30, ale to nie oznacza, że traumatyczna pobudka nie nastąpiła już wcześnie. Istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że nerwowe potomstwo obudziło takiego udręczonego wyrobnika już sporo przed budzikiem. Druga opcja- dla rodziców starszych dzieci- dziecko rano nie daje się za żadne skarby wywlec z łóżka i urządza z tego tytułu sceny dantejskie- znów nie wiem, co gorsze. Za to pewne jest to, że dzieci faktycznie wyczuwają weekend, kiedy można pospać i wtedy złośliwe małpy najpewniej same obudzą się skoro świt, rześkie jak grudniowy poranek ?

W tygodniu pracy po pobudce następuje cokolwiek przyjemny proces wyprowadzenia psów na spacer. Kiedyś nie wyobrażałam sobie, że w takim spacerze o 6.00 może być coś urokliwego, a teraz już wiem, że jest. Jest to CISZA I SPOKÓJ. Czas spędzony na świeżym powietrzu, kiedy nikt Ci nie truje dupy i nie wyje u nogi skandując „mamo!mamoooooooo!”. Spacer z psami musi niestety kończyć się szybciej niż by się chciało, bo trzeba wrócić i w tempie realizować poranny plan. Umyć się, ubrać, zjeść śniadanie i ogarnąć dzieci. Śniadanie jadamy codziennie razem, bo jesteśmy przykładną rodziną ? oraz dlatego, żeby mieć pewność, że wszyscy domownicy przed godziną 17.00 zjedzą co najmniej jeden posiłek. Bo wiadomo, później, w pracy, przedszkolu, żłobku różnie to bywa ? Kiedy kończymy jeść śniadanie jest zazwyczaj (lub powinna być) 7.15. Nawet jeżeli faktycznie zegar nie wskazuje późniejszej godziny, to na proces potocznie zwany ogarnianiem dzieci tracimy resztę poranka. Niby czynności jest mało, niby Młody prawie ubiera się sam, niby jest lato i tych ubrań jest naprawdę niewiele. Wszystko wydaje się łatwe i oczywiste, ale czas w niewyjaśnionych okolicznościach po prostu znika. Myślę, że jest to zagadka ludzkości podobna do tej dotyczącej znikających w pralce skarpetek. Prędzej dowiemy się kto zabił JFK niż tego, dlaczego rano finalnie i tak wszyscy krzyczą na wszystkich, bo znowu JESTEŚMY SPÓŹNIENI.

Dalej także normalka. 8 godzin przyjemnej pracy biurowej. Czasem okraszonej stresem, czasem bezradnością, a czasem nawet bezczynnością. Taki odpoczynek od domowej gonitwy. Bo gdy wybija 16.00 jestem już w blokach startowych, gotowa aby pobić wczorajszy rekord. Zrobić nową życiówkę. Maraton. Przedszkole, żłobek, spacer do domu. „a co to?”, „a kto to zrobił?”, „a dlaczego?” starszego oraz „Mamaaa!”, „opa!”, „am” młodszej. Do domu jakoś trzeba się dowlec. Już „Krystyno nie denerwuj matki” pisała o  tym, skąd i jakim cudem matki mają dodatkowe kończyny i to samozaparcie, żeby nie porzucić potomstwa pod klatką schodową, do mieszkania donosząc jedynie niewielkie zakupy ? następnie spacer z psami (popołudniowy mniej przyjemny- więcej innych spacerowiczów, punktów zapalnych), obiad, chwila zabawy z dziećmi, kąpiel (lub Dzień Dziecka), zagnanie całego towarzystwa do łóżek i… relaks? Jeszcze nie… trzeba nastawić/powiesić pranie i doprowadzić mieszkanie do jako takiego ładu, zaplanować obiad itd. Wtedy mniej więcej godzinka relaksu i trzeba spać, bo rano budzik znowu zadzwoni…

Jak żyć? Jak?! Jak nie paść na pysk w tej gonitwie, tylko odnaleźć znów siebie?

A gdyby tak rzeczywistość była jak ten sen? Gdyby mieć w dupie (lub w poważaniu) tę gonitwę za pracą? Olać system, wypruwanie żył, żeby mieć kasę na spłatę raty oraz zatankowanie samochodu? Mieszkać sobie na rajskiej wyspie, popijać drinki, patrzeć jak dzieci ganiają po plaży?

I tak oto narodził się w mej głowie pomysł. I tym razem postanowiłam go zrealizować. Pomysłów na siebie i życie miałam już co niemiara. I zawsze zabrakło mi konsekwencji. Albo źli ludzie podcinali skrzydła. Teraz się nie dam. Plan jest taki- zafundować sobie wcześniejszą emeryturę. I mówiąc o wcześniejszej, mam na myśli taką w sile wieku- za dwa lata.

A o tym, jak to zrealizuję, obiecuję pisać, żeby ktoś oprócz mnie mógł mnie trzymać za słowo ?

Please follow and like us:
error

Enjoy this blog? Please spread the word :)