Kategoria: TIPs

Tutaj znajdą się moje subiektywne porady z gatunku, jak podjąć jakąś aktywność i wrócić z tarczą, a nie na tarczy :)

Zimowa Skandynawia 3

Zimowa Skandynawia 3

Ponieważ w poprzednich odcinkach było trochę o tym, jak nie jechać do Skandynawii i czego nie robić. Ten wpis dla odmiany opowie o tym, co można robić w okolicach Oslo zimą. Taki norweski citybreak, jeśli ktoś ma wolny weekend (pomijając czas i trudy podróży), może sobie miło spędzić czas ?. Będzie też o tym, jak nie wracać, ale to na końcu.

 

Narty biegowe

To rozrywka, która zawładnęła sercem i umysłem mego męża. Ponieważ byłam w zaawansowanej ciąży, a wszystko wokół było oblodzone, mogliśmy chwilowo poruszać się jednym samochodem. To sprawiło, że rozrywki „na powietrzu” przypadły w udziale chłopakom i dzieciom, a my w tym czasie dbałyśmy o ciepło domowego ogniska, jadłyśmy dobre rzeczy popijając ciepłą herbatką. Tak przegrać, to czasem jak wygrać.

Równolegle nasza męsko-dziecięca wyprawa ubierała na siebie ciepłe spodnie, kurtki i dodatkowe pary rękawiczek i wyruszała na niedalekie wzgórza Ringkollen i tam nasze dzieci, niemalże pierwszy raz w życiu mogły jeździć na sankach. Akurat w tym roku człowiek zapomina, że to niewiarygodne, że keidyś w kujawsko-pomorskim nie było zim, ale jednak. Tak czy inaczej, dzieciaki jeździły na sankach, turlały się z górek i wracały mokre i rumiane, jak my w czasach dzieciństwa. Czysta radość. Wiadomo, jak na górce są z ojcami, to mogą zawsze trochę więcej, gdyż statystyczny facet z większą łatwością obudzi drzemiące w nim dziecko i da się ponieść fantazji, a matka to zawsze matka ?.

Generalnie miejsca jak Ringkollen są genialnie przygotowane dla korzystających z nich ludzi. To takie leśne parki rozrywki z miejscami do grillowania i uwierzcie, jest zupełnie inaczej niż na polskiej plaży. Tutaj ludzie rozpalają grilla/ ognisko i dzielą się nim z innymi użytkownikami. Ten kto rozpala, z radością wita innych, którzy na ruszt dorzucają swoje parówki. Tu trzeba dodać, że Norwegowie ukochali sobie grillowanie parówek (takich ich specjalnych) i wsadzanie ich w tortille. Co kto lubi ?

A wieczorem, kiedy wybawione dzieci ogrzewały się i odpoczywały w domu, tatusiowie wracali na Ringkollen, aby pojeździć na biegówkach. Podobno sport rewelacyjny, praktycznie dla każdego i gdyby nie to, że mamy pandemię, już mieliśmy zaplanowane, by w styczniu/lutym wyskoczyć w Karkonosze, abym ja też miała okazję spróbować. Gdyby ktoś przypuszczał, że w zamian za lockdown dostaniemy prawdziwą zimę nawet na naszych terenach, pewnie jakieś używane biegówki kupilibyśmy sobie już wcześniej. 

 

Oslo

Kiedy już wymyśliliśmy jak wyprowadzić nasz samochód na górę (w Norwegii spotkała nas odwilż i to trochę pomogło), zaplanowaliśmy sobie jeden dzień rodzinnego zwiedzania Oslo. Muszę przyznać, że program wycieczki był w stu procentach dziełem mojego męża. Niestety w kilku miejscach remonty trochę pokrzyżowały nam plany, niemniej jednak udało nam się zobaczyć:

Wzgórze Ekeber, z którego można podziwiać spektakularną panoramę Oslo, a w międzyczasie zawiesić oko rzeźbach w pozach niedwuznacznych. Na szczęście dzieci nie łapały szerszej perspektywy i rzeźby rozpatrywały tylko pod kątem tego czy da się na nie wejść.

Operę- futurystyczny budynek ze szkła i metalu, skonstruowany w formie szklanych tarasów spacerowych. Wybudowany nad wodą, w samym porcie.

Muzeum Muncha- tu widzieliśmy z zewnątrz niestety jedynie, bo akurat było remontowane i zamknięte chyba na rok ?

Harry Hole Tour

to nasza własna nazwa mikro wycieczki śladami Harrego Hola. Jest to bohater powieści Jo Nesbo, które wprost ubóstwa mój mąż. I dlatego część naszego dnia w Oslo poświęciliśmy, aby choć odrobinę mógł wczuć się w życie swego bohatera, przespacerować ścieżkami, którymi on chadzał. Z takich kamieni milowych tej wycieczki można wymienić miejsce, gdzie bohater mieszkał -5 Sofies Gata (a na domofonie widnieje jego nazwisko) oraz bar, w którym topił smutki w alkoholu Restaurant Schroder.

Pro Tipy

Jeżeli wybieracie się do Oslo, miejcie koniecznie na uwadze dwie kwestie:

  1. Tranzyt przez Oslo odbywa się tunelami pod miastem. To istna plątanina korytarzy i nawigacja często gubi zasięg. Koniecznie trasę do pokonania trzeba przemyśleć wcześniej, a w tunelach patrzeć na znaki. 
  2. Parkowanie w Oslo na pierwszy rzut oka jest łatwe, na drugi piekielnie skomplikowane, a na trzeci do ogarnięcia. Otóż wszystkie parkingi są płatne. Wzdłuż ulic jest mnóstwo miejsc parkingowych (płatnych), ale uwaga! Większość z nich jest przeznaczona dla samochodów dostawczych (takich z zieloną tablicą).  W tym miejscu nie można (nawet po uiszczeni opłaty) zaparkować zwykłego samochodu (to tłumaczy, dlaczego tyle osobówek ma tam zielone tablice). Po prostu należy odpuścić polską tradycję szukania miejsca do zaparkowania zaraz przed wejściem do atrakcji turystycznej. Najłatwiej wtedy rozejrzeć się za wielkim parkingiem płatnym- takim wielopoziomowym i sprawa załatwiona.  Trochę wygibasów pod parkomatem, żeby zapłacić przed wyjazdem i tak można żyć.

 

Podczas naszego pobytu oprócz zwiedzania po prostu nacieszaliśmy się towarzystwem naszych wspaniałych gospodarzy i o tym należy wspomnieć, choć nie w szczegółach ? Dodam tylko, że wróciliśmy na pewno cieżsi o parę nadprogramowych kilogramów, gdyż Wojtek oprócz rozlicznych talentów jest także piekarzem z wyksztalcenia, a genialnym kucharzem z zamiłowania, za to jego żona- Monia piecze fenomenalne torty, które wyglądają wspaniale, a smakują jeszcze lepiej, dlatego sami rozumiecie ?.

 

I teraz epilog

Po kilku wspaniałych dniach przyszedł czas aby zbierać się do wyjazdu. Spakowaliśmy się dzień wcześniej i rano mieliśmy wrócić  tak, jak przyjechaliśmy. Kiedy M brał rano prysznic, odnalazłam nasz bilet powrotny na prom i… musiałam natychmiast z nim pogadać. Klasę naszej relacji najlepiej oddaje ten dialog, zapamiętany co do słowa.

Dzieci śpią, gospodarze jeszcze też, ja pukam do drzwi łazienki i mówię:

„Cinuś, musisz mnie wpuścić, bo bardzo zj…..ałam”

Otwiera drzwi, patrzy na mnie z biletem w ręku i pyta jedynie ” Dzień czy godzina?”

Jak się pewnie domyślacie, pomyliłam… datę odpłynięcia promu i nie, nie dostaliśmy gratisowego dnia w Oslo. Nasz prom odpłynął dzień wcześniej. Zanim zapukałam do łazienki sprawdziłam dostępne opcje promowe. Nie było żadnych. Dlatego wtedy, w tej łazience mój nadzwyczajnie opanowany mąż nawet z uśmiechem na twarzy przyjął do wiadomości nieuniknione. I podjął decyzję, że teraz właśnie po śniadaniu wsiądziemy w nasze Pajero i pojedziemy drogą lądową do Polski… Bo wiecie, byłam przecież w ósmym miesiącu ciąży- nawet nie wypadało na mnie krzyczeć za tę pomyłkę…. i Wiecie co? Do Polski, a mianowicie do Szczecina dojechaliśmy szybciej niż gdybyśmy jechali na prom do Hirtshal. Co prawda wyszło nas to drożej, ale przynajmniej od 1 w nocy przespaliśmy się w budżetowym apartamencie w Szczecinie. Rano już spokojnie dojechaliśmy do Olsztyna, bo przecież trzeba było odebrać jeszcze psy od dziadków… Tak trzeba żyć? Jasne!

Please follow and like us:
Wakacje w Chorwacji- KEMPING (CAMP) GALEB

Wakacje w Chorwacji- KEMPING (CAMP) GALEB

Poprzedni wpis dotyczył wycieczek górskich, których kultywowanie solennie obiecywałam. Nabyliśmy nawet sprzęt turystyczny w postaci butów, plecaka oraz karimat dla Marcina i ustaliliśmy z kim zostawimy dzieci na czas górskiego wypadu, gdy okazało się, że… jestem w ciąży. Co prawda planowaliśmy powiększenie rodziny, nie przypuszczaliśmy jednak, ze realizacja powiedzie się tak szybko. Co teraz? Kemping!

Podobno ciąża to nie choroba. Nie mogę jednak oprzeć się przekonaniu, że pogląd ten wygłaszają ludzie, którzy w tej ciąży nigdy nie byli ;). W związku z moim stanem odłożyliśmy więc na bok plany forsownych wspinaczek i spania na podłodze w schronisku.

Nasze oczy zwróciły się w zupełnie innym kierunku. Takim osiągalnym finansowo, nienadwyreżającym jeśli chodzi o czas przejazdu oraz z całą pewnością gwarantującym wywczas na słonecznej plaży. Chorwacja!

Zrobiliśmy szybką burzę mózgów i doszliśmy do przekonania, że tym razem z wielką wdzięcznością skorzystamy z uroków kempingu.

Założenia wycieczki były następujące:

  1. Szukamy kempingu, który gwarantuje bezpośredni dostęp do plaży
  2. Plaża musi być w miarę piaszczysta (nawet kosztem przejrzystości wody) – jechaliśmy z dosyć małymi dziećmi, a te nie poradziłyby sobie na typowo chorwackiej plaży kamienistej;
  3. Potrzebujemy parceli jak najbliżej linii brzegowej, aby ograniczyć długie i wielokrotne przemarsze z kampera nad morze i z powrotem, bo ktoś zapomniał łopatki/zrobić siku/zjeść kabanosa*. (niepotrzebne skreślić)
  4. Parcela (takie mądre campingowe słowo oznaczające działkę wydzieloną na kampingu, która przez ten krótki czas będzie do naszego wyłącznego użytku) musi być też w cieniu, bo zwyczajnie nie mamy w kamperze klimatyzacji.

Umówmy się, ten wyjazd organizowany był pod hasłem- zróbmy tak, żeby było łatwo i wygodnie.

OMIS

 

Po krótkiej analizie dostępnych opcji, stwierdziliśmy, że koniecznie musimy zarezerwować miejsce jeszcze z domu, żeby mieć gwarancję tego, czego oczekujemy. To może dziwne u osoby, która twierdzi, że lubi podróże, ale mam sobie coś z umysłu ścisłego i czasem po prostu lubię miejsca, które już poznałam ? zwłaszcza, że nastawialiśmy się na błogi relaks, zamiast ostrego zwiedzania. Tym samym oczy nasze zwróciły się ku miejscowości Omis, w której byłam ponad dekadę temu. W czasach gdy wyjazdy sponsorowali rodzice.

Omiś to miejscowość położona bliżej południowego krańca Chorwacji, na kontynencie (nie na wyspie). To co przemawiało za Omisiem, to fakt, że położony jest nad morzem Adriatyckim, ale równocześnie u podnóża gór, które dosyć szybko zapewniają cień i ulgę w chorwackim skwarze. Dodatkowo, Omiś ma całkiem przyzwoitą część zwaną starym miastem, pełną charakterystycznych, urokliwych zabudowań. Omiś to w zasadzie kwintesencja tego, czego szukaliśmy. Jest małym miasteczkiem, opartym na turystyce, ze żwirową plażą i przepiękną przystanią rzeczną (w Omisiu do Adriatyku uchodzi rzeka Cetina).

dav

 

CAMP GALEB

Kiedy zdecydowaliśmy się na Omis, kwestia kempingu rozwiązała się sama. Największym kempingiem w Omisiu jest CAMP GALEB. Rezerwacji parceli można dokonać przez internet. Przemiłe pani odpowiadają na wszelkie pytania związane z dostępnością miejsc. Opcji jest kilka. Taka, która gwarantuje dostępność ściśle określonego miejsca jest oczywiście najdroższa. Tym razem był to aspekt na którym zależało nam najbardziej. Po dokonaniu wyboru miejsca, trzeba zapłacić na konto kempingu zaliczkę. Resztę reguluje się przy wyjeździe. Podczas meldowania zostawiamy w recepcji nasze dokumenty (to gwarancja, że nie damy dyla bez rozliczenia się za pobyt). W zamian otrzymujemy karty, które umożliwiają wielokrotny wjazd i wyjazd na kemping oraz kartę z numerem parceli. Trzeba ją zamontować w kamperze. Przy sektorach parcel dostępne są gniazdka. My byliśmy wyposażeni w przedłużacz, natomiast odpowiednią przejściówkę udostępniono nam w recepcji (nie mamy szczęścia do tych kabli). Na naszej parceli był także dostęp do wody, wystarczyło zabrać ze sobą wąż ogrodowy i szybkozłączkę. 

dav

 

Węzeł sanitarny

Na kempingu dla kamperów wyznaczony jest jeden duży węzeł sanitarny z prysznicami, toaletami, łazienką dla dzieci, prysznicami zewnętrznymi, miejscem przygotowywania posiłków oraz do prania ręcznego. Mimo ogromnego obłożenia kempingu, nigdy nie zdarzyła się kolejka do prysznica. Do WC zdarzały się takie raczej symboliczne. Na kempingu znajduje się także drugi węzeł sanitarny, w którym znajdują się pralki i suszarki bębnowe. Za dodatkową opłatą: w recepcji zgłaszamy chęć skorzystania z pralki i suszarki. Dostajemy specjalny żeton, a opłata dopisywana jest do rachunku za parcelę. Są tu także toalety i prysznice.  Z niego także można swobodnie korzystać.

 

Plaża

CAMP GALEB ma własną żwirową plażę, która jest łatwiejsza do zaakceptowania przez dzieci. Tu warto zwrócić uwagę, że kemping położony jest za ujściem rzeki do morza. Dlatego woda może być tu chłodniejsza niż w innych miejscach. Dodatkowo warto zauważyć, że dzięki osadom rzecznym zejście do wody jest wyjątkowo łagodne i trzeba się naprawdę sporo nachodzić w głąb morza, aby stracić grunt pod nogami – mi się nie udało ?. Taka charakterystyka sprawia, że woda trochę szybciej robi się mętna. Na dnie mogą także występować glony, ale za to specjalne buty kąpielowe nie są tak konieczne.

 

Baseny

Na terenie kempingu znajdują się dwa  odkryte baseny (trzeci był akurat w budowie). Pierwszy był zlokalizowany w pobliżu restauracji i baru. Ze względu na swą głębokość (1,2m) zupełnie nie nadawał się dla naszych dzieci i pewnie taki był zamysł właścicieli kempingu. Ten podświetlany wieczorami zbiornik wodny był z pewnością przeznaczony do sączenia drinków i nawiązywania znajomości rodem z Hotelu Paradise czy innego Statku Miłości. 

My spędzaliśmy o wiele więcej czasu nad zespołem brodzików dla dzieci. Mniejszy miał około 40cm głębokości, a większy około 80cm, w związku z czym były idealne dla naszych dzieci. Nasze dzikie serca co prawda płakały, gdy latorośle wybierały basen zamiast morza, niemniej jednak był to wyjazd „bez spiny” . Nie zamierzaliśmy wykłócać się z nimi o ideały. Kiedyś to zrozumieją ?

 

 

Restauracja

O restauracji na kempingu niestety nie powiem zbyt wiele. Zrobiliśmy do niej jedno podejście, ale była wówczas mocno zatłoczona. Później chcąc zjeść coś „gotowego” korzystaliśmy z restauracji poza kempingiem. W promieniu kilkuset metrów (w stronę centrum) jest kilka restauracji, pizzerii i bistro, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie.  Jako dania odrobinę bardziej regionalne Marcin może polecić owoce morza lub burek z serem czy mięsem (potrawa rdzennie arabska, która zadomowiła się nad Adriatykiem). Ja nic nie polecam, gdyż mdłości nie pozwalały mi żyć normalnie ?.

 

Zaopatrzenie

 

Jeżeli jako kamperowcy wybieracie się na wakacje, z pewnością jesteście doskonale zaopatrzeni. Co jak co, ale znawcy tematu wiedzą wyśmienicie, co kupić, jak przygotować półprodukty i gdzie to wszystko zmieścić w swoim kamperze, przy zachowaniu dopuszczalnej masy całkowitej. Gdybyście jednak czegoś zapomnieli- bez obaw- zaraz za płotem kempingu znajduje się doskonale zaopatrzony market Studenac. Ceny w sklepie zbliżone są mocno do tych polskich. Raczej bliżej im do cen z Żabki, a nie z Biedronki. Studenac przy kempingu jest chyba największym w miejscowości. Faktycznie można tam znaleźć praktycznie wszystko, łącznie z dobrze zaopatrzonym działem serów i wędlin na wagę.  To co ujmujące w Chorwacji, to szeroki wybór i przystępne ceny owoców lokalnych, takich jak winogrona i pomarańcze. Owoce w sklepach i na targach nie wyglądają ja te wypolerowane w naszych sklepach. Czuć za to w ich smaku, że dojrzewały naprawdę na krzaczku, przygrzewane chorwackim słońcem.

 

Atrakcje

 

Hmmm… jeśli chodzi o atrakcję, to wspomnę jedynie o kilku, gdyż ze względu na specyficzny stan oraz stronienie od tłumów, nie jestem raczej typem korzystającym ze wszelkich możliwych (często płatnych uciech). Z atrakcji na kempingu mogę wymienić:

  • Szkółkę surfingową- zajęcia prowadzą także Polacy, odbywają się na wybitnie płytkiej części akwenu i są dzięki temu bezpieczne.
  • Zajęcia z zumby- my oglądaliśmy jedynie wieczorny pokaz przy basenie
  • Wieczorki muzyczne (także przy basenie), w formie zespołu grającego na żywo lub karaoke;

 

W samym Omisiu w ramach atrakcji można także wybrać rejs statkiem na którąś z okolicznych wysp, wypad do wesołego miasteczka, zwiedzanie twierdzy położonej w okolicznych górach czy poskakać na dmuchańcach.

Naszą najfajniejszą atrakcją, którą sobie sami zorganizowaliśmy, była z kolei wycieczka naszym dmuchanym kajakiem z plaży na kempingu w górę rzeki. Przeżycie niesamowite- gorąco polecam.

 

To tak pokrótce historia naszego wyjazdu. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie taka forma podróżowania za granicę będzie zupełnie legalna, dlatego gorąco polecam ?.  A już niedługo napiszę, jaki znaleźliśmy pomysł na bycie samotną wyspą w nowych okolicznościach ;-).

 

 

 

Please follow and like us:
Prowiant na drogę- mięsne weki

Prowiant na drogę- mięsne weki

Romantyzm tego tytułu nie pozostawia złudzeń. Mhm….Prowiant na drogę- mięsne weki…  Był już wpis o tym, jak przeżyć w Norwegii i nie zbankrutować na kawie. Teraz czas na wpis o tym, jak przeżyć w Norwegii i nie zbankrutować na jedzeniu. Wpis obiecany dawno temu. Łudzę się nawet, że przez niektórych wyczekiwany. Na pewno natomiast potrzebny i mam nadzieję, że dla wielu okaże się przydatny.

Jak przygotować prowiant na drogę, który przetrwa bez lodówki?

Założenie było bardzo proste. Wiedzieliśmy, że nie będzie nas stać, żeby kupować mięso w trasie. Wiedzieliśmy także, że już jesteśmy za starzy i zbyt odpowiedzialni, aby zakładać, że przez miesiąc będziemy żywić się zupkami chińskimi i krakersami. To se ne vrati. Wiedzieliśmy, że nasze dzieci KOCHAĆ MIĘSO, dlatego musieliśmy być na to gotowi. W kamperze owszem, jest lodówka- ale bardzo niewielka- mieszcząca tylko najważniejsze produkty z najkrótszym terminem przydatności.

Nie dla pulpetów i gołąbków w sosie pomidorowym.

Szukając pomysłu na prowiant naturalnie trafiłam w rejony sklepowych półek, gdzie królowały słoiki mięsiw wątpliwego pochodzenia, zalane pomidorowo-mącznymi sosami. Ok, na studiach jadało się wszystko, ale perspektywa miesiąca w pomidorowym sosie jakoś mnie nie urzekała. Trzeba było wymyślić coś innego…

Tyndalizacja

Gdzież bym ja była bez Internetu?  Przeczesałam Internet w poszukiwaniu informacji, jak zrobić mięsne weki i tak trafiłam na informację o procesie zwanym tyndalizacją. Jest to proces trzykrotnego pasteryzowania słoików wypełnionych jedzeniem. Bogatsza w wiedzę teoretyczną wszystko sobie dokładnie rozplanowałam, zakupiłam i przystąpiłam do dzieła.

  1. Słoiki.

Słoików miałam w piwnicy całkiem sporo. Żeby żywność była zakonserwowana prawidłowo słoiki trzeba dobrze umyć. Jestem mistrzem ułatwiania sobie życia, dlatego wpakowałam je wszystkie do zmywarki i włączyłam na ten taki super ciepły i dokładny program- done.

  1. Nakrętki

Nasze weki miały wytrzymać długo bez lodówki, trzeba było zatem minimalizować szanse na dostanie się do nich bakterii. W procesie tyndalizacji super ważne jest używanie czystych, nieuszkodzonych nakrętek. Wiem dokładnie, jak potrafię obchodzić się ze słoikami, dlatego na taką wyprawę nie zaryzykowałam użycia starych nakrętek. Na allegro zamówiłam sobie zestaw takich zupełnie nowych, przed użyciem je jeszcze umyłam i przetarłam spirytusem. Pamiętajcie- wacik ze spirytem na zakrętkę, a nie do buzi :p

  1. Mięso…

Na wyjazd zaplanowałam dokładne menu. Zakładałam, że każdą potrawę możemy jeść dwukrotnie, a na jeden obiad zużyjemy około 0,5kg mięsa. W związku z tym na miesięczny wyjazd (który mógł obejmować czas awarii samochodu i trochę się przedłużyć), musiałam przerobić 15kg mięsa. Phi! Co to dla mnie? W menu miałam klopsy z mięsa mielonego (podawane z różnymi sosami, przygotowywanymi doraźnie), mięso mielone zwyczajne (do spaghetti i np. chilli con carne/burrito), filet z kurczaka oraz schab (np. do strogonowa albo do bitek). Poszłam trochę na łatwiznę- zamówiłam wszystko w sklepie, który dowozi zakupy do domu.

  1. Obróbka mięsa.

Tu nie ma się co oszukiwać. Po doskonałym rozplanowaniu zadań, przystąpiłam do dzieła. Z filetem z kurczaka poszło najłatwiej. Pokroiłam go w kostkę, przyprawiłam, skropiłam olejem, rozłożyłam na dwóch blachach wyłożonych papierem do pieczenia i zapakowałam do piekarnika- 25 min, 180st. Bułka z masłem. Równolegle na jednej patelni obsmażały się kawałki schabu, a na drugiej mięso mielone luzem. W tym czasie także kulałam już powoli klopsiki.

*** ważna uwaga- przy tyndalizacji trzeba uważać z przyprawami. Używamy tylko tych najbardziej podstawowych- sól, pieprz, papryka, majeranek. Resztę można dodawać już w czasie wycieczki, podczas przygotowywania posiłków.

*** do słoików nie wsadzamy mięsa z kością, mięsa w mącznych lub śmietanowych sosach, stronimy także od panierki na kotletach.

  1. Rosół.

Słoiki wypełnione mięsem należy uzupełnić zalewą z bulionu. Kiedy na dwóch patelniach smażyło się mięso, w dwóch 5-litrowych garach obok wesoło pyrkał rosołek. Taki klasyczny. Na jeden garnek zużywałam paczkę włoszczyzny i pewnie jakiś 1kg skrzydełek z kurczaka. Trochę soli, pieprzu, ziela angielskiego i liści laurowych. Obowiązkowo kurkuma i opieczona nad palnikiem cebulka.

  1. Wekowanie

I teraz prawdziwa magia. Żeby nasze weki przetrwały i nadawały się do spożycia, należy je poddać pasteryzacji. I to trzykrotnie, co 24 godziny. U mnie wyglądało to tak- wszystkie dobrze dokręcone słoiki wpakowałam do piekarnika. Włączyłam termoobieg i nastawiłam temperaturę około 110 stopni. Ważne, aby temperatura nie była zbyt wysoka. W wyższej bowiem uszkodzić mogą się zakrętki, zwłaszcza guma, którą są wyłożone od środka.  W piekarniku  moje słoiki spędziły odpowiednio 90, 60 i 45 minut (założyłam, że mają mniej więcej po 1 litrze pojemności).

**** ta temperatura, to umowne 110 st. Przyznam się, że koczowałam pod piekarnikiem i kręciłam pokrętłem. Tak, żeby być w okolicach 110 stopni, ale żeby w tych słoikach trochę jednak bulgotało.

**** to normalne, że podczas wekowania w piekarniku słoiki gwiżdżą i piszczą.

I już.

Baza żywieniowa na wyprawę była gotowa. Pomijając czas, który moje słoiki spędziły w piekarniku, samo przygotowanie zawartości zajęło mi w sumie (może jedynie) 3 godziny! W 3 godziny udało mi się przygotować jedzenie na miesiąc. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej korci mnie, aby w podobny sposób ułatwić sobie przygotowywanie posiłków na co dzień w tym zabieganym świecie ?.

Weki sprawdziły się doskonale. Jeden, jedyny słoik okazał się nieszczelny, poza tym wszystko przebiegło zgodnie z planem. Ekipa najedzona, mięsożerne dzieci zadowolone, strudzone podróżą brzuszki napełnione codziennie ciepłym, pożywnym, zdrowym i domowym posiłkiem.

Please follow and like us:
Skandynawski TIP- norweska wskazówka

Skandynawski TIP- norweska wskazówka

Mega cenna norweska wskazówka

Wielu blogerów, a nawet influencerów, których wpisy czytuję w Internecie, daje swoim czytelnikom różne bonusy.  Ja influencerem nie jestem, a i blogerem raczej raczkującym, ale też mam coś dla Was.

Ponieważ część osób, która tu dociera dopiero planuje podobną podróż, prawdopodobnie ucieszycie się z bonusu.

Bonus nie jest niczym innym, jak wiedzą tajemną wyniesioną z naszej wycieczki.

A to było tak… szykując się do naszej objazdówki wokół Bałtyku, jak bumerang powracała kwestia finansów. Wiem, poruszałam ten temat niejednokrotnie, ale nic nie poradzę. Skandynawia jest po prostu droga, a my bylibyśmy głupi, gdybyśmy tę wiedzę zbagatelizowali.

W związku z powyższym rzetelnie przygotowaliśmy się pod kątem wyżywienia. Zabraliśmy ze sobą praktycznie wszystko, co było nam potrzebne do przeżycia.

Tym, czego nie zabraliśmy była woda.

Wody nie zabraliśmy zupełnie rozmyślnie i całkiem celowo. Wyczytaliśmy bowiem w wielu źródłach, że norweska kranówka jest świetna i śmiało możemy ją pić bezpośrednio z kranu i używać jej do gotowania. Teoria o świetnej norweskiej kranówce sprawdziła się w większości przypadków. „Tankowaliśmy” ją do butelek na przydrożnych stacjach benzynowych i jedynie w kilku przypadkach (na stacjach ulokowanych w centrach większych miejscowości), kranówka pozostawiała cokolwiek do życzenia. Oczywiście nie nabieraliśmy jej z kranów wyraźnie oznaczonych „DON’T DRINK”. I tak sobie przypuszczaliśmy, że większość drogi pokonamy „o wodzie z kranu” i nawet pogodziliśmy się z tym, że trzeba zrobić postój, uruchomić butlę z gazem oraz kawiarkę, żeby napić się czegoś ciepłego, aż tu nagle spotkała nas miła niespodzianka…

Koniec języka za przewodnika

To zupełnie nie jest tak, że my jesteśmy jacyś dociekliwi. Że przepytujemy przypadkowych przechodniów i już wiemy wszystko o lokalnej infrastrukturze. Nam po prostu czasem zdarza się być w dobrym miejscu o odpowiedniej porze. I spotkać odpowiednich ludzi.

Tym razem nie było przypadków. Tym razem chodziło o naszych miłych przyjaciół, którzy gościli nas w okolicach Oslo…

To oni zdradzili nam PRO TIPa, którym teraz się podzielę…

Na zdjęciu widać kubek termiczny. Można taki kupić na stacjach Circle K, za równowartość około 100zł (w to końcu Norwegia, nie mogło być tanio). Kubek jak kubek, kupujesz, nalewasz kawy, a ona stygnie jakby wolniej.

Ten kubek ma też widoczną liczbę „18”, co znaczy, że jest dedykowany na rok 2018 (były też poprzednie edycje i dużą dozą pewności można założyć, że edycja na rok 2019 jest właśnie przed nami). Cała magia tego kubka mieści się w określeniu, że jest to najlepszy program lojalnościowy w historii. Otóż trzymając w ręku kubek z liczbą 18 można było sobie nalać do niego kawy, herbaty i gorącej czekolady na wszystkich stacjach Circle K w całej Norwegii zupełnie za darmo!

Co z tego mają użytkownicy? Ciepły napój za darmo wszędzie, gdzie znajdą stację Circle K. Co z tego ma Cirle K? Circle K ma pewność, że mając kilka stacji benzynowych do wyboru, zawsze wybierzesz tę, na której dadzą Ci kawę gratis. Nawet nie popatrzysz na ceny benzyny.

I taki jest właśnie mój PRO TIP dla Was- jadąc do Norwegii na dłużej warto na samym początku zaopatrzyć się w odpowiedni kubek ? Oszczędności na kawie są w tym wypadku niepoliczalne, przy średnim koszcie kawy rzędu 13zł w przeliczeniu na nasze ?. Przynajmniej w mojej podstawowej komórce społecznej.

Dlatego- bierzcie i pijcie z tego wszyscy! Na zdrowie!

Please follow and like us:
Spakować dzieci na biwak- JAK? Skandynawia.

Spakować dzieci na biwak- JAK? Skandynawia.

Aby spakować dzieci na biwak, należy zaprowadzić je do samochodu, posadzić w fotelikach i zapiąć pasy. DONE

A tak serio, jak to zrobić, żeby spakować wszystko co niezbędne w zaskakujących okolicznościach przyrody, jakimi będzie miesięczne buszowanie po skandynawskich bezdrożach?

 

Kiedy byłam początkującą mamą w pamięć zapadły mi słowa Marysi Góreckiej zamieszczone na jej blogu www.mamygadżety.pl.  Przekonywała ona wówczas, że pakowania dzieci nawet nie warto rozpoczynać bez lampki wina. Mam przeczucie, graniczące z pewnością, że tutaj lampka by nie wystarczyła, z kolei większa ilość byłaby zgubna w skutkach.

Wobec powyższego, przynajmniej plan i strategię przygotuję na trzeźwo.

  1. Co 4-5 dni pralka

Pierwsze założenie jest najbardziej pokrzepiające. Zakładając, że co 4-5 dni zawitamy na cywilizowanym kempingu, wyposażonym w pralkę i suszarkę, nie muszę brać ciuchów na cały miesiąc. Podchodząc do sprawy rozsądnie, acz z pewnym marginesem bezpieczeństwa, stwierdzam, że wystarczy dla każdego wziąć 7 zmian bielizny.

  1. Nie pakuj kompletami.

Co prawda sprzeniewierzam się słowom mojego macierzyńskiego guru, ale śmiem przypuszczać, że pakowanie pełnych zestawów odzieży na każdy dzień osobno w tym wypadku nie zda egzaminu. Dlaczego? Dlatego, że mogę Wam zagwarantować, że np. koszulki moich dzieci będą musiały być zmieniane w zależności od stanu zabrudzenia. Czyli może być dzień, kiedy młoda zużyje trzy koszulki, a czwartą będzie nosiła przez 2 kolejne dni, bo nie nastąpi żaden kataklizm. Czuje, że właśnie koszulki będą miały największy przerób. Obowiązkowo śliniak dla najmniejszych milusińskich.

  1. Zabezpiecz spodnie.

Zaraz po koszulkach, od błota i brudu najwięcej będą obrywały z całą pewnością spodnie. W tym wypadku przygotowałam się zawczasu i w Decathlonie (to ostatnio mój ulubiony sklep, jeśli chodzi o wyposażenie turystyczne) kupiłam im nieprzemakalne, ultra cienkie i lekkie spodnie wierzchnie. Planuje ich po prostu w dżdżystą i paskudną pogodę ubierać warstwowo, aby chronić bawełniane warstwy spodnie. Genialne w swej prostocie? Wiem, że na rynku są firmy sprzedające genialne ubrania dla dzieci na deszczową pogodę, które polecają Matki dzikich Dzieci. Decyzja należy do każdego. Po wyprawie mogę dać znać, jak się sprawdziły.

  1. Nie ma złej pogody?

Must have wyjazdu z dziećmi w rejony inne niż nadadriatyckie plaże, to dobra odzież przeciwdeszczowa- mam na myśli kurtki, różnego typu pelerynki, dodatkowo także parasole. Już mam takie zezowate szczęście, że zawsze podczas moich wakacji pada deszcz. Dużo deszczu. Nie ma co się łudzić, że teraz będzie inaczej, zwłaszcza, że jedziemy tam, gdzie jedziemy. Trzeba się po prostu dobrze przygotować.

  1.  Milion par butów.

Jak już się powiedziało A, to trzeba recytować dalej. Skoro zakładam, że pogoda nie będzie nas rozpieszczała, to trzeba przygotować dzieci pod kątem obuwniczym. Obowiązkowo dla każdego buty kryte (typu adidasy), kalosze oraz sandały (gdyby jednak bywały cieplejsze momenty), a także klapki pod prysznic, skoro już znajdziemy się czasem na kempingu, ewentualnie pobliskim basenie.

  1. Zabawy w wodzie.

Żeby trochę przygotować się do tego aspektu życia, także poczyniłam pewne zakupy. Oprócz kajaka, który wraz z kapokami ma na nieco umilić kamperową monotonię, kupiłam także dla dzieci i dla siebie krótkie pianki do pływania. Założę się, że mój mąż wykąpie się w jakimś fiordzie lub jeziorze. Wtedy też dzieci urządzą scenę pt. „ja też chcę”. I ja będę gotowa ?  A potem wytrę wszystkich szybkoschnącymi ręcznikami z mikrofibry! Ha!

  1. Koło podbiegunowe.

Nie wiem, jak tam będzie. Czy zimno czy raczej ujdzie. Ja z natury jestem zmarzluchem  i takie kryteria chyba rozsądnie trzeba przyjąć wobec dzieci. W związku z tym na pewno zabiorę dla nich lekkie kurtki zimowe, cienkie rękawiczki i bawełniane czapki oraz rajstopy. Najwyżej ich nie użyjemy.

  1. Gry i zabawy

Tu pewnie blady strach pada na rodziców. W końcu planuję spędzić miesiąc z moimi dziećmi (2-4 lata) w kamperze o powierzchni 8m2. Jak żyć? Przede wszystkim trasę zaplanowaliśmy tak, aby codziennie zostawało nam kilka godzin przed zmrokiem na zajęcia outdoorowe ( za kołem podbiegunowym będzie aktualnie dzień polarny, więc tego czasu może być nieskończenie dużo ? ). Będziemy łazić, biegać, jeździć na rowerze, rzucać kamieniami do wody, bawić się patykami i robić te wszystkie inne rzeczy, które robią dzicy ludzie ?. Zakupiliśmy taki „pawilon handlowy” (czyli namiot ogrodowy) w rozmiarze 3x3m, całkowicie wodoodporny, aby tę naszą przestrzeń życiową w miarę możliwości jeszcze powiększać. Wiem jednak, że przyjdzie taka chwila, kiedy pogoda nie pozwoli nam wychylić nosa z kampera. Co wtedy? Wtedy wyciągnę stertę gier (Jenga, szachy, memory itd.) i książek dla dzieci, żeby jakoś umilić im czas. W moich najśmielszych wizjach już wyobrażam sobie siebie, jak uczę starszego syna czytać i wraca z wyprawy z tą umiejętnością opanowaną w stopniu znakomitym. Wiem, wiem, pewnie się rozpędziłam, ale nie zaszkodzi spróbować. Zabieramy też zapas bloków rysunkowych i kredek.

  1. Leki

Wyposażenie wyjazdowej apteczki to zmora wszystkich matek. Prawo Murphiego daje gwarancję, że podczas wyjazdu któreś z dzieci się rozchoruje. Znam je nie od dziś, dlatego przygotowałam żelazny zapas leków. Począwszy od syropów na kaszel mokry i suchy, poprzez krople do nosa, leki przeciwbólowe, na plastrach kończąc. W apteczce obowiązkowo znajdzie się też termometr oraz klasyczny aspirator do nosa  (Jestem ogromną fanką aspiratora katarek, ale odkurzacza nie zabiorę. Kupiłam też kiedyś aspirator, ale w żadnej mierze nie spełnia swojego zadania). W razie poważniejszej choroby po prostu skontaktujemy się z lekarzem- na tę okoliczność, oprócz karty ekuz- dodatkowo się ubezpieczymy.

  1. Rowery

Jeszcze do końca nie wiem, jak będzie wyglądało kolarskie wyposażenie dzieci. Wszystko zależy od ładowności kampera. W pierwszej kolejności pojedzie z nami na pewno przyczepka rowerowa. Dobrze byłoby też zabrać rower starszego syna, ale obawiamy się czy jest to celowe ze względu na małe średnice kół, a co za tym idzie, ogrom pracy, który musiałby włożyć, aby dotrzymać nam kroku.  Być może czeka nas kolejny zakup?

 

Tak wstępnie wygląda plan związany ze spakowaniem dzieci na wyprawę. Jak mawiają profesjonaliści i genialni stratedzy (w tym mój Mąż)- najlepszy plan zakłada zmianę planu, w związku z czym i ja jestem na nią gotowa. Obecnie trzeba powoli grupować wyposażenie mniej oczywiste w jednym miejscu, aby o niczym nie zapomnieć.

OVER

Please follow and like us:
Skandynawia- przygotowania PART1.

Skandynawia- przygotowania PART1.

Wiem, wiem. Miałam pisać o przygotowaniach, ale słuch po mnie zaginął i pewnie myślicie, że próbuję prześlizgnąć się cichcem i umknąć Waszej uwadze, bo strach mnie obleciał i nigdzie nie jedziemy?Nic bardziej mylnego! Pochłonęły mnie po prostu przygotowania!

Jak przygotować dużą wyprawę, w którą zaangażowane są spore środki, a uczestnikami będą małe dzieci i sfora?

Trochę po drodze wpadłam w popłoch i już w swoje łapy chwytał mnie chaos, ale poszłam po rozum do głowy i odniosłam się do wiedzy wyniesionej ze szkoły. Kiedyś bowiem miałam przyjemność uczestniczyć w kursie, który z założenia miał mi pomóc zapanować nad procesem nauki i go usprawnić. Z tego kursu wyniosłam właśnie umiejętność tworzenia MAPY MYŚLI!

Biadoliłam i biadoliłam sobie wewnętrznie o tym, co jeszcze trzeba kupić, spakować, zrobić przygotować i żadna lista nie była w stanie tego ogarnąć. Tyle aspektów do pogodzenia, a tak mało wykonawców planu. W przypływie impulsu dorwałam kartkę A3 i kredki dzieci, i ogarnęłam to w przyjemny wizualnie obraz, w kojących odcieniach błękitu i różu.

Poniżej znajduje się fotografia mojej mapy myśli, która dumnie zdobi lodówkę i co więcej, skutecznie motywuje nas do podejmowania kolejnych wyzwań.

 

Plan należy podzielić na obszary zainteresowań

Nie da się tego chyba zrobić inaczej. Zwłaszcza za pierwszym razem. Prawdopodobnie każdą kolejną wyprawę przyjdzie mi realizować z większą łatwością i przygotowania nie będą taką udręką. Teraz dwoję się i troję, żeby wszystko powoli dopiąć na jakikolwiek guzik, nie wspominając już o ostatnim.

Jak pewnie widać na obrazku, wyróżniono następujące obszary „zainteresowań” (cudzysłów, bo kto by się wprost, szczerze i gorliwie interesował apteką?)

  1. Baza czyli wszystko co związane z samochodem i jego wyposażeniem. Zostało jeszcze kilka rzeczy przy samochodzie do poprawy, kilka sprzętów do dokupienia. Sam samochód jest w pełni sprawny i jak najbardziej nadaje się do drogi. Potwierdza to naturalnie opinia mechanika, który orzekł, że sam nie bałby się pokonywać tej trasy w tym aucie i że damy radę „spokojnym leszczem”.
  1. Apteka- wiadomo, małe dzieci, powracające anginy, chyba nic więcej nie trzeba wyjaśniać.
  1. Autopass- a w zasadzie EPCplc – system, w którym zarejestrowaliśmy naszego kampera i podpięliśmy kartę kredytową, aby usprawnić proces pobierania opłat za norweskie drogi płatne. W Norwegii wiele dróg i mostów jest płatnych. Podobnie sprawy się mają jeśli chodzi o wjazd do niektórych miast. EPCplc pozwala trochę usystematyzować sposób uiszczania opłat. W systemie nie trzeba rejestrować karty kredytowej. Przy jej braku faktury za poszczególne przejazdy wysyłane są pocztą na dane podane przy rejestracji pojazdu.

 

  1. Revolut- innowacyjna, zupełnie fantastyczna pod kątem idei karta walutowa, pozwalająca obniżyć koszty związane np. z podwójnym przewalutowaniem podczas zagranicznych transakcji. Bliższy opis np. tu: tutaj

 

  1. Wyżywienie- temat walki ze słoikami zdecydowanie na odrębny post.
  1. Kajak…. Staramy się racjonalizować swoje posunięcia zakupowe, ale tutaj nie pozostaje zbyt wiele pola na racjonalne myślenie. Trzeba spojrzeć prawdzie prosto w oczy- ta wycieczka służy spełnianiu marzeń… i dlatego kupiliśmy sobie kajak pneumatyczny. Jest niewielki, ale ciężki jak diabli. Jacyś dowcipnisie wyposażyli pokrowiec w szelki jak od plecaka, ale noszenie go na plecach jedynie pogłębia stan rozpaczy. To znaczy.. tak przypuszczam, bo ja nawet nie dałam rady go założyć… oto on:

    www.decathlon.pl

 

  1. Dzieci… to nie jest naturalnie przypomnienie o tym, żeby je zabrać, a raczej miejsce na mniej oczywiste elementy ich wyposażenia. Generalnie wyposażenie dzieci będzie raczej potężne.
  1. Media- tak zbiorczo nazwałam sprzęty, które trzeba spakować i zadbać o ich baterie.
  1. Psy- standard, normalne procedury wyjazdowe. Postawiłam na obroże polecane przez naszą panią weterynarz- w końcu studia kończyła w tym zakresie i pewnie wie, co mówi ?
  1. I ostatnie- last but not least- UBEZPIECZENIA. Wszak przezorny zawsze ubezpieczony. Tak też i my kupimy sobie assistance dla naszego kampera (nawet z opcją holowania) oraz ubezpieczenia podróżne dla załogi.

 

Dużo jeszcze zostało przed nami, a termin wyjazdu coraz bliżej. Planowany start to 30.05.2018, a powrót 1.07.2018r. Zabieram się zatem do pracy. W końcu wszystkie ręce na pokład. Relacja z wekowania i procesu tyndalizacji już niebawem. Choć trochę boję się o jakość materiału wizualnego z moich dokonań ?.

Tym czasem OVER.

Please follow and like us:
O dwóch takich, co zwiedzali Tajlandię

O dwóch takich, co zwiedzali Tajlandię

Z trudem zabieram się do spisania na gorąco relacji naszego przyjaciela, o którym wspominałam, a który to miał ostatnio przyjemność pojeździć trochę po Tajlandii. Trud nie wiąże się z moją niechęcią do tematu, a raczej z faktem, że wczoraj nasz prywatny Jacek opowiadał długo, a my długo słuchaliśmy pałaszując pizzę z Biedronki, chipsy i zapijając to wszystko craftowym piwem (bo nie odżegnujemy się jednak od hipsterki do końca). Trochę kac, trochę niestrawność, trochę niewyspanie ?

Kumple – Jacek i Elvis mają w zwyczaju wybierać się co jakiś czas na męskie wycieczki. Jest to udoskonalona wersja Kac Vegas, bo pozbawiona gorączkowego szukania zaginionego kumpla na chwilę przed jego własnym ślubem, po drugiej stronie słuchawki nie suszy im też głowy żadna wkurzona baba. Czasem tylko ja wyślę przez msg apel „ALE PROSZĘ…..UWAŻAJCIE….” i tyle (matkowanie weszło mi widać w nawyk). Chciałoby się powiedzieć, że chłopaki podróżują z głową, ale prawda jest taka, że jednak sporo kwestii jest typowym spontanem- są młodzi, wolni- mogą.

Tak też było tym razem. Do Bangkoku dotarli na dwie raty, gdyż jeden leciał z Polski, a drugi z wysp szczęścia i kapitalizmu- UK. Mam na razie jedynie relację Jacka, dlatego jej będę się trzymać. Trzeba Wam wiedzieć, że Jacek jest odnoszącym duże sukcesy w zawodzie mgr.inż Budownictwa, dlatego po przyjeździe kroki swe skierował do dzielnicy biznesowej, by podziwiać kunszt tajskiej myśli inżynieryjnej. Nie byłby sobą, gdyby podróżując na spontanie nie dał się wywieźć dziwnemu tajskiemu kierowcy tuk-tuka do dzielnicy tajskich butików i nie zamówił szytej na miarę koszuli. W ogóle pierwszej nocy Jacek był naszym polskim Jamesem Bondem, spał w 4-gwiazkowym hotelu, a zamówioną koszulę przywieziono mu i zostawiono do odbioru w hotelowym lobby- nawet wsunęli mu kopertę z informacją o przesyłce pod drzwi, a następnie przynieśli koszulę do pokoju ! czad, co? Hajlajf!

Kiedy następnego dnia do Jacka dołączył Elvis, James Bond zszedł jednak na ziemię, aby zaznać tajskości z bliska. Następne kilkanaście dni spędzili szwędając się głównie po tajskiej prowincji. Zaliczyli nurkowanie, podczas którego Bond jako nurkująca dziewica zachował zimną krew i pokazał, że nie jest w ciemię bity.

Chłopaki wpadli też na Full Moon Party- impreza totalnie nie dla mnie, bo techno (oni zresztą też nie są wielkimi fanami 😉 ) i kilkudziesięciotysięczna armia imprezowiczów na jednej plaży, to zdecydowanie nie jest to, o czym marzę. W ogóle w opisie Full Moon Party, jako wydarzenia na FB można znaleźć wiele wskazówek, których zachowanie gwarantuje bezpieczeństwo. Przezornie chłopaki wskazówek tych nie czytali, dlatego śmiało udali się w mniej uczęszczane zakamarki wyspy, gdzie znaleźli… Knajpę pomalowaną w totalnie psychodeliczne kolory, które wskazywały, że historia Bridgett Jones i jej omletu, właścicielom pewnie nie jest obca. Wystrój knajpy doskonale odzwierciedlał to, co w niej znaleziono ? I nie chodzi mi o drinki w wiaderkach…

Z ich wyjazdowej historii można też wyciągnąć wiele wniosków na przyszłość, aby choć trochę uczyć się na cudzych błędach. Po pierwsze, zawsze, ale to zawsze zabierajcie ze sobą do publicznej toalety chusteczki, dobrze też mieć te nawilżane. Na to, kiedy pojawiło się największe zapotrzebowanie na chusteczki i jak poradzono sobie bez nich, spuszczę zasłonę milczenia. Niech konsternacja naszego podróżnika będzie wystarczającą odpowiedzią.

Po drugie, będąc samotnym Europejczykiem podróżującym po Tajlandii, należy zwracać dużą uwagę, na ekipy, z którymi bawicie się w klubie. Niech czujności Waszej nie uśpią pląsające po parkiecie 65latki, w towarzystwie córek i wnuczek. Tak jak u nas do przybytków rozpusty zapraszają laski z parasolkami, tak widać tam potrafią także wabić metodą „na wnuczka” ?. Szkoda przy takiej okazji stracić godność i całą zawartość portfela ?. Wyraźnie zaznaczam, że chłopaki zwietrzyli podstęp i nie dali się uwieść, nawet tym młodym i jędrnym paniom do towarzystwa. 

Po trzecie, najważniejsze, uważajcie podróżując na tajskich motorkach. Jacek nie uważał, nie ogarnął wertepów i żwiru, i teraz jest jak ta „Dziewczyna bez zęba na przedzie” Kultu. W całą sprawę nie był dodatkowo zamieszany żaden wąż, które podobno potrafią także stanowić niebezpieczeństwo na drodze. Węże są najpewniej niezadowolone z życia, jakie wiodą i biedaki rzucają się nagminnie pod koła, a wiadomo, wąż gruby niczym kłoda, potrafi wywalić nawet wyśmienitego motocrossowca ? Traktują o tym nawet stosowne filmy na YT. Motor także wyszedł z tej sytuacji mocno pokiereszowany, ale jego naprawa, w tajskich warunkach zamknęła się w 250zł- żyć nie umierać. Dodatkowo nasz poszkodowany został  po powrocie do hotelu opatrzony z najwyższą czułością przez sympatyczną recepcjonistkę. Być może recepcjonistka znalazłaby też w swej apteczce plaster na serce Jacka (lub inne organy wewnętrzne/zewnętrzne), ale jego towarzysz nie wykumał zagęszczającej się atmosfery i dzielnie asystował im w gabinecie „lekarskim”. Recepcjonistce nie pozostało nic innego, jak tylko wyszorować (dosłownie) rany i otarcia wacikiem nasączonym alkoholem, co w połączeniu ze żwirem, który tam został, spotęgowało jedynie rozpacz bohatera w zaistniałej sytuacji ?

I po czwarte, rzucanie chipsami w bezpańskie psy nie pomoże w ich odgonieniu. Nawet jeśli w środku nocy wydaje się to dobrym pomysłem ?

Historii i przygód chłopaki przeżyli tam multum. Poznali mnóstwo ludzi, widzieli wiele niesamowitych rzeczy, począwszy od samych zapierających dech w piersiach krajobrazów, po totalne atrakcje turystyczne, jak walki węży, trzymanie na rękach skorpionów czy głaskanie tygrysów. Taka Tajlandia w pigułce ?.  Nie mogę się doczekać, kiedy to wszystko zobaczymy na własne oczy ? Chłopaki wrócili cało i zdrowo (no prawie… ;)), a ubytki w uzębieniu ulegają właśnie naprawie ?

Na blogu jest tylko kilka fotek udostępnionych przez chłopaków, więcej wrzuciłam na Instagram.

Please follow and like us:
„60 sekund” made in Poland

„60 sekund” made in Poland

Nicolas Cage jako profesjonalny, choć emerytowany, złodziej samochodów miał 60 sekund na dokonanie włamu do auta. Generalnie fabuła pewnie była bardziej skomplikowana, ale jako anty-fanka Nicolasa Cage’a o spojrzeniu spaniela w każdej granej przez siebie roli, jakoś bardzo się na niej nie skupiłam. Pamiętam, że były samochody, złodzieje i limitowany czas.

A co, jeśli zamiast Nicolasa w tej roli znajdzie się wszystkim Wam znana rodzina Ż.?

Tak też się stało. Wolne popołudnie w zabieganym tygodniu postanowiliśmy zagospodarować pożytecznie. Miało być miło i miało być szybko. Pokonując opór potomstwa, że nie idziemy na rower, zapakowaliśmy całą familię i pojechaliśmy PRZEPARKOWAĆ KAMPERA.

Przez wakacje szukaliśmy dla niego bezowocnie jakiejś przytulnej stodoły, w której mógłby beztrosko spędzić zimowe miesiące. Pod koniec lata, który w tym roku przyszedł nagle i niespodziewanie, jak co najmniej koniec papieru toaletowego, zdecydowaliśmy wprowadzić w życie plan B. Jeszcze przez chwilę łudziłam się, że na Camper Majstrach znajdę ekipę z okolic skłonną wspólnie wynająć jakąś halę, niestety mój post nie cieszył się dużym zainteresowaniem. Tak czy inaczej musieliśmy podjąć decyzję, co dalej.

W czasie letniej pory deszczowej robiliśmy reasearch wśród miejskich płatnych krytych parkingów i okazało się, że nasz kamper to istny kolos, który jest niemalże o 1m za wysoki, żeby się gdzieś legalnie wcisnąć. Znaleźliśmy natomiast parking pod jednym z marketów, gdzie mogliśmy sobie przycupnąć z boku, nie zahaczając boxem dachowym o żadne przęsło. Żeby nie było, że jesteśmy takimi dzikimi koczownikami, uzgodniliśmy to wszystko z kierowniczką obiektu. Nie wnosiła żadnych zastrzeżeń, nie inkasowała opłat.

D-day

Podczas czyszczenia kampera przed zimą, mąż mój odkręcił box dachowy i teraz została jedynie misja sprawdzenia czy bez boxa kamper będzie mógł wjechać w głąb parkingu pod centrum, aby nie owiewały go zimne wiatry i żeby znalazł się na terenie zamykanym na noc. I właśnie wczoraj, w porywie fantazji, stwierdziliśmy, że nadszedł dobry dzień na tę misję.

Dojechaliśmy na miejsce, przepakowaliśmy dzieciaki. Ja uzbroiłam moje półślepe oczy w okulary, a M. postanowił wisieć na tylnej drabince niczym Yattaman (nasze pokolenie, wie o kogo chodzi) i na bieżąco, przęsło po prześle sprawdzać czy się mieszczę. Plan zaakceptowany, wsiadam, wkładam kluczyk do stacyjki i nic. Kamper czka, dusi się i dziwnie pika. WTF?! Równocześnie włącza się radio i światła. Tym gorzej- to nie wina akumulatora… co dalej? I oczywiście niczym Banko w Makbecie, przed oczami majaczy nam Pan Ryszard… Mówiący coś o alarmie, a w zasadzie, mówiący, że lepiej nie włączać, bo później trudno wyłączyć. Próbowaliśmy obejść alarm wyjmując akumulator- oczywiście nic to nie dało. Kombinowaliśmy. Krzyczeliśmy- (w sumie tylko ja, ale łatwiej pisać o tym w liczbie mnogiej, bo są takie chwile w życiu kobiety, kiedy hormony biorą górę i rozsądek wynosi się daleko, daleko, a  razem z nim cierpliwość). Następne kilkadziesiąt minut, to walka M. z alarmem i moja gonitwa za dziatwą wokół samochodu. Głupi nie jesteśmy, oglądamy Milionerów, więc na końcu skorzystaliśmy z telefonu do przyjaciela. Pan Ryszard wyjaśnił M. jaką trzeba uzyskać sekwencję piknięć, a na końcu życzył powodzenia, jak wspomnianemu na początku Nicolasowi, bo żeby obezwładnić nasz alarm, człowiek ma mniej więcej… 3 sekundy ? pewnie dlatego Pan Ryszard nie demonstrował nam tego przy zakupie. Prawdopodobnie jego kocie ruchy mogły nas wprowadzić w zakłopotanie ? Po kilku próbach i M. uzyskał prędkość Husseina Bolta przy otwieraniu drzwi i wsadzaniu kluczyka w stacyjkę- w końcu się udało ?

Następnie wszystko przebiegło zgodnie z planem. Trochę szkoda, że było już ciemno jak w dupie, a dzieci zniecierpliwione do granic możliwości, bo utrudniało mi to wsłuchiwanie się w kod, jaki mój Yattaman wystukiwał na dachu. 1 stuk- zmieścisz się, 2- stój. Wjechałam na parking bez żadnej obcierki o sufit 😀

Kamper bezpiecznie przygotowany do zimowania.

Żeby przygotować go do zimy, oprócz zadaszenia:

  • Opróżniono wszystkie zbiorniki z wodą
  • Zabrano, opróżniono i wyczyszczono WC, a teraz wietrzy się na balkonie
  • Zabrano wszystkie materace i zapasowe ubrania- czyli wszystko, co mogło chłonąć wilgoć z powietrza
  • Generalnie posprzątano wnętrze.
  • Do zabrania pozostaje nam jeszcze akumulator postojowy i butla z gazem.

Podsumowując, każdy głupi może być jak Nicolas Cage ?  Zwłaszcza, jeśli ma pod ręką telefon.

BTW. Po zaparkowaniu poszliśmy w nagrodę kupić Bubie buty, a jak wracaliśmy do naszego normalnego samochodu, obok stała policja. Ja- powszechnie znana panikara, już chciałam uciekać, w obawie, że ktoś wezwał ich z okazji naszego włamu do kampera, ale później pomyślałam, że te dwa małe bąki pałętające się nam pod nogami, skutecznie odwracają od nas uwagę organów ścigania ? Kto by kradł stare kampery w asyście dwójki małych dzieci ??

 

Please follow and like us:
Sekrety chirurgii- ford po liftingu

Sekrety chirurgii- ford po liftingu

Korzystając z okazji, że dzieci nie było w domu, postanowiliśmy podrasować wizualnie nasz samochód. Cały proces rozpoczął się co prawda ciut wcześniej, ale właśnie w tym wpisie zrobię szybkie podsumowanie. Taki typowy blogowy BEFORE & AFTER, w wykonaniu naszego chwilowo bezdzietnego i trochę nietrzeźwego teamu. Do zrobienia została jeszcze wymiana lekko zdezelowanej umywalki i być może rolet wewnętrznych, gdyż swym brązowym kolorem nie pasują absolutnie do niczego. Skłamałam, pasują do uchwytów od szafek oraz piecyka- to temat na grubszą rozkminę, nie na szybki lifting. Blat stołu także woła o pomstę do nieba, ale o jego wymianę trzeba zagaić mojego tatę, gdyż to on ma dostęp do lekkich sklejek i stolarni. Dla lepszego efektu stół przykryliśmy chwilowo serwetą- witaj w babcinym świecie.Podsufitka jest zupełnie nowa i na razie nie będziemy jej wymieniać. Być może kiedyś wyłożymy ją takimi plastikowymi panelami, podobnie jak łazienkę.
Oczywiście jeszcze długa droga przed nami, bo zawsze jest coś do zrobienia, natomiast do tej pory udało nam się:

  • Dokonać szumnie nazwanej wymiany „tapicerki”. Zrobiłam to ja, osobiście. W oparciu o szybki film instruktażowy wykonany także przeze mnie. Historia jest krótka. Rodzice przyjechali w odwiedziny, przywieźli maszynę do szycia i mama naprędce pokazała, jak zamontować w niej nitkę. Życie mi uratowała, bo ta cholerna nitka z dołu wcale nie chciała sama wyleźć, ale metodą prób i błędów, i przy stracie tylko jednej igły (złamała się biedulka), udało mi się dokonać niemożliwego- w zaledwie 2 godziny uszyłam 4 pokrowce/poszewki na siedzenia w kamperze. Pierwszy raz coś sama szyłam, więc jestem po-podwójnie dumna! Naturalnie załączam zdjęcia before (z ogłoszenia) oraz zbliżenie samych poduszek, dla utrzymania moich nielicznych czytelników w odpowiednim napięciu.

 

  • Pomalować wnętrze na jedyny słuszny kolor. Już tak mamy, że wszystkie wnętrza przemalowujemy na biało. Pewnie jest to mało funkcjonalne, ale to jest nasz kamper, do licha! I nam ma się podobać. Oczywiście, mimo wspomnianego ogromnego doświadczenia w malowaniu na biało, nie obyło się bez niespodzianek. Jak to zwykle bywa- zgubiła nas rutyna, a być może kilka piw, które zostały spożyte przy procesie malowania okazało się, że powierzchni do pomalowania jest o wiele więcej niż wstępnie założyliśmy. I to o wieeeele, wieeeele więcej. I tak zapas farby starczył nam na jedną warstwę. To nawet dobrze, bo pechowo pogoda była okrutną suką (jak rzeczywistość) i lało paskudnie, a dla wprawionych malarzy pokojowych duża wilgotność powietrza oznacza to, że farba będzie schła baaaardzo powoli. Na szczęście drugą warstwę nakładaliśmy następnego dnia, kiedy było ciepło, sucho, a nawet zawiewał wietrzyk, który pomagał farbie schnąć.
    Zadbać o dodatki. Na koniec dodaliśmy pasującą kolorystycznie pościel do alkowy oraz prawie zamontowaliśmy nowe, stylowe lustro, które akurat było w przecenie w JYSK. Niestety promocja JYSK oznaczała, że lustro dostępne jest 200km stąd. Dodatkowo oględziny kampera wykazały, że wymarzone lustro jest większe od drzwi, na których chcieliśmy je powiesić, więc musieliśmy obejść się smakiem. Oczywiście dodatków będzie więcej, ale wszystko w swoim czasie
    I voila! Nasyćcie swe oczy pięknem bieli z miętowymi dodatkami!

 

  • BEFORE

 

Please follow and like us:
GDZIE TEN JEDWABNY SZLAK?

GDZIE TEN JEDWABNY SZLAK?

 

Tyle w telewizji trąbią o współpracy polsko-chińskiej i odbudowie hm..tradycji Jedwabnego Szlaku, że wydawać by się mogło, iż przejażdżka do Chin będzie tak prosta, jak podróż na Mazury ?

Poza tym tyle było o samochodzie, a przecież na samochodzie życie się nie kończy. Zwłaszcza życie początkującego lub nawet aspirującego podróżnika.

Plan w swym zarysie wygląda tak:

Kiedy przyjdzie odpowiedni czas (czyli mniej więcej za dwa lata, wydaje mi się, że w maju lub nawet w kwietniu) i będziemy mieli zaplanowane dokąd dokładnie oraz po co się udajemy, wyruszymy.

Planowana trasa ma prowadzić przez Litwę, Łotwę, Estonię, Rosję, Kazachstan, Mongolię do Chin. Chiny są naszą pierwszą poważną zagadką na trasie. Okazuje się, że nawet mapy Google nie są wstanie wyliczyć dokładnej odległości ani znaleźć trasy wiodącej przez tamte rejony.

Na każdym kroku, kiedy myślę o tej rewolucji i ją planuję, jestem zaskakiwana. Nawet sobie nie zdawałam sprawy z tylu sytuacji, że z jednej strony mnie to przeraża, a z drugiej daje niesamowitego Powera.

I tak, szukając sposobu na przejażdżkę przez Chiny natknęłam się na bloga Wikiwyprawa Chiny 2015r. Chłopaki przejechali się z Polski do Chin samochodem i to w myśl nawet szczytnej idei, wiodącej między innymi do poszerzania wiedzy i zbierania materiałów ku chwale nas wszystkich, czyli Wikipedii ?

Bez względu natomiast na przyświecającą ideę, zrobili to, o czym marzę, więc postanowiłam zadać im kilka pytań. Znów czas na refleksję- ludzie, z którymi się kontaktuję wykazują wprost niesamowitą wyrozumiałość dla mojej niewiedzy oraz przychylny optymizm względem moich planów, które przez potencjalne ciotki i teściowe, mogłyby być uznane za szaleństwo kwalifikujące mnie co najmniej do egzorcyzmów.

Tak czy inaczej, skoro już mowa o wyrozumiałości i optymizmie, na moje pytania odpowiedział dosyć szybko Janek z ekipy Chiny 2015. I to odpowiedział w zaskakujący sposób, który po raz kolejny wyrwał mnie z mojej internetowej strefy komfortu. Janek odpisał mi na FB, że on mi wszystko opowie, owszem, ale lepiej, żebym zadzwoniła, bo to strasznie dużo pisania, a on woli mówić. I tak oto dzwoniłam do obcego faceta, aby zadawać mu dziwaczne pytania, związane z eskapadą całej mojej rodziny do Azji, w bliżej nieznanym terminie.

Janek był super, a w dodatku straszna gaduła z niego, więc oprócz moich pytań, dodał także od siebie mnóstwo informacji. Te najważniejsze, które mogą przydać się komuś z podobnym pomysłem są takie:

 

  • Podróż do Chin własnym samochodem najlepiej planować najpóźniej pół roku przed wyjazdem
  • Aby poruszać się własnym samochodem po terytorium Państwa Środka, niezbędne będą tymczasowe tablice rejestracyjne, chiński przegląd oraz chińskie prawo jazdy;
  • Po Chinach można poruszać się samochodem tylko w towarzystwie chińskiego przewodnika;
  • Przed wjazdem do kolejnych prowincji trzeba uzyskać oddzielne zgody;
  • Rząd chiński życzy sobie depozytu o wartości samochodu, gdyż są strasznie przewrażliwieni na punkcie przepisów importowych i byliby skłonni podejrzewać, że naszego forda tam importujemy w celu zarobkowym, a depozyt jest im podobno w stanie to zrekompensować; depozyt zwalniany jest w momencie, kiedy samochód opuszcza Chiny.

Teraz trochę na osłodę:

Nie trzeba tego wszystkiego załatwiać samemu! Ha! Mam Was! Też się trochę przestraszyłam. Okazuje się ponownie, że potrzeba matką wynalazku, a zaradni Chińczycy szybko wypełnili niszę na rynku. W Chinach powstały anglojęzyczne biura podróży, które są skłonne załatwić wszelkie formalności związane z zaplanowaniem oraz zrealizowaniem takiej indywidualnej wycieczki. Trzeba się tylko do nich zgłosić odpowiednio wcześniej i zapłacić odpowiednio dużo za taką przyjemność ?.

Jedną z takich firm jest NAVO (http://www.china-driving.com/en/itineraries/driving/). I znowu wkradają nam się tu prawa wolnego rynku. Jeśli w detalu jest drogo, bo indywidualnie, to trzeba także zrobić promocyjną opcję hurtową. I tak firma organizuje „okienka transferowe”, kiedy to można w większej grupie, nawet nieznajomych, przejechać przez Chiny z punktu A do punktu B i zapłacić za to trochę mniej. Nie ma wówczas dowolności co do trasy, a chęć uczestnictwa trzeba zgłosić naprawdę dużo wcześniej (co najmniej pół roku). Opcja hurtowa trochę także rozwiązuje kwestię przewodnika, bo dostaje się jednego wspólnego na kilka samochodów. Trzeba Wam wiedzieć, że moim głównym pytaniem do Janka było (oprócz tego, skąd wziąć przewodnika i ile kosztuje), to jak ten przewodnik się przemieszcza. Czy jedzie z nami samochodem czy może obok własnym, gdzie śpi i co je. Dowiedziałam się od Janka, że przewodnik co do zasady jedzie z nami, bo gdyby jechał sam, to trzeba by mu dodatkowo zapłacić za paliwo- good point ?. Ponadto przejazd z przewodnikiem nie narzuca na nas obwarowań dotyczących naszego noclegu, natomiast przewodnicy podobno nie lubią spać „na dziko” i preferują, aby odwieźć ich do wskazanego hotelu. Trochę się bałam, że będę musiała gotować także dla niego oraz niepokoiłam się czy w nocy nie zeżre go któryś z psów, więc generalnie takie rozwiązanie jest mi nawet na rękę.

A teraz do meritum. Na przejazd przez Chiny, przewodnika i wszystkie zezwolenia trzeba będzie wydać pewnie około 15 000zł. Nie licząc paliwa. Być może uda się trochę zminimalizować koszty w opcji hurtowej, ale na wielkie oszczędności nie można liczyć.

Trochę poprzez to upadło moje ekonomiczne uzasadnienie, aby nie lecieć samolotem, bo w najlepszym wypadku na jedno wyjdzie, a prawdopodobnie będzie nawet drożej…

W niektórych kwestiach, jak się powiedziało „A”, to trzeba powiedzieć także „viomarin” i jechać dalej, co też zamierzamy uczynić. Podróż kamperem przez Azję będzie przede wszystkim o wiele większą przygodą niż banalna podróż samolotem. Będzie wyzwaniem. Jak to zrobimy, to będzie POTĘGA, MOC!!

A bardziej przyziemnie- o wiele łatwiej spakować całe życie do kampera niż do maleńkiej walizki. Nie trzeba podejmować decyzji czy bardziej na miejscu przyda się wkrętarka czy depilator (nasze zdania były mocno podzielone). Wygrywa kamper i tak zamierzamy zrealizować nasze marzenia ?

 

Please follow and like us:
error

Enjoy this blog? Please spread the word :)