Kategoria: Życie

Zimowa Skandynawia- 2

Zimowa Skandynawia- 2

Szczęśliwie to bardzo krótki wpis o tym, że zimowa Skandynawia może okazać się bardziej nieprzewidywalna niż nam się wydawało. W końcu jechaliśmy tylko na Sylwestra do znajomych…

Ostatnie 500m

Dojeżdżaliśmy już do celu. Już prawie widzieliśmy te pochodnie, które nasz gospodarz- Wojtek zapalił na powitanie. Zjeżdżaliśmy właśnie ze stromego zbocza, przed nami zostały dwa ostatnie zakręty drogi i nagle okazało się, że samochód stracił przyczepność, bo pod cienką warstwą śniegu była gruba pokrywa lodu. I stało się, zjechaliśmy z drogi i utknęliśmy w niewielkim rowie, na szczęście po bezpieczniejszej stronie zbocza.

Tu winnam załączyć ilustrację, abyście zobaczyli, że nie było aż tak strasznie, jak się zapowiada. Nie byłam tak bezczelna, aby robić w tej sytuacji zdjęcia- bez obaw 😉

Po wpadnięciu w zaspę w rowie nie traciliśmy ducha. Wierzyliśmy, że nasze Pajero poradzi sobie z taką przeciwnością losu. Trochę się przeliczyliśmy, bo (chyba w wyniku szoku) napęd 4×4 jakoś się zblokował. Zapaliły się kontrolki ABSu, zawiodły wszystkie systemy i klops. Oczywiście, kiedy tkwiliśmy w rowie zadzwoniła moja teściowa (bo ma szósty zmysł), a ponieważ nie umiem jej okłamywać, musiałam się szybko rozłączyć. Po kilku nieudanych próbach wyjechania z rowu o własnych siłach, sprowadziliśmy na pomoc Wojtka. Wojtek jest wspaniałą złotą rączką, genialnie zna się na samochodach, w nie tak odległej młodości startował nawet w jakichś rajdach, a w Norwegii pracuje w firmie związanej z motoryzacją. Podczas rozmowy telefonicznej Wojtek nie wydawał się przerażony. Szybko ruszył nam na pomoc, a my wyobrażaliśmy sobie, że przyjedzie pługiem śnieżnym lub co najmniej traktorem. W końcu na wyciągnięcie z rowu czekało 2,5 tony samochodu.

 

Jak Dawid z Goliatem

A w odpowiedzi na nasze modlitwy Wojtek przyjechał po nas tym:

 

Wojtek jednak miał przewagę, o której nie wiedzieliśmy. Po prostu użytkownicy norweskich dróg zimą mają opony z kolcami. Ja i dzieciaki przesiedliśmy się do Wojtka. Tylko na marginesie dodam, że ubrany był w strój św. Mikołaja, a na pokładzie miał jeszcze swoją córkę. Kiedy już wszyscy zainteresowani znaleźli się w małym suzuki, a M zasiadł z powrotem za sterami Pajero, suzuki zaczęło ciągnąć. Lina napięła się, a Pajero powolutku wydostawało się z zaspy w rowie. I kiedy już trafiło na powrót na drogę, okazało się, że jest na niej dokładnie tyle samo lodu pod śniegiem, co przed chwilą. Pajero zaczęło bezwładnie sunąć na suzuki. Jedynym pomysłem, na jaki w tym stresie wpadł Marcin, było zaciągnięcie hamulca ręcznego. Nie było gwarancji sukcesu, ale udało się i samochód stanął bokiem w poprzek drogi. nastąpiła też druga burza mózgów. W jej wyniku ja i dzieciaki zostaliśmy odwiezieni suzuki do domu, chłopcy znowu się przesiedli, a Wojtek zadecydował, że najbezpieczniej będzie po prostu wjechać prosto w pole i polem pokonał ostatnie metry do domu. Można było uznać, że jesteśmy na miejscu i tylko wizja powrotu tym samym zboczem do domu napawała nas przerażeniem.

A tak wyglądała oblodzona nawierzchnia przed domem… Ach ta zimowa Skandynawia 😉

 

Please follow and like us:
Prowiant na drogę- mięsne weki

Prowiant na drogę- mięsne weki

Romantyzm tego tytułu nie pozostawia złudzeń. Mhm….Prowiant na drogę- mięsne weki…  Był już wpis o tym, jak przeżyć w Norwegii i nie zbankrutować na kawie. Teraz czas na wpis o tym, jak przeżyć w Norwegii i nie zbankrutować na jedzeniu. Wpis obiecany dawno temu. Łudzę się nawet, że przez niektórych wyczekiwany. Na pewno natomiast potrzebny i mam nadzieję, że dla wielu okaże się przydatny.

Jak przygotować prowiant na drogę, który przetrwa bez lodówki?

Założenie było bardzo proste. Wiedzieliśmy, że nie będzie nas stać, żeby kupować mięso w trasie. Wiedzieliśmy także, że już jesteśmy za starzy i zbyt odpowiedzialni, aby zakładać, że przez miesiąc będziemy żywić się zupkami chińskimi i krakersami. To se ne vrati. Wiedzieliśmy, że nasze dzieci KOCHAĆ MIĘSO, dlatego musieliśmy być na to gotowi. W kamperze owszem, jest lodówka- ale bardzo niewielka- mieszcząca tylko najważniejsze produkty z najkrótszym terminem przydatności.

Nie dla pulpetów i gołąbków w sosie pomidorowym.

Szukając pomysłu na prowiant naturalnie trafiłam w rejony sklepowych półek, gdzie królowały słoiki mięsiw wątpliwego pochodzenia, zalane pomidorowo-mącznymi sosami. Ok, na studiach jadało się wszystko, ale perspektywa miesiąca w pomidorowym sosie jakoś mnie nie urzekała. Trzeba było wymyślić coś innego…

Tyndalizacja

Gdzież bym ja była bez Internetu?  Przeczesałam Internet w poszukiwaniu informacji, jak zrobić mięsne weki i tak trafiłam na informację o procesie zwanym tyndalizacją. Jest to proces trzykrotnego pasteryzowania słoików wypełnionych jedzeniem. Bogatsza w wiedzę teoretyczną wszystko sobie dokładnie rozplanowałam, zakupiłam i przystąpiłam do dzieła.

  1. Słoiki.

Słoików miałam w piwnicy całkiem sporo. Żeby żywność była zakonserwowana prawidłowo słoiki trzeba dobrze umyć. Jestem mistrzem ułatwiania sobie życia, dlatego wpakowałam je wszystkie do zmywarki i włączyłam na ten taki super ciepły i dokładny program- done.

  1. Nakrętki

Nasze weki miały wytrzymać długo bez lodówki, trzeba było zatem minimalizować szanse na dostanie się do nich bakterii. W procesie tyndalizacji super ważne jest używanie czystych, nieuszkodzonych nakrętek. Wiem dokładnie, jak potrafię obchodzić się ze słoikami, dlatego na taką wyprawę nie zaryzykowałam użycia starych nakrętek. Na allegro zamówiłam sobie zestaw takich zupełnie nowych, przed użyciem je jeszcze umyłam i przetarłam spirytusem. Pamiętajcie- wacik ze spirytem na zakrętkę, a nie do buzi :p

  1. Mięso…

Na wyjazd zaplanowałam dokładne menu. Zakładałam, że każdą potrawę możemy jeść dwukrotnie, a na jeden obiad zużyjemy około 0,5kg mięsa. W związku z tym na miesięczny wyjazd (który mógł obejmować czas awarii samochodu i trochę się przedłużyć), musiałam przerobić 15kg mięsa. Phi! Co to dla mnie? W menu miałam klopsy z mięsa mielonego (podawane z różnymi sosami, przygotowywanymi doraźnie), mięso mielone zwyczajne (do spaghetti i np. chilli con carne/burrito), filet z kurczaka oraz schab (np. do strogonowa albo do bitek). Poszłam trochę na łatwiznę- zamówiłam wszystko w sklepie, który dowozi zakupy do domu.

  1. Obróbka mięsa.

Tu nie ma się co oszukiwać. Po doskonałym rozplanowaniu zadań, przystąpiłam do dzieła. Z filetem z kurczaka poszło najłatwiej. Pokroiłam go w kostkę, przyprawiłam, skropiłam olejem, rozłożyłam na dwóch blachach wyłożonych papierem do pieczenia i zapakowałam do piekarnika- 25 min, 180st. Bułka z masłem. Równolegle na jednej patelni obsmażały się kawałki schabu, a na drugiej mięso mielone luzem. W tym czasie także kulałam już powoli klopsiki.

*** ważna uwaga- przy tyndalizacji trzeba uważać z przyprawami. Używamy tylko tych najbardziej podstawowych- sól, pieprz, papryka, majeranek. Resztę można dodawać już w czasie wycieczki, podczas przygotowywania posiłków.

*** do słoików nie wsadzamy mięsa z kością, mięsa w mącznych lub śmietanowych sosach, stronimy także od panierki na kotletach.

  1. Rosół.

Słoiki wypełnione mięsem należy uzupełnić zalewą z bulionu. Kiedy na dwóch patelniach smażyło się mięso, w dwóch 5-litrowych garach obok wesoło pyrkał rosołek. Taki klasyczny. Na jeden garnek zużywałam paczkę włoszczyzny i pewnie jakiś 1kg skrzydełek z kurczaka. Trochę soli, pieprzu, ziela angielskiego i liści laurowych. Obowiązkowo kurkuma i opieczona nad palnikiem cebulka.

  1. Wekowanie

I teraz prawdziwa magia. Żeby nasze weki przetrwały i nadawały się do spożycia, należy je poddać pasteryzacji. I to trzykrotnie, co 24 godziny. U mnie wyglądało to tak- wszystkie dobrze dokręcone słoiki wpakowałam do piekarnika. Włączyłam termoobieg i nastawiłam temperaturę około 110 stopni. Ważne, aby temperatura nie była zbyt wysoka. W wyższej bowiem uszkodzić mogą się zakrętki, zwłaszcza guma, którą są wyłożone od środka.  W piekarniku  moje słoiki spędziły odpowiednio 90, 60 i 45 minut (założyłam, że mają mniej więcej po 1 litrze pojemności).

**** ta temperatura, to umowne 110 st. Przyznam się, że koczowałam pod piekarnikiem i kręciłam pokrętłem. Tak, żeby być w okolicach 110 stopni, ale żeby w tych słoikach trochę jednak bulgotało.

**** to normalne, że podczas wekowania w piekarniku słoiki gwiżdżą i piszczą.

I już.

Baza żywieniowa na wyprawę była gotowa. Pomijając czas, który moje słoiki spędziły w piekarniku, samo przygotowanie zawartości zajęło mi w sumie (może jedynie) 3 godziny! W 3 godziny udało mi się przygotować jedzenie na miesiąc. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej korci mnie, aby w podobny sposób ułatwić sobie przygotowywanie posiłków na co dzień w tym zabieganym świecie ?.

Weki sprawdziły się doskonale. Jeden, jedyny słoik okazał się nieszczelny, poza tym wszystko przebiegło zgodnie z planem. Ekipa najedzona, mięsożerne dzieci zadowolone, strudzone podróżą brzuszki napełnione codziennie ciepłym, pożywnym, zdrowym i domowym posiłkiem.

Please follow and like us:
Skandynawia kamperem part 5

Skandynawia kamperem part 5

To już piąta i zarazem ostatnia część opowieści pod wdzięcznym tytułem „Skandynawia kamperem”. To też najdłuższy rozdział- przepraszam ?

Ta część miała być teoretycznie najprostsza i pewnie najnudniejsza ze wszystkich, jednak nieoczekiwanie na tym etapie przydarzyła nam się przygoda.

Na południe

Ten etap rozpoczął się po odhaczeniu na naszej liście punktu określonego mianem Nordkapp. Od teraz wszystko miało być proste, szybkie, a na pewno cieplejsze niż na tym chłodnym cyplu. Z przylądka skierowaliśmy się na południe, po drodze mieliśmy jedynie przejechać przez Finlandię, a w Helsinkach zapakować kampera na prom do Estonii.

Mniej widowiskowo

Przypuszczam, że każdy kto odbył podobną podróż w podobnej kolejności zaskoczony był tak gwałtowną zmianą krajobrazu. Krajobraz norweski na każdym zakręcie drogi wyglądał imponująco i zniewalająco, natomiast krajobraz fiński pozbawiony był tej malowniczej majestatyczności. Przez Finlandię po prostu jechało się drogą przez las i mimo, że mapa informowała, że po obydwu jej stronach znajdują się jeziora, jezior zwyczajnie nie było widać zza drzew. Ukształtowanie terenu też było inne. Nie było niemalże stromych wzniesień, dzięki czemu znacznie szybciej pokonywaliśmy naszym dziadkiem spore odległości.

U Świętego Mikołaja

Wisienką na naszym fińskim torcie była wizyta u Świętego Mikołaja. Jakoś musieliśmy dzieciom przecież wyjaśnić, po co u licha wieźliśmy ich tak długo kamperem w nieznanym kierunku. Historia o Mikołaju była wprost idealnych wyjaśnieniem dla szalonych pomysłów rodziców. Dlatego w Finlandii nie mogliśmy odpuścić tej jednej wizyty. W tym celu zatrzymaliśmy się na kempingu w Rovaniemi, przespaliśmy się we względnie cywilizowanych warunkach, wyszorowaliśmy za wszystkie kamperowe czasy (wszak wiadomo, że Mikołaj sprawdza czy dzieci mają czyste buzie, uszy i paznokcie) i wyruszyliśmy na spotkanie.

Wioska Mikołaja umiejscowiona jest na obrzeżach miasta. W pełnym sezonie po drodze na dzieci czeka także park rozrywki Świętego Mikołaja, nam na szczęście nie dane było zanurzyć się w tej rozpuście- byliśmy kilka dni przed jego otwarciem.

W wiosce Świętego Mikołaja, wszystko pracowało pełną parą, mimo, że za oknami ani śladu śniegu. Dla zainteresowanych informuję, że parking był darmowy i samo spotkanie ze Świętym także. Nie bez znaczenia jest jednak fakt, że żeby przedostać się do miejsca, w którym Mikołaj czekał na odwiedzających, trzeba było naturalnie przejść przez sklep z upominkami. Przypadek? Dodatkowo, podczas wizyty w domu Świętego Mikołaja, nie można robić zdjęć. Przy tej czynności odwiedzających chętnie wyręczają elfy, za jedyne 25EUR. Niech się pokaże śmiałek, który odmówi dziecku pamiątkowego zdjęcia? ? Mam też wrażenie, że my- dorośli, stresowaliśmy się  tym spotkaniem nawet bardziej niż dzieci. Mikołaj siedział sobie na ławce na końcu krętego korytarza i dla każdego z gości znajdował chwilę na krótką rozmowę. Naturalnie rozmowa odbywała się po angielsku. Święty zapytał skąd jesteśmy i przyznał, że był kiedyś w Warszawie! Co w tym dziwnego? Przecież co roku odwiedza wszystkie grzeczne dzieci!

Od Mikołaja wyskoczyliśmy jeszcze na chwilkę nakarmić jego renifery w zagrodzie (za jedyne 5 EUR od osoby karmiącej, dzieci do lat 4 gratis). Renifery były super fajne i sympatyczne. Zmieniały co prawda właśnie okrycie wierzchnie po zimie i były jakby niekompletnie ubrane tu i tam, za to ochoczo pożerały liście z gałązek, którymi pozwolono nam je karmić. I kolejna uwaga- rogi renifera są niesamowite- takie pluszowe i milusie w dotyku, ale jak się okazało, lepiej ich tam nie miziać. Takie mizianie renifer może odebrać jako wyzwanie i pokazać, że rogi z założenia służą do czegoś innego niż wieszanie dzwoneczków.

Dalej na południe

Z Rovaniemi skierowaliśmy się na południe. Na naszej trasie do odhaczenia zostało już jedynie Tampere, gdzie dzieci miały zobaczyć obiecane Muzeum Muminków.

Trzeba Wam wiedzieć, że drogi w Finlandii potrafią być zaskakujące. Przez większą część Skandynawii poruszaliśmy się przy użyciu tradycyjnych, analogowych, papierowych map. Podobnie w Finlandii. Aby nie korzystać jedynie z tras szybkiego ruchu, zjechaliśmy kiedyś z tej największej, zaznaczonej na mapie na czerwono drogi, na drugą pod kątem rangi drogę. Najpewniej odpowiednik naszej drogi powiatowej. Zaskakujące było, że droga ta wydawała się o wiele szersza niż nasze polskie i jechało się nią dosyć komfortowo. Po pewnym czasie wysokiej jakości asfalt zaczął trochę ustępować miejsca temu gorszemu, ale nadał było przyjemnie. Nie zdziwi Was zatem, że nas zdziwiło straszliwie, iż w pewnym momencie nawierzchnia drogi – PUF! Zniknęła i od tej pory jechaliśmy bardzo szeroką i całkiem równą, szutrówką ?

Historia pewnego łożyska

Nasi wierni fani (Mamo, Tato), znają tę historię od podszewki. Pewnego dnia, jadąc właśnie taką szutrówką, która znienacka zastąpiła zwykłą drogę, usłyszeliśmy dziwny odgłos. Dudnienie dobywało się spod samochodu. W drodze eliminacji wykluczyliśmy zwykłe złapanie gumy. To musiało być coś poważniejszego. Jechaliśmy powoli dalej, a spod samochodu coś dudniło. Każdy, kto był w Finlandii pewnie wie, że od momentu usłyszenia dudnienia, do momentu dotarcia do cywilizacji, upłynęło kilkadziesiąt kilometrów.

Oulu

I tak właśnie dojechaliśmy do miasta Oulu… Kiedy psują się samochody? W piątek po 16.00! dlaczego? Dla rozrywki- bo wtedy trudniej znaleźć pomoc…

Zanim wjechaliśmy do Oulu, wierzyliśmy, że wszystko jest OK i dlatego po drodze zamówiłam bilety na prom, który miał wypływać z Helsinek w najbliższy wtorek. Po zjechaniu z szutrówki dziwny hałas wcale nie ustępował, dlatego rzutem na taśmę postanowiliśmy skonsultować się z mechanikiem. Google maps podpowiadało, że w salonie KIA znajdziemy mechaników oraz ze pracują oni także w sobotę, co odrobinę usprawniłoby naprawę.

Matti

Na miejscu w KII naturalnie Marcin nie zastał mechaników. Zastał natomiast pana, który skierował go do młodego chłopaka, mówiącego (dzięki Bogu) po angielsku. Takim sposobem poznaliśmy Mattiego. Matti przejechał się naszym kamperem, posłuchał co tak stuka, z bólem obstawił, że to wał korbowy, a następnie… zadzwonił do swojego znajomego pracującego w zakładzie mechanicznym na obrzeżach Oulu i umówił nas tam na spotkanie. Dodatkowo, wbił nam w komórkę dane adresowe, abyśmy bez trudu dotarli.  Co więcej, chwilę po nas, sam też dojechał do rzeczonego mechanika, aby pomóc nam w pertraktacjach. Trzeba Wam wiedzieć, że niewielu Finów mów po angielsku. Nawet jeśli rozumieją, to wolą tego po sobie nie pokazywać ?

Diagnoza

Na miejscu okazało się, że zepsuło się łożysko i że nową część mogą nam zamówić może na kolejny piątek – przy odrobinie szczęścia. Za usługę zapłaciliśmy jedną z ostatnich butelek wina, wleczonych z Polski i trudno nam było zrozumieć, dlaczego podarunek wywołał taką radość. Wyjaśnienie znaleźliśmy w fińskich sklepach, w których nie znajdzie się tak mocnego alkoholu ?. Mechanicy na pożegnanie patrzyli na nas smutnym wzrokiem i radzili, abyśmy nie próbowali odjeżdżać za daleko z tym łożyskiem.

Wyparcie

Jak przy przeżywaniu klasycznej żałoby, nas też dopadł syndrom wyparcia, objawiający się butnymi pytaniami retorycznymi „ja nie dojadę?”. W przypływie geniuszu znalazłam nawet pociąg Cargo, który za kilkaset EUR miał nas dowieźć w kilka godzin do Helsinek. Niestety w miejscu załadunku okazało się, że kamper jest o jakieś pół metra za wysoki i mimo najszczerszych chęci, nie da się go załadować do pociągu.

Gniew

Po zaprzeczeniu przyszedł gniew i złość. Było już dosyć późno, kiedy odprawiono nas z kwitkiem sprzed dworca, dlatego do rana postanowiliśmy przeczekać w granicach Oulu. Na gniewie strawiliśmy  całą noc, aby rano spróbować zwyczajnie jechać dalej.

Targowanie

Ten etap był z perspektywy najgorszy, ale też najśmieszniejszy. Z uporem maniaka wierzyliśmy, że sunąc nie więcej niż 50km/h następnego dnia uda nam się dojechać do Helsinek. Przecież to tylko około 600km… Z tyłu na kamperze przykleiliśmy nasz trójkąt ostrzegawczy, włączyliśmy światła awaryjne i jechaliśmy dalej zaklinając rzeczywistość. Z każdym kolejnym kilometrem stukanie stawało się głośniejsze, w związku z tym jechaliśmy coraz wolniej i wolniej.

Depresja

I w  pewnym momencie, kiedy stukało tylko bardziej i bardziej, po przejechaniu jakichś 100km poddaliśmy się. Stanęliśmy z boku i wewnętrznie załamaliśmy zaistniałą sytuacją. Na szczęście nasz marazm nie trwał długo, bo po nim nastąpiła…

Akceptacja

I ta faza była najlepsza. Zaczęliśmy analizować, to w jakim gównie tkwimy po uszy i szukać ratunku. W assistance mieliśmy zagwarantowane 100km holowania, a od Oulu dzieliło nas 128km. Finska firma wyceniła te nadprogramowe kilometry wraz z transportem załogi na 710 eur! Ha! Grubo? Doszliśmy do wniosku, że za duże pieniądze to każdy głupi wygrzebie się z tego bagna i podjęliśmy wyzwanie 🙂 Od tej pory obdzwanialiśmy wszystkie możliwe fińskie firmy, które mógłby nam pomóc. Niestety ignorancja językowa Finów jest chyba zbliżona do tej przypisywanej Francuzom i na próby zagadnięcia w panice odpowiadają NO ENGLISH! Wspomagani przez translator google wzbiliśmy się na wyżyny naszej fińskiej erudycji i skleciliśmy poniższego smsa do pana od lawety:

„Hello. Rikki auto ford transit camper (5m pituus, paino 2,5t, korkeus 3,2m). Mika hinta on 20 km hinausta? Tiistaina. Etta Karsamaki alkaen Salovaarantie 8 86870 Pyhajarvi.”. I wiecie co? Następnego dnia przyjechała  po nas laweta. Marcin niczym Walter Mitty wsiadł na rower i pognał do sąsiedniej miejscowości (bagatela 20km w jedną stronę) i nagrał mechanika. W tym czasie kamper stał sobie spokojnie na polnej drodze, wśród drzew. Przy opuszczonym gospodarstwie. Daleko od wszystkiego…

W międzyczasie, w kontakcie telefonicznym z naszym polskim mechanikiem udało się ustalić jaki symbol ma zepsuta część, a przyjaciele, którzy zostali w Bydgoszczy, ogarnęli jej zakup i wysyłkę.

Ratunek

Pan od lawety nie tylko przyjechał punktualnie, ale nawet pozwolił nam wszystkim upchnąć się w szoferce, więc opcja na kołowanie transportu dla części załogi szczęśliwie stała się nieaktualna 😉 dojechaliśmy do mechanika i tam dopiero spadła nam manna z nieba 🙂

Dowieziono nas cało i zdrowo do zakładu mechanicznego, a zaraz za nami podjechał samochód osobowy i wysiadła z niego kobieta. Myślałam, że to zwyczajna klientka, a kiedy podeszła od razu do Marcina i mówiła coś o kamperze, nawet przez chwilę przeraziłam się, że może coś nam odpadło w czasie transportu i robi o to awanturę. Nic bardziej mylnego. Ta kobieta to Ana- żona właściciela zakładu. Widocznie po wczorajszej wizycie Marcina opowiedział jej o nas i postanowiła pomóc. Ana jest matką siedmiu synów i mówi po angielsku! Udostępniła nam domek dla gości zlokalizowany obok warsztatu, a w nim wszystkie wygody. Oprócz wytęsknionej łazienki była też tradycyjna fińska sauna, z której niemalże kazała nam skorzystać 🙂 wszystko za free.

Naprawę samochodu udało się przeprowadzić pomyślnie, a poprzednio zabookowane bilety na prom anulować. Pełni nadziei wyruszyliśmy z Karsamaki w stronę Helsinek.

Po drodze okazało się, że czekają na nas kolejne komplikacje. Było środowe popołudnie, a internetowe systemy z niewyjaśnionych przyczyn nie chciały nam zarezerwować biletu na piątkowy prom. Postanowiliśmy dojechać do Helsinek jak najszybciej i rozpoznać sytuację na miejscu. W Helsinkach wobec tego spaliśmy na parkingu w porcie, vis a vis helsińskiego ratusza i skoro świt (a nawet chwilę wcześniej) przypuściliśmy szturm na prom. Na miejscu przywitały nas napisy SOLD OUT oraz informacja, że Finowie wyjątkowo hucznie obchodzą Przesilenie Letnie i niemalże wszyscy wówczas wyjeżdżają do Estonii, więc sami rozumiemy. Najbliższy prom odpływający do Estonii, na który jeszcze zmieściłby się nasz kamper, odbijał od nabrzeża dopiero w sobotę rano..

Dzięki tej zmianie planów udało nam się zawrócić do Tampere i pokazać dzieciom obiecane Muminki, a także odwiedzić helsińskie oceanarium, w oczekiwaniu na kolejną przeprawę promową. I tak, po wielu trudach do Estonii dotarliśmy w sobotę 23 czerwca 2018 około 9 rano, a do Olsztyna dojechaliśmy strudzeni i znużeni wieczorem tego samego dnia.

Tym samym zakończyła się także nasza skandynawska przygoda…

 

 

 

 

Please follow and like us:
Pierwsze wrażenie level MASTER

Pierwsze wrażenie level MASTER

Zupełnie niedawno na łamach pewnego internetowego (i także papierowego) magazynu dla Pań i nie tylko, rozpisywałam się na temat robienia dobrego pierwszego wrażenia. Dogłębnie przeanalizowałam teorie internetowych psychologów i terapeutów, które to miały mi zapewnić towarzyski sukces. Pierwsze wrażenie jest przecież niezwykle ważne.

W moich wywodach zostawiłam naturalnie miejsce na standardową konfrontację oczekiwania vs. Rzeczywistość i oto wynik tego zestawienia.

Pomyślałam równocześnie, że swoją poimprezową refleksję zamieszczę prywatnie na Freeislanderze, bo po co kompromitować się na szerszym forum? ?

Miało być pięknie, efektownie i z klasą. Miałam olśniewać uśmiechem i zaskakiwać inteligentnymi wypowiedziami. Wszystko miało być naj. A wyszło… nawet nie jak zwykle… wyszło jak wyszło ?

Na imprezę dotarliśmy lekko spóźnieni. Podobno to w dobrym guście, ale aż tak daleko nie sięgały moje knowania imprezowe. Spóźniliśmy się, bo ktoś z nas (bez nazwisk) zapomniał zabrać z domu WÓDKI na imprezę. Po wódkę zawróciliśmy w połowie drogi i dotarliśmy na salę, kiedy reszta śmietanki towarzyskiej była już na miejscu. Planowaliśmy wejść niemalże niepostrzeżenie, aby przyatakować naszymi umiejętnościami interpersonalnymi z lekkiej „przyczajki”. Że wiecie, niby cicha woda brzegi rwie i te sprawy. Już, już mieliśmy ten plan wcielać w życie i daję słowo, bylibyśmy w tym znakomici i dalibyśmy radę, kiedy tymczasem nie dał rady ktoś inny. I to już na wstępie.

Kojarzycie może takie plastikowe rozkładane kosze transportowe? Te z gatunku, że warto je mieć w samochodzie, bo zajmują mało miejsca, a po rozłożeniu mieszczą spore gabaryty? Dokładnie te. Właśnie w taki kosz spakowaliśmy wszystko, co zamierzaliśmy zabrać na imprezę. Była to mega wielgachna miska sałatki, alkohol i zapojka. I ten sam niezawodny i solidny kosz, najpewniej wykonany z chińskiego plastiku, pękł nam zaraz po przekroczeniu progu lokalu. Naprawdę! Odpadło dno temu koszu ? i wszystko, zupełnie wszystko co w nim mieliśmy grzmotnęło z wielkim hukiem o kafelki. Jak nietrudno się domyślić, dwie butelki wódki oraz szklana miska z sałatką gyros, w ilości „dla wojska” nie wytrzymały starcia płytkami. Oczywiście pozostali (obcy) imprezowicze momentalnie oderwali się od toczonych właśnie dysput i oczy wszystkich zwróciły się w naszą stronę. Wszyscy oprócz nas mieli w tym momencie ubaw po pachy, nie omieszkali także rzucać głośnych komentarzy pod naszym adresem. Brawo my! To się nazywa wejście!

Nie pozostało nam nic innego, jak szybko posprzątać pobojowisko i wycofać się rakiem. Wynik 1:0 dla gospodarzy i to już w pierwszych minutach. Szacun. Wyszliśmy na zewnątrz, żeby ochłonąć,  przegrupować szyki i skoczyć po posiłki, a w zasadzie po procenty. Na szczęście alkohol jest jeszcze sprzedawany po 20.00 i bogatsi o nowe doświadczenia oraz pokrzepieni kilkoma łykami wiśniówki, wróciliśmy na imprezę. Przecież czekała nas kolejna runda ?.

Następne imprezowe rundy opiszę raczej skrótowo. Już po pierwszej włączyła mi się jakaś znieczulica i wszystkie następujące po sobie wydarzenia przyjęłam na klatę z ogromnym dystansem i przymrużeniem oka. A to było tak…

W następnej kolejności pękła mi na plecach moja kreacja z czystego jedwabiu nabyta w lumpeksie za 8,90zł. Zapytana o to czy sukienka była za mała czy raczej plecki za duże, nie potrafię udzielić odpowiedzi, która pozwoliłaby zachować mi choć odrobinę godności. Nie mając już nic do stracenia, zorganizowałam po prostu akcję poszukiwawczą wśród innych uczestniczek imprezy i jak pewnie łatwo się domyślić, znalazłam kobietę, która przygotowała się o wiele lepiej i zabrała ze sobą igłę i nitkę. Co więcej, nawet na szybko zszyła mi sukienkę w damskiej toalecie- a faceci nadal się zastanawiają, po co dziewczyny chodzą tam razem? 2:0 dla imprezy.

Szalę goryczy przepełnił kolejny epizod. Imprezę zaczęłam w balerinkach. Trochę dlatego, żeby uniknąć złamania obcasa, a trochę dlatego, że był to bal przebierańców i baleriny lepiej pasowały do mojego ogarnianego naprędce stroju. Tańczyło mi się nad wyraz wygodnie i cały czas w myślach chwaliłam się za ten wybór, który pomógł uniknąć odcisków i połamanych nóg. I byłoby super, gdyby…. W pierwszej godzinie imprezy…nie odpadła mi podeszwa!!!!! Serio!! Ale nauczona poprzednimi doświadczeniami po prostu od razu wytypowałam DJ’a, jako osobę, która może mieć ze sobą jakiś podręczny zestaw narzędzi. Nie myliłam się na szczęście tym razem. DJ nie miał co prawda superglue, miał za to coś jeszcze lepszego- srebrną taśmę ? Skleiłam buta razem z podeszwą na okrętkę srebrną taśmą i jakoś dotrwałam do końca. Wynik 3:1 (ten jeden punkt dla mnie, to za orientację w terenie i szósty zmysł McGyvera).

Na koniec, żeby nie było, że tylko ja przynoszę wstyd mojej rodzinie, dodam jeszcze, że szwagierka nie wytrzymała starcia z moim osobistym Patrickiem Swayze i ich Dirty Dancing skończył się  trochę mniej głośnym, ale jednak upadkiem. Od tamtej pory mąż tańczył już tylko ze mną ?

Podsumowując, impreza pokonała nas na każdym froncie i z wynikiem 4:1 odpadliśmy z dalszych rozgrywek. Bardziej się już nie upodliliśmy, bo na szczęście potrafiliśmy opanować alkoholową konsumpcję i nie próbowaliśmy nawet utopić smutków w kieliszku ?. Jeśli chodzi o robienie dobrego wrażenia, trudno mi to jednoznacznie ocenić. Mam wrażenie, że ta seria niefortunnych zdarzeń odarła mnie po prostu ze złudzeń, że ja w ogóle mogę w jakikolwiek sposób kreować swój wizerunek.  Co dziwniejsze, brak złudzeń skutkował tym, że stałam się bardziej odważna i bezpośrednia. Bez strachu nawiązywałam kontakt z innymi, nawet sama ich zagadywałam. Najlepiej udało mi się także wdrożyć w życie punkt, który głosił „ BĄDŹ SOBĄ”. Byłam sobą do szpiku kości. Swoje porażki i niepowodzenia imprezowe nosiłam jak odzież wierzchnią i wyjątkowo w zamian dostawałam szczere wyrazy sympatii. SZOK. Czyli generalnie wyszło całkiem spoko, choć mam ogromne wątpliwości czy kiedykolwiek ktoś nas jeszcze gdzieś zaprosi ?

 

Please follow and like us:
PO CO MI PIES, A W OGÓLE DWA?

PO CO MI PIES, A W OGÓLE DWA?

„A na cholerę Ci te psy?!” pytają. „I nie śmierdzi Ci w domu psem?” pytają. „i nie latają Ci wszędzie psie kłaki?!” pytają. I co mam odpowiedzieć? Przecież jak ktoś pyta, tzn., że z założenia nie rozumie i zrozumieć pewnie nie ma zamiaru. Po co mi pies? Każdy ma jakiś temat, który zawsze od nowa przerabia z nowo poznanymi osobami.W moim przypadku jest to kwestia posiadania psów. Pogodziłam się z faktem, że każdorazowo wywiera to spore wrażenie na rozmówcy, choć zupełnie nie rozumiem dlaczego. Jak to bywa z pasjami, wrażenia do wyboru są dwa. Albo totalne WOOOOOW!!- po którym poznać można psiarza albo zachowawcze AHA… Po aha (które wskazuje osobę nie do końca podzielającą zamiłowanie do czworonogów) następuje zazwyczaj pytanie: ALE PO CO?  Konsternacja rozmówcy pogłębia się, kiedy zostaje wprowadzony, nawet pobieżnie, w zagadnienie naszej przyszłej eskapady, dlatego teraz, ku chwale mojej małej psiej ojczyzny, spieszę z wyjaśnieniem.

Mamo, skąd się biorą… psy?

Obecnie na stanie mamy dwa psy, a ich historie są zgoła odmienne. Mój pierwszy osobisty pies z dorosłego życia jest moim psem „panieńskim”. To Galia. Kupiłam ją na….allegro, jako owoc nieszczęśliwej miłości suczki rasy labrador i okolicznego Casanovy, którego pochodzenie do dziś pozostaje nieznane. Galia miała być znakiem dorosłości i symbolem zaangażowania w moim poprzednim związku. Dorośli ludzie doskonale wiedzą, że decyzja o posiadaniu dziecka nie uzdrowi chorego małżeństwa, a „co ma wisieć, nie utonie”, dlatego pewnie nikogo nie zdziwi, że kilka miesięcy po zakupie Galii zostałam „panną z dzieckiem”, a w zasadzie ze szczeniakiem i to w wyniku własnej decyzji ? Mój mąż Galię pokochał jak swoją i od tej pory byliśmy już razem.

Rodzina się powiększa 🙂

Sytuacja nieco skomplikowała się już po ślubie. W efekcie nieudanych starań o naturalne powiększenie rodziny, nasza rodzina powiększyła się przypadkowo jeszcze o kota. Przyszła także chwila, kiedy zadecydowaliśmy, że nie zamierzamy mieć w ogóle żadnych dzieci (skoro nam się nie udawało sprowadzić takowych na świat) i postanowiliśmy zostać bezdzietnym, ekscentrycznym małżeństwem z psami. Do kompletu brakowało nam tylko drugiego psa. Znaleźliśmy wspaniałego młodego Huskiego w schronisku. Aby zaadoptować północniaka musieliśmy jeszcze jedynie przejść weryfikację przeprowadzoną przez specjalną fundację- takie przepisy. Weryfikacja, zgodnie z oczekiwaniami, przebiegła pomyślnie, jednak naszego psa nie było już w schronisku- ktoś wydał go przypadkowym ludziom zupełnie omijając literę prawa. Tego już nie mogłam znieść- nie dość, że nie będę matką, to jeszcze mi psa ukradli! Tego samego dnia, na fali złości, znalazłam na OLX szczeniaki. Za symboliczną złotówkę. Podobno miały to być owczarki belgijskie- pierwsze słyszę ? Przy kontakcie telefonicznym okazało się, że ze złotówki zrobiło się już 500zł, ale „sama pani rozumie”. Nic to, klamka zapadła, następnego dnia jechaliśmy około 70km w jedną stronę, aby odebrać nowego członka naszej rodziny- Melmana. Jeśli chodziło o jego „rasowość” zupełnie się nie łudziłam- byłam przekona, że z Belgiem będzie miał tyle wspólnego, co Galia z labradorem. Wiedziałam też, że papiery i rodowód są nieważne, a Melman okazał się zaskakująco rasowy ? I takim sposobem, nasza rodzina powiększyła się już do opcji 2+3. I wiecie co się stało? Miesiąc później okazało się, że jestem w ciąży ? i urodził się Młody, a dwa lata później- Buba! I teraz to jesteśmy już rodziną wielodzietną, w modelu 2+5!

To nasza historia, ale nie odpowiedziałam jeszcze po co mi to?

  • Po pierwsze, psy zaspokajały moją potrzebę otaczania kogoś troską i opieką. Nie oszukujmy się, każdy kto ma dzieci, a miał kiedyś psy, wie doskonale, że czworonogi są o wiele łatwiejsze w obsłudze, a dodatkowo (smutna prawda) często są nawet bardziej wdzięcznym obiektem uczuć. Nie grymaszą przy stole, nie mówią „nie lubię Cię mamo, bo nie kupiłaś mi batona” i zawsze, zawsze cieszą się na mój widok ? Poza tym obsługa ich w dużej mierze zamyka się w wyprowadzeniu na spacer, nakarmieniu i głaskaniu. Okresowo dochodzą szczepienia i czesanie ?.
  • Po drugie, są świetnym motywatorem do aktywności. Wspomniane wyżej spacery są super rozrywką i obowiązkową, codzienną dawką świeżego powietrza. Szansą na wyjście z głośnego domu i rozmyślanie w ciszy ?
  • Po trzecie uczą nasze dzieci odpowiedzialności i troski o inne stworzenia. Są ich przyjaciółmi, ale nie zabawkami. Dzieciaki od początku wiedzą, że pies ma uczucia, które należy szanować, nie można zmuszać go do zabawy, trzeba akceptować to, że czasem chce mieć święty spokój. Z tą pokorą i odpowiedzialnością to w ogóle jest długa historia, obejmująca zeżartą tapetę, nogi od krzeseł, a nawet telewizor. Odpowiedzialnie wiedziałam, że skoro dałam im dom, nie mogę go tego domu pozbawić nawet wówczas, kiedy pożarły pół kanapy z tęsknoty za mamusią, która właśnie była na porodówce ?
  • Po czwarte- niedoceniane przez wielu rodziców- przebywanie z psem, jako siedliskiem różnych mikroorganizmów, źródłem alergenów pomaga naszym dzieciom w budowaniu odporności. W ogóle do budowania odporności naszych dzieci mamy dosyć liberalne podejście, do którego zalicza się także dosyć niska temperatura w domu oraz obligatoryjne spacery, nawet kiedy pogoda jest zdecydowanie „pod psem”.
  • I po piąte- dopiero teraz odkrywamy aspekt obronny wynikający z posiadania psa. Ponieważ nasze psy są spore i w dodatku czarne (sic!) przez wielu ludzi z automatu odbierane są jako GROŹNE. Ja wiem, że nie są mordercami, natomiast potencjalny włamywacz czy inny napastnik takiej wiedzy nie posiada. W związku z tym spędzając noce w kamperze na odludziu czuję się o wiele bezpieczniej. Pies pierwszy zaalarmuje, kiedy ktoś zbliży się do samochodu i narobi takiego hałasu, że mi osobiście na miejscu napastnika, odechciałoby się zaczepki ?

That’s all Folks

Tak w skrócie wygląda kwestia tego skąd i po co mamy psy. Muszę także zwrócić honor tym, którzy mają małe dzieci, a nie mają zwierząt. Gdyby u nas kolejność była odwrotna, pewnie załamani ilością obowiązków związanych w wychowaniem dzieci, posiadanie psa odłożylibyśmy na później. Ze szkodą oczywiście dla rodziny, ale w trosce o jej wygodę.

Już chyba wszystko jest jasne. Psy, jako członkowie naszej rodziny, jadą z nami. Gdziekolwiek byśmy się nie wybierali.  Nie ma innej opcji. I w odpowiedzi na pytania ze wstępu- jeśli śmierdzi w domu psem, to ja już zdecydowanie nie czuję, natomiast w kwestii latających wszędzie kłaków to fakt- mimo częstego odkurzania, w porze linienia u nas w domu bywa jak w westernie- kojarzycie te krzaki, które przetaczały się przez opuszczone miasta w samo południe? Dokładnie tak ?

 

Please follow and like us:
Magia Świąt

Magia Świąt

Ależ się świątecznie zrobiło. RMF Classic już puszcza przez całą dobę świąteczne przeboje, blogi wnętrzarskie zasypują nas propozycjami świątecznego designu, a Nadleśnictwo Żołędowo już zaraz rozpocznie sprzedaż świątecznych drzewek. Święta zbliżają się naprawdę żwawym krokiem. Zupełnie innym niż to moje smętne snucie się po domu w kocu i z cieknącym nosem. Nic na to nie poradzę, że im bliżej Świąt, tym bardziej cierpią moje zatoki. Po kilku dekadach wypada mi się do tego po prostu przyzwyczaić, prawda?

Normalnie padłabym już na kanapę i czekała na wiosnę, zawinięta w koc niczym buritto, ale to se ne da, niestety. Jestem matką i muszę stanąć na wysokości zadania. Wszak daję przykład swoim dzieciom. Żeby już wiedziały na zawsze, że Święta pachną ciepłym domem, świeżym chlebem i mandarynkami. Że Święta, to Królowa Śniegu czytana pod ciepłym kocem. Z kubkiem pełnym herbaty z miodem.

 

Te Święta to trochę taki słaby punkt mojego wyjazdowego planu. Trudno mi sobie wyobrazić, że można ten czas spędzać inaczej i gdzie indziej. Że gdzieś na świecie ludzie nie narzekają, że już w listopadzie zaczynają się świąteczne wyprzedaże i z głośników w każdym ze sklepów, klientów dobija Last Christmas. Że są miejsca, gdzie ludzie nie złoszczą się na pogodę. Bo w Polsce jaka by ona nie była, zawsze będzie źle. Akurat tu gdzie mieszkam jest zazwyczaj szaro, buro i ponuro. Temperatura oscyluje w okolicach zera, więc jeśli coś pada z nieba, to głównie paskudny, zimny deszcz. Jeśli natomiast spadnie śnieg, to tylko zaskoczy drogowców, wkurzy kierowców (zwłaszcza tych, którzy już spóźnieni do pracy będą musieli skrobać samochód) i rozczaruje dzieci, gdyż stopnieje, zanim znajdzie się sposobność, aby wywlec sanki z piwnicy. A gdyby przypadkiem naprawdę przymroziło i zasypało nas śniegiem, to już w ogóle katastrofa nie do ogarnięcia. Całe miejscowości odcięte od świata, a rachunki za ogrzewanie szybujące w górę bez ograniczeń.

Takie Święta znam i takie Święta kocham.

Tę ciągłą gonitwę, kiedy myślimy, że świąteczne skarpetki w budżetowych cenach kupimy od ręki, a tymczasem na miejscu w sklepie asortyment jest już przebrany tak, że trudno odnaleźć choć jedną kompletną parę.

To poskramianie kuchennych żywiołów, które na każdym kroku udowadniają nam, że jednak o gotowaniu i pieczeniu to wiemy Wielkie G****.

To oczekiwanie na choinkę, wybieranie tej najbardziej odpowiedniej, a później ubieranie jej ostatkiem sił.

To angażowanie małych trolli we wszystko, bo przygotowania mają niby sprawiać frajdę, a w pierwszej kolejności  generują jednak chaos i frustrację.

To dokładanie sobie zmartwień i obowiązków, bo przecież pierogi z Biedronki nigdy nie będą smakowały, jak domowe. (W moim przypadku na pewno nie będą, bo te biedronkowe udaje się chociaż ugotować w całości, a moje co roku rozlatują się na pierogową miazgę.)

Tak, to jest właśnie to! Magia Świąt w całej okazałości! Bo gdyby było łatwo i przyjemnie, to nie byłoby tej dumy. Już Kundera pisał o nieznośnej lekkości bytu. Gdyby nasz byt był całkiem pozbawiony trudów, sam straciłby wiele na wartości.

Zgodnie z tą całą przedświąteczną gorączką, szaleję zatem co dnia. Nie posunęłam się co prawda do mycia okien (sic!) , ale za to upiekłam już pierniczki (o czym oczywiście nie omieszkałam poinformować) i nawet udało mi się upiec chleb na zakwasie. Co do jakości swego wypieku mam naturalnie wiele zastrzeżeń, nie zmienia to jednak faktu, że czuję się z niego wyjątkowo dumna. Robię też mnóstwo innych rzeczy zakrawających o świąteczny terroryzm i powiem Wam szczerze, że wcale się tego nie wstydzę ? Dekoruję, oświetlam, wyszukuję przepisy. Wszystko, co najlepsze ?

I tak sobie myślę, że może FREEISLAND to nie jest wcale miejsce. To jest sposób myślenia. Bez względu na to, gdzie będziemy, warto być sobą. I może czasem trzeba uciec (choćby w marzeniach), żeby właśnie znaleźć siebie i swoje miejsce, które nie musi być aż tak daleko…? A może chwilowo oszołomił mnie zapach goździków i pomarańczy? W końcu mam katar i zanim poczuję jakiś aromat, muszę go przyswoić we wprost powalających ilościach ? A może po prostu muszę przeczekać tą świąteczną ckliwość, ten sentymentalizm i wziąć się w garść w Nowym Roku?

 

Tak czy inaczej z tego miejsca chciałabym życzyć Wam, Moi Drodzy Czytelnicy, wspaniałych Świąt Bożego Narodzenia, przyjmowanych jak należy, czyli z dobrodziejstwem inwentarza. Życzę Wam wyrozumiałości i cierpliwości, żeby te przygotowania nie zaprowadziły Was na najbliższy komisariat policji 😉 Życzę Wam zdrowia, wytrwałości na polu walki i spokoju, kiedy to wszystko uda się jednak poskładać do kupy i jeszcze więcej spokoju, gdyby się przypadkiem nie udało 😉 Życzę Wam tego rodzinnego ciepła, o którym marzycie. Życzę Wam chwili wytchnienia, żeby mieć okazję to wszystko zauważyć i docenić. 
Freeislander 🙂
*
*
* wszystkie zdjęcia wykonane przeze mnie, w moim własnym, świątecznie-kiczowatym domu 🙂
Please follow and like us:
Cygańska jesień ;)

Cygańska jesień ;)

Siedzę sobie wczoraj grzecznie w pracy, aż tu nagle… wchodzi kobieta.
Może już wspominałam, że jestem krótkowidzem, jeśli nie, to wspomnę teraz- jestem krótkowidzem, ale na co dzień oszukuję samą siebie i nie noszę okularów.?
Wchodzi babka, ja startuję do drzwi, jak to mam w zwyczaju i zaczynam klepać do niej całą swoją formułkę. Że „dzień dobry” i „w czym mogę doradzić?”. Babka się dziwnie uśmiecha i mówi, że… powróżyć chciała!
I to nawet nie jest wina mojego marnego wzroku, że nie rozpoznałam pani Cyganki od razu. To po prostu ona zastosowała kamuflaż! Założyła elegancki szary płaszcz i naprawdę nie wystawała spod niego kwiecista spódnica do ziemi ?. Każdy by się pomylił! No może była trochę bardziej opalona niż przystało na tę porę roku, ale to nadal nie jest zabronione 😉
Oczywiście grzecznie podziękowałam za usługę i zaczęłam wracać do swoich zajęć, ale pani grała ostro, a Wróżbita Maciej mógłby się od niej uczyć ?.
Strzeliła mi wróżbę gratis, czyli takie cygańskie DEMO w zaledwie 10 sekund, które dzieliły drzwi wejściowe od biurka.
I słuchajcie: Oto jej słowa:
„Daj Ci powróżę dziecko… czeka Cię wielka zmiana! Zmiana na dobre, za sprawą faceta. Bo Ty dobre serce masz, tylko… CHARAKTER taki NIECIERPLIWY!”
Normalnie rozbiła bank! Strzał w dziesiątkę, bo nieraz sobie zarzucam, że inni ludzie mogą żyć normalnie, są cierpliwi, a tylko my tacy w gorącej wodzie kąpani.
Bez obaw, pani Cyganka sobie poszła, bo całą kasę przepuściłam wcześniej na batony (naturalnie dietetyczne 😉 ). Jestem wróżboodporna, dopóki wróżki nie zaczną ze sobą nosić terminali do kart płatniczych 😉
Please follow and like us:
Jontek! Łap za widły!!

Jontek! Łap za widły!!

Pory roku mają na nas przeogromny wpływ. Nie da się po prostu od tego uciec. Wszak nie od dziś funkcjonuje chociażby pojęcie „jesiennej deprechy” znane skądinąd z polskiej piosenki, ubóstwianej przeze mnie w młodości, w wykonaniu akurat Strachów na lachy.

Wszem i wobec trąbie, że idzie jesień, a teraz jesień jest już pełną parą i w zasadzie coraz bliżej do zimy. Ponieważ kamper jest dla nas stosunkowo nowym zjawiskiem i mimo, że sam pewnie widział o wiele więcej niż my jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, jeszcze nie zdążyliśmy się do niego przyzwyczaić do końca. Nie oswoiliśmy także tematu kamperowego ogrzewania na gaz i kamperowania zimą. Nasza wina i bijemy się za to w piersi. Zrobiliśmy to też trochę z rozmysłem. Nam samym zdarzało się bowiem marznąć niejednokrotnie. Same początki naszej bliższej znajomości nierozerwalnie wiążą się z czasem spędzanym na działce moich teściów, a że poznaliśmy się na przełomie listopada i grudnia, to sami rozumiecie- wiemy wszystko o tym, jak nie zamarznąć w nieocieplonym domku, grzanym jedynie starym piecykiem typu-koza o pięknej nazwie „CALOREX” przywodzącej, poniekąd słusznie, na myśl ciepło bijące od zwykłego kaloryfera ? Wtedy, oprócz calorexa, który robił co mógł, grzała nas również młodość, miłość oraz wesołe promile krążące we krwi.

Dziś jest nieco inaczej. Co prawda nadal jesteśmy piękni i młodzi, a nasze zakochanie nieustannie potwierdzamy poprzez zaciąganie nowych kredytów i powiększanie rodziny, więc nie w tym rzecz. Rzecz właśnie w powiększonej rodzinie i odpowiedzialności, która się z tym wiąże. Sami moglibyśmy na tej działce nawet zamarznąć i pewnie, o ile zamarzlibyśmy razem, nie wywarłoby to na nas większego wrażenia (trudno wywierać wrażenie na denacie). Teraz jednak mamy pod opieką dzieci! I im zamarznąć nie damy! Nie do pomyślenia jest nawet fakt, że moglibyśmy je teraz narażać na taki dyskomfort cieplny. Konkluzja jest następująca- sezon kamperowy wydłuży nam się w przyszłym roku, jak rozgryziemy motyw piecyka, zamontujemy iskrownik i przeprowadzimy stosowne testy. Ani minuty szybciej. Testy swym zakresem obejmą, oprócz wydajności instalacji grzewczej, także kwestie jej szczelności. Do tego czasu kamperowanie zwieszone, a nam zostały wspomnienia.

I skoro już przy wspomnieniach jesteśmy, po tym przydługim wstępie, który zdecydowanie jest w moim stylu, postanowiłam się z Wami podzielić pewnym wspomnieniem.

W wakacje prawie zupełnie na spontanie, wybraliśmy się na kamperowy weekend. Jako, że kamper zarejestrowany jest na 6 osób, do naszego zacnego już grona dokooptowaliśmy jeszcze dwie równie zacne osoby i wyruszyliśmy w siną dal. I nie ściemniam z tą siną dalą, bo w piątek po pracy przejechaliśmy koło 250km, co w połączeniu z polskimi bezdrożami i słabą mocą naszego samochodu dało nam niewątpliwą przyjemność jazdy przez dobre 5 godzin, a na miejsce dotarliśmy grubo po północy. Generalnie wyjazd był epicki, w każdym aspekcie i kiedyś na pewno pokuszę się, aby opisać go dokładniej. Teraz skupię się na niewielkim wycinku tej historii.

Drugiej nocy, po dniu pełnym atrakcji, otumaniona widokami i świeżym powietrzem, udałam się na spoczynek, jak przystoi na matkę dzieciom, około godziny 23.00. W kamperze poszliśmy na noclegowy kompromis. Nasi goście spali we własnym namiocie, my natomiast dokonaliśmy tradycyjnego w tych okolicznościach przegrupowania. Mąż spał z Młodym w alkowie, a ja z Bubą „na parterze”. I śpię tak sobie w najlepsze, ciemno, wiadomo- jak w d… i nagle słyszę głosy obok kampera. Słyszę, jak jacyś faceci mówią, że jesteśmy w środku i zaraz nas dorwą i dadzą popalić. I słyszę, jak WIDŁAMI próbują podważyć jedno z okien.

I co zaczynam robić? Ja- mistrz sztuk walki i generalnie znany kozak?! Zaczynam się drzeć. Ale drę się na całego. Drę się jak w horrorach. Drę się tak, że bez wahania zaangażowałby mnie Hitchcock. Żadna aktorka z horrorów nie powstydziłaby się takiego wrzasku. Drę się, jakby od tego zależało życie moje i mojej rodziny.

Jest środek nocy na jakimś nadmorskim parkingu. Zasłonięte rolety, w kamperze ciemno choć oko wykol.

Co się dzieje dalej? Mój mąż- mój dzielny bohater, zbiega z alkowy (jak to w ogóle brzmi?). Każdy, kto zna kampery wie, że to oksymoron pewnie jakiś. Bo alkowa to takie tajemne miejsce, w którym człowiek porusza się jak mucha smole. Ciężko jest się tam wgramolić, a wygramolić jeszcze ciężej. Drabinka zawsze ucieka spod stóp, a przez ograniczoną przestrzeń fatalnie wykonywać jakiekolwiek manewry.  Nie wiem, jak to się dzieje, ale on naprawdę stamtąd zbiega. W mgnieniu oka (o ile egipskie ciemności pozwoliłyby odnotować takowe). Pomijając fakt, że jest niedługo po operacji kolana i za dnia porusza się w ortezie. Zbiega, zeskakuje w zasadzie, podobno ręce same układają się w gardę (nie wiem, jest przecież ciemno), dobiega do drzwi, a z jego ust słychać okrzyk bojowy „Co jest K****?!”

A za drzwiami wita go…ciemność i cisza… nikogo nie ma!

To wszystko mi się przyśniło. Narobiłam hałasu na pół parkingu, bo coś mi się przyśniło…

Mąż obszedł nasze obozowisko, naturalnie w asyście obudzonych psów i nikogo nie zastał. Pozostało mi jedynie przeprosić wszystkich zgromadzonych, wyjaśnić wyrwanym ze snu dzieciom, co tak właściwie zaszło i spróbować znowu zasnąć. I’M SORRY.

Także ten, emocje w moim towarzystwie gwarantowane ? Teraz, zanim narobię rabanu, zastanowię się najpierw, dlaczego w obliczu zagrożenia, wszyscy inni śpią w najlepsze, nawet psy. DOBRANOC.

PS> dobrze, że do kolejnego wyjazdu jeszcze tyle czasu, może zapomną 😉
Please follow and like us:
„60 sekund” made in Poland

„60 sekund” made in Poland

Nicolas Cage jako profesjonalny, choć emerytowany, złodziej samochodów miał 60 sekund na dokonanie włamu do auta. Generalnie fabuła pewnie była bardziej skomplikowana, ale jako anty-fanka Nicolasa Cage’a o spojrzeniu spaniela w każdej granej przez siebie roli, jakoś bardzo się na niej nie skupiłam. Pamiętam, że były samochody, złodzieje i limitowany czas.

A co, jeśli zamiast Nicolasa w tej roli znajdzie się wszystkim Wam znana rodzina Ż.?

Tak też się stało. Wolne popołudnie w zabieganym tygodniu postanowiliśmy zagospodarować pożytecznie. Miało być miło i miało być szybko. Pokonując opór potomstwa, że nie idziemy na rower, zapakowaliśmy całą familię i pojechaliśmy PRZEPARKOWAĆ KAMPERA.

Przez wakacje szukaliśmy dla niego bezowocnie jakiejś przytulnej stodoły, w której mógłby beztrosko spędzić zimowe miesiące. Pod koniec lata, który w tym roku przyszedł nagle i niespodziewanie, jak co najmniej koniec papieru toaletowego, zdecydowaliśmy wprowadzić w życie plan B. Jeszcze przez chwilę łudziłam się, że na Camper Majstrach znajdę ekipę z okolic skłonną wspólnie wynająć jakąś halę, niestety mój post nie cieszył się dużym zainteresowaniem. Tak czy inaczej musieliśmy podjąć decyzję, co dalej.

W czasie letniej pory deszczowej robiliśmy reasearch wśród miejskich płatnych krytych parkingów i okazało się, że nasz kamper to istny kolos, który jest niemalże o 1m za wysoki, żeby się gdzieś legalnie wcisnąć. Znaleźliśmy natomiast parking pod jednym z marketów, gdzie mogliśmy sobie przycupnąć z boku, nie zahaczając boxem dachowym o żadne przęsło. Żeby nie było, że jesteśmy takimi dzikimi koczownikami, uzgodniliśmy to wszystko z kierowniczką obiektu. Nie wnosiła żadnych zastrzeżeń, nie inkasowała opłat.

D-day

Podczas czyszczenia kampera przed zimą, mąż mój odkręcił box dachowy i teraz została jedynie misja sprawdzenia czy bez boxa kamper będzie mógł wjechać w głąb parkingu pod centrum, aby nie owiewały go zimne wiatry i żeby znalazł się na terenie zamykanym na noc. I właśnie wczoraj, w porywie fantazji, stwierdziliśmy, że nadszedł dobry dzień na tę misję.

Dojechaliśmy na miejsce, przepakowaliśmy dzieciaki. Ja uzbroiłam moje półślepe oczy w okulary, a M. postanowił wisieć na tylnej drabince niczym Yattaman (nasze pokolenie, wie o kogo chodzi) i na bieżąco, przęsło po prześle sprawdzać czy się mieszczę. Plan zaakceptowany, wsiadam, wkładam kluczyk do stacyjki i nic. Kamper czka, dusi się i dziwnie pika. WTF?! Równocześnie włącza się radio i światła. Tym gorzej- to nie wina akumulatora… co dalej? I oczywiście niczym Banko w Makbecie, przed oczami majaczy nam Pan Ryszard… Mówiący coś o alarmie, a w zasadzie, mówiący, że lepiej nie włączać, bo później trudno wyłączyć. Próbowaliśmy obejść alarm wyjmując akumulator- oczywiście nic to nie dało. Kombinowaliśmy. Krzyczeliśmy- (w sumie tylko ja, ale łatwiej pisać o tym w liczbie mnogiej, bo są takie chwile w życiu kobiety, kiedy hormony biorą górę i rozsądek wynosi się daleko, daleko, a  razem z nim cierpliwość). Następne kilkadziesiąt minut, to walka M. z alarmem i moja gonitwa za dziatwą wokół samochodu. Głupi nie jesteśmy, oglądamy Milionerów, więc na końcu skorzystaliśmy z telefonu do przyjaciela. Pan Ryszard wyjaśnił M. jaką trzeba uzyskać sekwencję piknięć, a na końcu życzył powodzenia, jak wspomnianemu na początku Nicolasowi, bo żeby obezwładnić nasz alarm, człowiek ma mniej więcej… 3 sekundy ? pewnie dlatego Pan Ryszard nie demonstrował nam tego przy zakupie. Prawdopodobnie jego kocie ruchy mogły nas wprowadzić w zakłopotanie ? Po kilku próbach i M. uzyskał prędkość Husseina Bolta przy otwieraniu drzwi i wsadzaniu kluczyka w stacyjkę- w końcu się udało ?

Następnie wszystko przebiegło zgodnie z planem. Trochę szkoda, że było już ciemno jak w dupie, a dzieci zniecierpliwione do granic możliwości, bo utrudniało mi to wsłuchiwanie się w kod, jaki mój Yattaman wystukiwał na dachu. 1 stuk- zmieścisz się, 2- stój. Wjechałam na parking bez żadnej obcierki o sufit 😀

Kamper bezpiecznie przygotowany do zimowania.

Żeby przygotować go do zimy, oprócz zadaszenia:

  • Opróżniono wszystkie zbiorniki z wodą
  • Zabrano, opróżniono i wyczyszczono WC, a teraz wietrzy się na balkonie
  • Zabrano wszystkie materace i zapasowe ubrania- czyli wszystko, co mogło chłonąć wilgoć z powietrza
  • Generalnie posprzątano wnętrze.
  • Do zabrania pozostaje nam jeszcze akumulator postojowy i butla z gazem.

Podsumowując, każdy głupi może być jak Nicolas Cage ?  Zwłaszcza, jeśli ma pod ręką telefon.

BTW. Po zaparkowaniu poszliśmy w nagrodę kupić Bubie buty, a jak wracaliśmy do naszego normalnego samochodu, obok stała policja. Ja- powszechnie znana panikara, już chciałam uciekać, w obawie, że ktoś wezwał ich z okazji naszego włamu do kampera, ale później pomyślałam, że te dwa małe bąki pałętające się nam pod nogami, skutecznie odwracają od nas uwagę organów ścigania ? Kto by kradł stare kampery w asyście dwójki małych dzieci ??

 

Please follow and like us:
Nie czytaj mi mamo…?

Nie czytaj mi mamo…?

Znowu porcja macierzyńskiego ekshibicjonizmu.

Nie czytałam dzieciom. Wiem, że czytanie jest ważne, rozwija to i owo, ale moim dzieciom nie dało się czytać.

Kiedy byłam jeszcze w ciąży, wyobrażałam sobie, jak to od najwcześniejszych dni życia mego potomka, pochylona nad łóżeczkiem będę mu czytać wszystkie wspaniałe książki znane mi z dzieciństwa. W wyobraźni wykraczałam poza bajki. Widziałam dokładnie, jak potomek zasłuchany w Dzieła Platona odpływa cicho wprost w objęcia Morfeusza. Jak pękam z dumy opowiadając o tym rodzinie i znajomym. Perfekcyjna matka, perfekcyjne dziecko, perfekcyjna lektura (w wyobraźni dziecko także przesypiało noce, mieszkanie było wysprzątane na błysk, ciepły, dwudaniowy obiad czekał na męża, a wieczorem dom wypełniał zapach świeżo upieczonego ciasta i to wszystko przy idealnej FIT figurze- ach ta wyobraźnia!).

Jak to zwykle bywa, konfrontacja OCZEKIWANIA VS. RZECZYWIOSTOŚĆ rozwiała moje nadzieje. Moje dzieci okazały się klasycznymi HAJ-NIDAMI. Na czytanie, kiedy były jeszcze małymi robaczkami- noworodkami nie miałam zwyczajnie siły po całym dniu batalii z kolkami. Później kolki się uspokoiły, zaś dzieci zupełnie przeciwnie. Co jakiś czas podejmowałam próby, a kończyły się zawsze tak samo. Matka siedząca przy łóżeczku z książką w ręku była jak znak- sygnał do zabawy. Dzieciaki słysząc, że podczas rytuału zasypiania, mówię do nich cokolwiek, zapominały o spaniu, wstawały w łóżeczku, zaczynały gadać po swojemu, a kończyło się to naturalnie rykiem (płaczem nazwać tego nie można). I tyle ze spania. Atmosfera prysła. Podobnie z czytaniem.

Ponieważ jestem jednak matką aspirującą do miana ZAJEBISTEJ, zupełnie niedawno podjęłam kolejną próbę. Zrobiłam to ze zwykłej ciekawości, gdyż za pośrednictwem wspominanej wcześniej grupy „Edukacja domowa”, trafiłam na świetną książkę i po prostu musiałam ją mieć .

Macie tak czasem, że wpadacie na jakiś pomysł i myślicie, że jest genialny, a przy okazji zupełnie nowatorski, a później okazuje się, że milion osób wymyśliło już to wcześniej, a połowie z nich nawet udało się to zrealizować? Miałam dokładnie to samo, kiedy dowiedziałam się o książce „Machiną przez Chiny” Łukasza Wierzbickiego. Otóż okazało się, że my, w XXI w., w świecie Internetu, Facebooka, GPS-ów i telefonów komórkowych deliberujemy o sensie, bezpieczeństwie i w ogóle możliwości zrealizowania naszej wyprawy, a tymczasem chwilę przed II Wojną Światową pewne polskie małżeństwo wyruszyło w podróż poślubną do Chin na motorze! Książka, o której mówię, jest książką dla dzieci, opartą na prawdziwej historii Haliny i Stacha, wzbogaconą o autentyczne fotografie z ich wyprawy. Nasi nowi idole przygód przeżyli co nie miara, a w dodatku musieli być o wiele bardziej zaradni i samodzielni w świecie, którego nie dotknęła jeszcze globalizacja. Nie ma co tu kryć, byli jeszcze większymi wariatami niż my, a to że im się udało dowodzi jedynie tego, że jak się chce, to się da. Nie ma jak dobra indoktrynacja od maleńkości!

 

Książkę udało się przeczytać. Historia o mojej zajebistości się tu jednak kończy. Cudu dokonał mąż, który podczas wakacyjnych wieczorów (tych, kiedy odnajdywano czarnych szwagrów), z uporem maniaka czytał dzieciom. Dzieci miotały się po łóżku, ćwiczyły zapasy, próbowały nas zagadywać, ale on nie dał za wygraną. W dużej mierze dlatego, że sami byliśmy strasznie ciekawi, jak kończy się ta historia i bez względu na dzikie harce dzieci nie poddał się.

Tym sposobem nastąpiło oswojenie dzieci ze słowem pisanym i czasem udaje nam się im coś jeszcze przeczytać. Zobaczymy, co będzie dalej. Pomysłów na lektury mam znowu milion, natomiast chwilowo niepodzielnie rządzi… Czerwony Kapturek (?!). Chociaż ostatnio Młody powiedział „Mamo, pocytaj o motorze”. Czyli jednak sukces?

Please follow and like us:
error

Enjoy this blog? Please spread the word :)