Kategoria: TIPs

Tutaj znajdą się moje subiektywne porady z gatunku, jak podjąć jakąś aktywność i wrócić z tarczą, a nie na tarczy :)

GUWERNANTKA ZA FREE? kwestia edukacji

GUWERNANTKA ZA FREE? kwestia edukacji

A teraz temat edukacji domowej,  mrożący krew w żyłach większości rodziców z mojego pokolenia, aktywnych zawodowo. Co więcej, myślę że nawet Matki, które złożyły swą karierę w ofierze na ołtarzu rodziny, także mogłaby przerazić taka wizja.

Otóż, cytując klasyka, kiedy pytają mnie-odpowiadam…

Co z dziećmi? Gdzie się będą uczyć.

To taka swoista kontynuacja dywagacji nad krzywdą jakiej zamierzam się dopuścić względem moich dzieci. Okazuje się, że skrzywdzę (w oczach innych) także siebie, bo planuję, O ZGROZO! Uczyć dzieci w domu! A jak!

Kiedyś siedząc na macierzyńskim, w moim oknie na świat, czyli TV widziałam jakiś przerażający reportaż o rodzicach, którzy postanowili kształcić swoje dzieci w domu. Mając wówczas młodego ssaka przy cycku zostałam powalona taką możliwością. Bo jak to tak? Zrezygnować z wszelkich dobrodziejstw publicznej edukacji? Z tego, że dzieci sobie pójdą do jakiejś placówki, w teoretycznie dobre ręce i ktoś zajmie się nimi przez kilka godzin dziennie? No kto by tak nie chciał?! Tylko jakieś świry, jacyś misjonarze z powołania, którzy chcą nieść swój krzyż zamiast grzecznie posiedzieć w pracy, w myśl zasady czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal ?

Przygotowując się do wyjazdu, nie można było zupełnie zignorować kwestii edukacji dzieci. Wszak dzieci są, kiedyś dorosną, a to w co je wyposażymy na dalszą drogę życia, leży tylko w naszych rękach.

Zaczęło się gorączkowe szukanie możliwości.

Na całym świecie są szkoły, więc od biedy możemy posłać nasze potwory do tamtejszej placówki. Istnieje nawet szansa, że dogadają się szybciej niż my. To jest na razie jednak opcja B. Plan A opiewa natomiast na kształcenie dzieci w domu.

I otóż, edukacja domowa jest w Polsce całkowicie legalna i nie trzeba mieć nawet do tego specjalnego wykształcenia. W systemie edukacji domowej to rodzice dobrowolnie i na własne życzenie przejmują na swe barki całkowitą odpowiedzialność za nauczanie i wychowanie swoich dzieci. Według statystyk Fundacji Edukacji Domowej, aktualnie w Polsce z tej formy nauczania korzysta około 12.000 dzieci- to już całkiem sporo, więc nie będziemy jedynymi szaleńcami ?.

W wyniku „dobrej zmiany” reformowana zaczęła być także oświata. Na chwilę obecną w edukacji domowej także zaszły pewne zmiany. Aby rozpocząć taki, nazwijmy to „projekt”, rodzice muszą uzyskać zgodę dyrektora placówki, do której w pewnym sensie, pójdzie dziecko. Do tej pory było tak, że rodzice mogli wybrać dowolną placówkę, często też wybierali szkoły przyjazne edukacji domowej, ale spoza swego rejonu. Od teraz niestety obowiązuje rejonizacja i należy wybrać szkołę znajdującą się w województwie, w którym mieszka dziecko.

Rejonizacja pociąga za sobą także zmianę w zakresie opinii poradni psychologiczno-pedagogicznej. Od teraz jedynymi słusznymi są publiczne poradnie, co za tym idzie, okres oczekiwania na badanie znacznie się wydłuży.

W teorii wygląda to tak, że trzeba się udać do wybranej/wskazanej szkoły, bez względu na dzień składania dokumentów edukacja domowa rozpoczyna się od nowego roku szkolnego. W szkole należy złożyć:

  • Opinię z publicznej poradni psychologiczno-pedagogicznej;
  • Podanie do dyrektora szkoły o edukację domową;
  • Oświadczenie o zapewnieniu warunków umożliwiających realizację podstawy programowej
  • Zobowiązanie rodziców do przystępowania dziecka do egzaminów klasyfikacyjnych

Wszystkie dokumenty można pobrać http://fundacjamaximilianum.pl/2014/02/dokumenty-do-edukacji-domowej/

Egzaminy?

Tak! Podejmując wyzwanie nauczania dziecka w domu zobowiązujemy się do tego, że co roku, mniej więcej w czerwcu, przystąpi ono do egzaminów klasyfikacyjnych. Wedle mojej wiedzy egzaminy takie trwają kilka dni, składają się z części pisemnej i ustnej, i podobno w ich czasie rodzice denerwują się o wiele bardziej niż dzieci ?

Zagłębiając się w temat edukacji domowej dokonałam wiekopomnego odkrycia.

Otóż okazuje się, że przerobienie z dzieckiem wymaganego materiału zajmuje o wiele mniej czasu niż w tradycyjnej szkole. Że w szkole to jednak większość pary idzie w gwizdek, bo po przerwie pół lekcji traci się na sprawdzenie obecności i usadzenie niesfornej gromady na miejscu. Ponadto mając swoje własne dziecko „pod ręką” przez całą dobę, możemy dopasować rytm i tempo nauczania do jego potrzeb. Nie przemknie się taki delikwent z brakiem pracy domowej, bo zwyczajnie nic się nie da ukryć. Panie w szkole nie mają innego wyjścia i dają się zazwyczaj nabrać, kiedy na pytanie „ROZUMIECIE?” klasa chóralnie odpowiada „TAAK!”. Nie ze mną te numery Bruner. Zresztą moją piętę achillesową, czyli przedmioty ścisłe, przejmie Cinek ? Chociaż może przerabiając to od początku, nawet ja bym się wreszcie czegoś porządnie nauczyła? Poza tym taka nauka w edukacji domowej, dzieje się przy okazji. Wystarczy dobrze zaplanować, jakich praw fizyki można nauczyć dzieci piekąc ciasto? Albo budując łódkę? Jak można ogarnąć poezję, słuchając piosenek? Jak przyjemnie w hamaku poczytać lekturę?

tak będę wyglądać, kiedy w końcu pojmę chemię 🙂

Oprócz plusów trzeba też pomówić o minusach.

Minusem według pedagogów może być niedostateczna socjalizacja potomka uczonego w domu. I tutaj praktycy edukacji domowej rzucają im w twarz garstką śmiechu. Dzieci podobno są doskonale uspołecznione, począwszy od wspaniałych wzorców wynikających z takiego funkcjonowania rodziny, na kontaktach z innymi ludźmi kończąc. Przecież my wyjeżdżamy gdzieś, aby jednak żyć z ludźmi. Uczyć się od nich tego, co nam się przyda w życiu, zdobywać praktyczne umiejętności, rozmawiać w jakimś uniwersalnym języku, jeśli te zachodnie nie zdadzą egzaminu. Dzieci będą się bawić ze swoimi rówieśnikami. Tylko wiedzę o świecie zdobędą od nas.

Wizja idylliczna, prawda? To teraz czekam, bo zapisałam się do Newslettera od fundacji edukacji domowej i o ile mnie pamięć nie myli, mieli pisać regularnie, podpowiadając, jak nie zwariować i nie wytłuc wszystkich, ucząc dzieci w domu? Chyba sami nie znaleźli jeszcze odpowiedzi ?

PS. Istnieje także grupa wsparcia na Facebooku. Nazywa się zaskakująco: „Edukacja domowa”. Tam wypowiadają się praktycy- czyli rodzice, którzy wybrali tę drogę. Czasem także nauczyciele. Podpowiadają niesamowicie kreatywne rozwiązania naukowych problemów, radzą jak ogarnąć temat egzaminów i w ogóle jak to wszystko zorganizować. Są bardzo aktywni. Gorąco polecam.

Please follow and like us:
ANTYPORADNIK- JAK NIE STRZELIĆ SOBIE W ŁEB ZAKŁADAJĄC BLOGA

ANTYPORADNIK- JAK NIE STRZELIĆ SOBIE W ŁEB ZAKŁADAJĄC BLOGA

Wpis publikowany jako kolejny, widać jakoś się udało ?

Byłoby łatwiej, gdyby nie dopadło mnie najgorsze uczulenie z możliwych. Człowiek nie zdaje sobie w ogóle sprawy z tego, jak trudno jest funkcjonować z zatkanymi uszami!! I jak zatkane uszy wpływają na odbiór świata i rozumienie słowa pisanego ?

Może i lepiej, bo taka otumaniona przystąpiłam do zakładania tego bloga i postanowiłam przy okazji opisać tę drogę przez mękę ? skoro mi się udało, nawet w tym stanie, musi się udać wszystkim, więc głowy do góry- Ludzie Małej Wiary, damy radę.

Po pierwsze przeczytałam milion poradników online, gdzie redaktorzy zarzekali się, że nie taki diabeł straszny i że dam radę sama. Używali jakiś magicznych słów, takich jak „hosting”, „server” i WordPress. Oglądałam Harrego Pottera, ale mogę przysiąc, że nawet Hermiona nie znała takich zaklęć ? i tak oto ja- może nie komputerowa ignorantka, ale raczej ktoś instalujący jedynie najprostsze apki i nie brudzący sobie rąk jakimś kodowaniem czy czymś podobnym, dałam się nabrać, że będzie łatwo i przyjemnie. Ale moi drodzy, jest to zdecydowanie dalekie od zakładania konta na Facebooku ?

Oto najważniejsze elementy zakładania bloga:

  • Domena
  • Hosting
  • WordPress

 

Domena to nazwa przyszłego bloga. Trzeba wytężyć szare komórki, żeby wymyślić coś chwytliwego, koniecznie wolnego. Milion moich pomysłów się nie sprawdził, bo zwyczajnie ktoś inny wpadł na nie wcześniej. Macie tak czasem? Już się Wam wydaje, że zaraz jakiegoś Nobla za innowacyjność Wam wręczą, już normalnie słychać, że dzwonią do Szwecji, do komisji noblowskiej, a tu dupa- pomysł jest, istnieje od kilku lat. Jak już coś wymyślicie, to możecie kupić taką domenę np. przez portal nazwa.pl lub tak jak ja przez ehost.pl. Wszystkim rządzą prawa rynkowe i warto porównać ceny. Zazwyczaj cena za taką domenę w pierwszym roku jest minimalna, za to różnice pojawiają się w kolejnych latach użytkowania.

Następnie należy zapewnić sobie hm…miejsce do przechowywania tej domeny. I to właśnie jest hosting– serwer zewnętrzny. Spotkałam się z opiniami, że lepiej mieć hosting i domenę wykupioną u dwóch różnych dostawców i pewnie dlatego obie kupiłam na ehost.pl ? lepiej uczyć się na własnych błędach, tak? To się okaże. Hosting dostałam na 14dni w wersji gratis- takie demo, później opłata roczna to około 70zł. Wzięłam drugą w skali taniości opcję, bo przecież jest to blog aspirujący i nie będę się zadowalać jakąś tanią popeliną ? a tak serio, opcję można zmienić w trakcie użytkowania, więc luz ?. Po zakupieniu hostingu (lub jego wstępnej rezerwacji-w końcu przez 14dni jest gratis) pojawiło się okienko, w którym pytali mnie, w jakiej domenie rejestruje swój host. Byłam przekonana, że raczej takie pytanie padnie przy nabyciu domeny, ale cóż- byłam twarda, wpisałam moją świeżo wykupioną domenę freeislander.pl i czekałam, co będzie dalej. Wtedy pojawiła się informacja, że skoro rejestruję w swojej domenie, to może nie działać, dopóki ta domena nie będzie aktywna- na aktywację domeny czekałam jakieś 6-7h, ale się udało.

Panel do obsługi tego hosta nie wydaje się na pierwszy rzut oka jakiś przerażający, spokojnie, problemy pojawiają się później ?

I przechodzimy do ostatniego – WordPressa. WordPress to, jak na moje, taki edytor, który ułatwia zakładanie strony, bloga czy czego tam sobie życzycie. Ma cały wachlarz gotowych skórek, z których można sobie wybrać gotowy schemat tego, jak ma wyglądać strona. W teorii brzmi banalnie, co?

Czytając o WordPressie napotkałam informacje, że jest on dostępny w dwóch wersjach- WordPress.com i WordPress.org. Poważni blogerzy zdecydowanie zachęcali, do wzięcia się od razu za bary z wersją .org , bo mimo, że płatna, ma więcej możliwości i docelowo pozwala nawet… ZARABIAĆ na blogu. Gdyby tak wyszło przypadkiem, że ktoś chciałby mi jednak zapłacić za to pisanie (lub może za to, żebym przestała), to nie chciałabym się pozbawiać zawczasu tej możliwości, zdecydowałam się więc na opcję org. I tutaj niespodzianka- obie to ta sama instalka, a błędy w wyborze można popełnić później ?I powiedzmy sobie szczerze, oprócz ewentualnych przyszłych i niepewnych dochodów z bloga, najważniejsze dla mnie jest to, żeby był zarejestrowany po prostu w domenie freeislander.pl, a korzystając z WordPressa.com, to moja pieczołowicie wymyślona (przez Cinka) nazwa brzmiałaby freeislander.wordpress.pl czy jakoś tak, a na to nie mogłam się zgodzić ?

Otóż WordPressa instaluje się w panelu eHost.pl banalnie prosto. Nawet wrzucę screena, żeby niewierne Tomasze nie musieli wierzyć na słowo ? Wchodzicie na swój panel, scrollujecie do samego dołu, a tam, jako pierwsza po lewej pojawia się ikonka WordPress, która przekieruje Was do instalacji właściwej.

No i dalej robi się właśnie niebezpiecznie. Jeśli kiedykolwiek będziecie to robić, uprzejmie uprasza się, aby dokonywać instalacji będąc w pełni świadomym otaczającego świata! Na pewno nie otumanionym katarem, gilem cieknącym do pasa i z bólem głowy takim, jakby w Waszym mózgu odbywały się właśnie otrzęsiny pierwszego roku archeologii. Bo tutaj czyhają pułapki! Nie możecie bezmyślnie klikać dalej, a na pewno nie w momencie, gdy ktoś Was pyta o login i hasło. Ja tak zrobiłam za pierwszym razem, a później na nieszczęście okazało się, że się nie mogę zalogować, bo system nie poznaje mojego loginu, hasła, a po podaniu adresu email, żeby to hasło odzyskać, okazało się, że żaden z moich maili nie jest zarejestrowany w systemie! No ale… jak wspominałam, najlepiej uczymy się na własnych błędach i tak oto nauczyłam się, jak odinstalować WordPressa z serwera! Nawet podrzucę screena, dla innych internetowych sierot ?

Otóż, żeby odinstalować Worpressa robić dokładnie to samo, co robiliście, żeby go zainstalować, a jak ikonka na dole przekieruje Was do strony z instalką, to przewijacie ją do dołu i tam macie informacje o aktualnej instalacji oraz opcję „usuń”.

Po ponownej instalacji, uważnym wypełnieniu pól, gdzie podaje się login i hasło, można już zalogować się do kokpitu WordPressa (linki przekierowujący dostaniecie nawet w mailu) i tam można, no powiedzmy w miarę łatwo i dosyć intuicyjnie, edytować już swojego bloga.

No i działa !

ps. Po bitwie trwającej pół dnia, okazało się, że połowa sukcesu leży w wyborze odpowiedniego motywu. Mój pierwszy motyw domyślnie nie wyświetlał na stronie głównej tzw. zajawek, ale całe teksty. Bardzo zależało mi, żeby było inaczej i po wielogodzinnej walce z ustawieniami menu dałam za wygraną, zmieniłam motyw i zajawki hulają aż buczy ? taki ze mnie mistrz informatyki ?

Please follow and like us:
CZY LECI Z NAMI PILOT?! O PSIE, KTÓRY LATAŁ SAMOLOTEM

CZY LECI Z NAMI PILOT?! O PSIE, KTÓRY LATAŁ SAMOLOTEM

Kolejnym ważnym etapem przygotowania jest wybranie formy transportu. Normalnym, zrównoważonym ludziom naturalnie przychodzi na myśl samolot, więc sugerując się większością, napiszę, jak na Filipiny dotrzeć drogą lotniczą.

Wygląda to tak- kupujesz bilet, sprawdzasz ważność paszportu i lecisz ?

Bilet lotniczy można znaleźć za pomocą różnych wyszukiwarek, jak np. momondo.pl.  Wyszukiwarka ta pomoże Wam znaleźć lot w wybranym terminie, uszereguje także wyniki wyszukiwania zaczynając od najtańszych. Następnie można zarezerwować wybrane połączenie (taniej będzie to zrobić z dużym wyprzedzeniem) i z niecierpliwością odliczać dni do wylotu.

Niestety z Polski raczej nie ma połączeń bezpośrednich do Manili ani do innego filipińskiego portu lotniczego.

Można natomiast polecieć sobie liniami Air China czy Turkish Airways, z jedną przesiadką. Przesiadka zazwyczaj następuje w jednym z większych portów lotniczych, w moim locie miała nastąpić w Pekinie. Czas oczekiwania na drugi samolot to w tym wypadku często 15-20h. W tym czasie można nawet pokusić się o to, aby odrobinę zwiedzić Pekin, gdyż oferuje on nam 72h pobytu bezwizowego- nic tylko hulać po mieście i kupować koszulki I LOVE CHINA! (bo przecież nie MADE IN CHINA ?)

Wszystko pięknie, ale właśnie w tym momencie opowieści zaczyna się trochę moja wewnętrzna rozterka. Jak zorganizować lot z psem?

I teraz nastąpi część objawiona, mianowicie- formalności związane z podróżą z psem.

PRZEDE WSZYSTKIM ZASTANÓW SIĘ CZY TO ABSOLUTNIE KONIECZNE, ABY ZABIERAĆ ZE SOBĄ ZWIERZĘTA. Wszędzie przewija się to zdanie i jest zupełnie uzasadnione. Podróż samolotem to ogromny stres dla psa i jeśli lecisz na krótko, to może lepiej zostawić go pod czyjąś opieką?

Jeśli nadal chcesz lecieć z psem, to:

Po pierwsze, żeby wylecieć poza granice Unii Europejskiej, nasze poczciwe polskie psy muszą przejść niezły maraton.

PASZPORT + CHIP

Przede wszystkim należy je zachipować i wyposażyć w paszport. Wszczepienie chipa następuje podczas wizyty u weterynarza, tam też wydany zostanie paszport, do którego od razu wprowadzony zostanie numer chipa. Paszport powinien być podbity przez weterynarza powiatowego. Obecnie cena paszportu wynosi 100zł, do tego należy doliczyć kwotę chipowania.

SZCZEPIENIA

Jeśli chodzi o terminy szczepień, to w każdym kraju przepisy mogą się odrobinę różnić. Jeśli chodzi o Chiny, pies musi być zaszczepiony przeciwko wściekliźnie nie później niż  21 dni przed wyjazdem, a nie wcześniej niż 12 miesięcy przed opuszczeniem kraju. Dodatkowo powinno się go zaczepić na nosówkę, zapalenie wątroby, leptospirozę i parwowirozie. Koty powinny być zaszczepione przeciwko wirusowemu zapaleniu nosa, kalciwirozie i panleukopenii.

 

ZAŚWIADCZENIA

Przeszukałam chyba wszystkie możliwe fora internetowe dotyczące przewozu zwierząt i doszłam do wniosku, że przed wyjazdem najlepiej zaopatrzyć się także w:

  • Unijne świadectwo o stanie zdrowia (po angielsku)- świadectwo o stanie zdrowia
  • „Zaświadczenie weterynaryjne dla psów, kotów i fretek wjeżdżających do Wspólnoty Europejskiej stosowane dla przemieszczeń o charakterze nie handlowym” – dwujęzyczne, wzór – (pochodzące z msz.gov) – zaświadczenie weterynaryjne
  • dokument o „zdolności do przewozu” standardowo wystawiany przez weterynarza powiatowego,
  • Dodatkowo weterynarz, najlepiej na ostatnią chwilę, powinien wystawić nam także orzeczenie o stanie zdrowia.

 

Istnieje jeszcze coś takiego, jak badanie poziomu przeciwciał dla wirusa wścieklizny (tzw. miareczkowanie). Wykonanie takiego testu kosztuje 162zł i ja zamierzam się zaopatrzyć na podróż w jego wyniki. Po pierwsze dlatego, że taki wynik jest ważny przez całe życie psa, a po drugie nigdy nie wiadomo co strażnikom granicznym przyjdzie do głowy. Test ten można chyba wykonać jedynie w laboratorium w Puławach- wszelkie informacje można znaleźć tu http://www.piwet.pulawy.pl/vir/USLUGI-rabies.html

W drodze dygresji  muszę zaznaczyć, że żyjemy w kraju, gdzie powszechnie panuje wścieklizna, wściekłe Yorki czają się na każdym kroku i nie można się wobec tego dziwić zapobiegliwości pracowników służb granicznych.

 

Kiedy pies jest już przygotowany pod kątem formalnym, należy jeszcze wyposażyć go na tę drogę materialnie, czyli transport właściwy.

Linie lotnicze w zróżnicowany sposób odnoszą się do przewozu zwierząt. Każdy przewoźnik może mieć swoje zdanie na ten temat, dlatego przed odlotem, a najlepiej przed wyborem lotu należy szczegółowo zapoznać się z regulaminem linii lotniczych.  Co do zasady małe zwierzę, które waży wraz z transporterem do 8kg może lecieć z nami na pokładzie. Cieszcie się wszyscy właściciele jamników(tych mniejszych), yorków i chichuachua (wyjątkiem są tanie linie lotnicze, jak np. Wizzair, gdzie często w ogóle nie można przewozić zwierząt, z wyjątkiem psów przewodników). Niestety nasze psy ważą przeszło 20kg każdy. Do transportu tak dużych okazów nie pozostaje niestety nic innego niż luk bagażowy. Psy podróżują w indywidualnych transporterach (podobno można wypożyczyć od linii lotniczych, ale ja bym nie ryzykowała- chyba lepiej kupić własny, ustawić go odpowiednio wcześniej w domu, żeby pies zdążył się przyzwyczaić). Transporter taki musi spełniać normy IATA . Najlepiej na swojej stronie opisał te wytyczne PLL LOT: (http://www.lot.com/us/pl/przewoz-zwierzat)

  • odpowiednio duży, aby zwierzę miało zapewnioną swobodę ruchu i mogło w nim stanąć, obrócić się i położyć,
  • czysty, szczelny i dobrze zamknięty, a jego podłoże wyłożone od wewnątrz materiałem chłonnym,
  • oznaczony właściwą nalepką i odpowiednimi instrukcjami (dotyczącymi sposobu obchodzenia się ze zwierzęciem),
  • wyposażony w pojemnik z wodą i jedzeniem, gdzieś w Internecie spotkałam się z informacją że zamiast wody, lepiej przed samym odlotem nasypać do miski dla psa lodu- podobno można dostać go gratis w lotniskowej restauracji, pozwoli to uniknąć rozlania wody przy załadunku psa na pokład.
  • wentylowany z co najmniej trzech stron,
  • wykonany z włókna szklanego, metalu, sztywnego tworzywa sztucznego, siatki metalowej, litego drewna lub sklejki, bez doczepionych kółek (jeśli są należy je usunąć podczas odprawy).
  • UWAGA! Klatka nie może być wykonana całkowicie z siatek zgrzewanych lub siatki drucianej – tego typu klatki nie nadają się do transportu lotniczego.
  • Jeśli pojemnik jest zbyt mały lub nie odpowiada powyższym wymaganiom przepisów IATA, przy odprawie zastrzegamy sobie możliwość odmowy przewozu zwierzęcia.

Informacje zawarte na stronie PLL LOT są fenomenalnym punktem odniesienia przy zakupie transportera.

I ostatnia ważna informacja. Przed zakupem biletu należy koniecznie upewnić się, że linie lotnicze wpuszczą naszego psa na pokład. Możliwe, że sam bilet najlepiej będzie kupić w stacjonarnym punkcie sprzedaży lub przez telefon, aby ktoś Wam na 100% udzielił prawdziwych, wiarygodnych informacji. Najlepiej jeszcze raz potwierdzić lot z pupilem 48 godzin przed odlotem, linie lotnicze mogą też mieć własne przepisy odnośnie np. ilości psów na pokładzie i może się okazać, że nawet Yorka nie wpuszczą już na pokład. Przed samym odlotem należy także przewidzieć o wiele więcej czasu na odprawę- na lotnisku warto stawić się nawet 3 godziny wcześniej, żeby ze wszystkim zdążyć.

Mogę także zagwarantować, że pewnie nastąpi całe mnóstwo nieprzewidzianych okoliczności, ale wszystko powinno skończyć się dobrze.

Wszystkim odważnym, którzy się na to zdecydują, szczerze i z całego serca gratuluję i życzę udanej podróży ?

 

 

Please follow and like us:
error

Enjoy this blog? Please spread the word :)