Kategoria: Podróże

Skandynawia kamperem part 1

Skandynawia kamperem part 1

Kiedy emocje nieco już opadły, a historię naszego wyjazdu powtarzamy każdemu spotykanemu znajomemu, niemalże jak mantrę, pomyślałam, że czas najwyższy ją w końcu opisać. Skandynawia kamperem to w końcu nie przelewki.

Być może nie będzie to dzieło na miarę wielkich powieści drogi, ale myślę, że komuś kto marzy o podobnej wyprawie może co nieco wyjaśnić, ułatwić organizację.

 

Główne założenia wyglądały następująco:

Trasa wiodła przez: Niemcy, Danię, kawałeczek Szwecji, Norwegię ( głównie zachodnie wybrzeże),  Finlandię, Estonię, Łotwę i Litwę.

Czas przejazdu: 23dni

Ilość pokonanych kilometrów: 7800

Środek transportu: Ford Transit Kamper ‘83

Załoga: dwie osoby dorosłe, dwoje dzieci (2 i 4 lata), dwa psy- owczarek belgijski i Gala- półlabradorka;

 

Przygotowania

Do samej wyprawy przygotowywaliśmy się teoretycznie od miesięcy, faktycznie zaś ostatnie tygodnie przed wyjazdem usiane były rozmaitymi zajęciami dodatkowymi, związanymi z gromadzeniem ekwipunku. Lista rzeczy do spakowania stale rosła i nasze zapędy odrobinę ostudził moment weryfikacji dopuszczalnej masy całkowitej (DMC) pojazdu, wpisanej w dowód rejestracyjny. Faktyczną masę kampera zweryfikował Marcin zabierając go na ważenie. Okazało się, że lada chwila będziemy mieli nadbagaż i od tamtej pory raczej odejmowaliśmy przedmioty z wyposażenia niż je dodawaliśmy. Przygotowania i mapa myśli zostały już opisane tutaj.

Ja odpowiadałam za wyżywienie ekipy. Do mojej roli przygotowywałam się wybitnie pieczołowicie. O kamperowym wyżywieniu i o słynnych słoikach opowiem (tak jak obiecywałam) w odrębnym poście. Skandynawia kamperem ma jeszcze jedną cechę- jest raczej droga.

 

 

Ostatnie dni to była prawdziwa gorączka. W przenośni i dosłownie, gdyż koniec maja był wybitnie upalny. W związku z tym, że jechały z nami psy, a norweskie przepisy są wyjątkowo restrykcyjne, jeśli chodzi o odrobaczenie, mieliśmy ściśle określone terminy na wizytę u weterynarza. Wjechać do Norwegii mogliśmy pomiędzy czterdziestą ósmą (48) a sto dwudziestą (120) godziną od wpisu odrobaczenia do psich akt.

Zakupy

Żeby zmieścić się w czasie (a ostatnie doby miały jakoś mniej godzin) i ograniczyć uciążliwe rytuały do minimum, zakupy zamówiłam z TESCO z opcją odbioru na miejscu. Kiedy pod kampera podjechało 10 koszyków wyposażenia, przyznam, że nogi delikatnie się pode mną ugięły, ale okazało się, że ładowność naszego wehikułu jest potężna i faktycznie wszystko w mgnieniu oka znalazło się na swoim miejscu. W tym momencie trzeba zdecydowanie wymienić niedoceniane schowki pod ławami w części jadalnej. Zmieściło się do nich mnóstwo produktów, słoików, konserw, zapasy pieluch, chusteczek, papieru toaletowego, 10 bochenków chleba, ryże, makarony, kasze- praktycznie wszystko i nawet zostało jeszcze trochę miejsca.

Alkohol

Człowiek nie kaktus- pić musi. Prawda stara jak świat. Alkohol wziąć musieliśmy, nie trzeba tłumaczyć dlaczego. Ponieważ skandynawską część podróży zaczynaliśmy od Norwegii, mocno ograniczały nas przepisy dotyczące wwożenia alkoholu do kraju Wikingów. Na pokład, jako osoby dorosłe, legalnie konsumujące trunki wysokoprocentowe mogliśmy zabrać (na głowę):

1l mocnego alkoholu

4 butelki wina

4 piwa

Przy założeniu, że nie zabieramy tytoniu. Z papierosami wyglądałoby to jeszcze gorzej.

 

Wyjazd

Wyjazd zaplanowaliśmy na godzinę 4.00 w czwartkowy poranek 31-ego maja, roku pańskiego 2018. Wszystko było perfekcyjnie przygotowane, wystarczyło wstać, ogarnąć się, zabrać dzieci i zejść do samochodu. .. Pomyłka. Wydawało nam się, że wszystko jest perfekcyjnie. Rzeczywistość pokazała, że jest jednak wyjątkowo daleko do perfekcji i zanim  upchnęliśmy w szafkach rzeczy, o których przypomniało nam się w ostatniej chwili, zrobiła się 6 rano. Nie jesteśmy święci i trzeba się przyznać, że był to jeden z najbardziej nerwowych momentów. Warto odnotować, że naszemu odjazdowi nie towarzyszyły okrzyki wiwatującego tłumu- na naszą podróż wymknęliśmy się niemalże niepostrzeżenie.

Pierwszy etap Bydgoszcz- Kopenhaga

Nie mieliśmy złudzeń co do osiągów naszego samochodu. Przy jego mocno ograniczonej prędkości liczyliśmy się z tym, że podróż potrwa długo. Celem była Skandynawia, dlatego założyliśmy, że na półwysep chcemy dotrzeć jak najszybciej, a pierwszy dzień, kiedy to wszyscy są rześcy i wyspani, jest wręcz idealny, aby jechać ile się da. I faktycznie. Udało się przebrnąć jakoś przez ten odcinek. Nie byliśmy oczywiście niehumanitarni. Pierwszego dnia postoje odbywały się maksymalnie co 3 godziny i trwały co najmniej 30 minut. Na częstotliwość przerw wpływał żar lejący się z nieba oraz fakt nieprzystosowania jeszcze naszych dzieci do długiej jazdy. Warto odnotować, że na tym etapie odpieluchowywanie Młodej wychodziło nam znakomicie. Nigdzie tak chętnie nie korzystała z toalety, jak na niemieckiej ziemi ?. Należy jeszcze wspomnieć, że kamper mimo iż wydaje się być zbliżony do autokaru, jeśli chodzi o długie podróże, nie jest jednak wymarzonym miejscem na spacery w czasie drogi. Wiem coś o tym, gdyż przyszło mi niestety pełnić funkcję stewardessy i obsługiwać wiecznie głodne i spragnione dzieci. One same przez cały czas musiały być zapięte w fotelikach, bo w kamperze jest bardziej jak na jachcie- raczej buja.

Największe brawa za ten odcinek należą się oczywiście kierowcy. Marcin jechał przez 18 godzin i dowiózł nas bezpiecznie na przedmieścia Kopenhagi. Mimo, że ja mam prawo jazdy od jakichś 13 lat, na tej trasie i w tym samochodzie nie zmieniałam go wcale. Wynika to ze specyfiki prowadzenia takiego auta, z tak archaicznym układem kierowniczym.  Nawet gdybym go zastąpiła, on niewiele by odpoczął…

Pierwszą noc na obczyźnie spędziliśmy na przydrożnym parkingu, niedaleko duńskiej autostrady, prowadzącej do Kopenhagi. Było już tak późno i byliśmy tak zmęczeni, że nie mieliśmy ochoty szukać jakiegoś bardziej ustronnego miejsca. Do snu kołysały nas odgłosy przejeżdżających TIRów.

 

Please follow and like us:
Spakować dzieci na biwak- JAK? Skandynawia.

Spakować dzieci na biwak- JAK? Skandynawia.

Aby spakować dzieci na biwak, należy zaprowadzić je do samochodu, posadzić w fotelikach i zapiąć pasy. DONE

A tak serio, jak to zrobić, żeby spakować wszystko co niezbędne w zaskakujących okolicznościach przyrody, jakimi będzie miesięczne buszowanie po skandynawskich bezdrożach?

 

Kiedy byłam początkującą mamą w pamięć zapadły mi słowa Marysi Góreckiej zamieszczone na jej blogu www.mamygadżety.pl.  Przekonywała ona wówczas, że pakowania dzieci nawet nie warto rozpoczynać bez lampki wina. Mam przeczucie, graniczące z pewnością, że tutaj lampka by nie wystarczyła, z kolei większa ilość byłaby zgubna w skutkach.

Wobec powyższego, przynajmniej plan i strategię przygotuję na trzeźwo.

  1. Co 4-5 dni pralka

Pierwsze założenie jest najbardziej pokrzepiające. Zakładając, że co 4-5 dni zawitamy na cywilizowanym kempingu, wyposażonym w pralkę i suszarkę, nie muszę brać ciuchów na cały miesiąc. Podchodząc do sprawy rozsądnie, acz z pewnym marginesem bezpieczeństwa, stwierdzam, że wystarczy dla każdego wziąć 7 zmian bielizny.

  1. Nie pakuj kompletami.

Co prawda sprzeniewierzam się słowom mojego macierzyńskiego guru, ale śmiem przypuszczać, że pakowanie pełnych zestawów odzieży na każdy dzień osobno w tym wypadku nie zda egzaminu. Dlaczego? Dlatego, że mogę Wam zagwarantować, że np. koszulki moich dzieci będą musiały być zmieniane w zależności od stanu zabrudzenia. Czyli może być dzień, kiedy młoda zużyje trzy koszulki, a czwartą będzie nosiła przez 2 kolejne dni, bo nie nastąpi żaden kataklizm. Czuje, że właśnie koszulki będą miały największy przerób. Obowiązkowo śliniak dla najmniejszych milusińskich.

  1. Zabezpiecz spodnie.

Zaraz po koszulkach, od błota i brudu najwięcej będą obrywały z całą pewnością spodnie. W tym wypadku przygotowałam się zawczasu i w Decathlonie (to ostatnio mój ulubiony sklep, jeśli chodzi o wyposażenie turystyczne) kupiłam im nieprzemakalne, ultra cienkie i lekkie spodnie wierzchnie. Planuje ich po prostu w dżdżystą i paskudną pogodę ubierać warstwowo, aby chronić bawełniane warstwy spodnie. Genialne w swej prostocie? Wiem, że na rynku są firmy sprzedające genialne ubrania dla dzieci na deszczową pogodę, które polecają Matki dzikich Dzieci. Decyzja należy do każdego. Po wyprawie mogę dać znać, jak się sprawdziły.

  1. Nie ma złej pogody?

Must have wyjazdu z dziećmi w rejony inne niż nadadriatyckie plaże, to dobra odzież przeciwdeszczowa- mam na myśli kurtki, różnego typu pelerynki, dodatkowo także parasole. Już mam takie zezowate szczęście, że zawsze podczas moich wakacji pada deszcz. Dużo deszczu. Nie ma co się łudzić, że teraz będzie inaczej, zwłaszcza, że jedziemy tam, gdzie jedziemy. Trzeba się po prostu dobrze przygotować.

  1.  Milion par butów.

Jak już się powiedziało A, to trzeba recytować dalej. Skoro zakładam, że pogoda nie będzie nas rozpieszczała, to trzeba przygotować dzieci pod kątem obuwniczym. Obowiązkowo dla każdego buty kryte (typu adidasy), kalosze oraz sandały (gdyby jednak bywały cieplejsze momenty), a także klapki pod prysznic, skoro już znajdziemy się czasem na kempingu, ewentualnie pobliskim basenie.

  1. Zabawy w wodzie.

Żeby trochę przygotować się do tego aspektu życia, także poczyniłam pewne zakupy. Oprócz kajaka, który wraz z kapokami ma na nieco umilić kamperową monotonię, kupiłam także dla dzieci i dla siebie krótkie pianki do pływania. Założę się, że mój mąż wykąpie się w jakimś fiordzie lub jeziorze. Wtedy też dzieci urządzą scenę pt. „ja też chcę”. I ja będę gotowa ?  A potem wytrę wszystkich szybkoschnącymi ręcznikami z mikrofibry! Ha!

  1. Koło podbiegunowe.

Nie wiem, jak tam będzie. Czy zimno czy raczej ujdzie. Ja z natury jestem zmarzluchem  i takie kryteria chyba rozsądnie trzeba przyjąć wobec dzieci. W związku z tym na pewno zabiorę dla nich lekkie kurtki zimowe, cienkie rękawiczki i bawełniane czapki oraz rajstopy. Najwyżej ich nie użyjemy.

  1. Gry i zabawy

Tu pewnie blady strach pada na rodziców. W końcu planuję spędzić miesiąc z moimi dziećmi (2-4 lata) w kamperze o powierzchni 8m2. Jak żyć? Przede wszystkim trasę zaplanowaliśmy tak, aby codziennie zostawało nam kilka godzin przed zmrokiem na zajęcia outdoorowe ( za kołem podbiegunowym będzie aktualnie dzień polarny, więc tego czasu może być nieskończenie dużo ? ). Będziemy łazić, biegać, jeździć na rowerze, rzucać kamieniami do wody, bawić się patykami i robić te wszystkie inne rzeczy, które robią dzicy ludzie ?. Zakupiliśmy taki „pawilon handlowy” (czyli namiot ogrodowy) w rozmiarze 3x3m, całkowicie wodoodporny, aby tę naszą przestrzeń życiową w miarę możliwości jeszcze powiększać. Wiem jednak, że przyjdzie taka chwila, kiedy pogoda nie pozwoli nam wychylić nosa z kampera. Co wtedy? Wtedy wyciągnę stertę gier (Jenga, szachy, memory itd.) i książek dla dzieci, żeby jakoś umilić im czas. W moich najśmielszych wizjach już wyobrażam sobie siebie, jak uczę starszego syna czytać i wraca z wyprawy z tą umiejętnością opanowaną w stopniu znakomitym. Wiem, wiem, pewnie się rozpędziłam, ale nie zaszkodzi spróbować. Zabieramy też zapas bloków rysunkowych i kredek.

  1. Leki

Wyposażenie wyjazdowej apteczki to zmora wszystkich matek. Prawo Murphiego daje gwarancję, że podczas wyjazdu któreś z dzieci się rozchoruje. Znam je nie od dziś, dlatego przygotowałam żelazny zapas leków. Począwszy od syropów na kaszel mokry i suchy, poprzez krople do nosa, leki przeciwbólowe, na plastrach kończąc. W apteczce obowiązkowo znajdzie się też termometr oraz klasyczny aspirator do nosa  (Jestem ogromną fanką aspiratora katarek, ale odkurzacza nie zabiorę. Kupiłam też kiedyś aspirator, ale w żadnej mierze nie spełnia swojego zadania). W razie poważniejszej choroby po prostu skontaktujemy się z lekarzem- na tę okoliczność, oprócz karty ekuz- dodatkowo się ubezpieczymy.

  1. Rowery

Jeszcze do końca nie wiem, jak będzie wyglądało kolarskie wyposażenie dzieci. Wszystko zależy od ładowności kampera. W pierwszej kolejności pojedzie z nami na pewno przyczepka rowerowa. Dobrze byłoby też zabrać rower starszego syna, ale obawiamy się czy jest to celowe ze względu na małe średnice kół, a co za tym idzie, ogrom pracy, który musiałby włożyć, aby dotrzymać nam kroku.  Być może czeka nas kolejny zakup?

 

Tak wstępnie wygląda plan związany ze spakowaniem dzieci na wyprawę. Jak mawiają profesjonaliści i genialni stratedzy (w tym mój Mąż)- najlepszy plan zakłada zmianę planu, w związku z czym i ja jestem na nią gotowa. Obecnie trzeba powoli grupować wyposażenie mniej oczywiste w jednym miejscu, aby o niczym nie zapomnieć.

OVER

Please follow and like us:
Za młodzi na sen- wakacyjny coming-out

Za młodzi na sen- wakacyjny coming-out

Ostatnio krążą mi po głowie wersy piosenki Rysia Rynkowskiego „ za młodzi na sen, za starzy na grzech” i boleśnie uświadamiam sobie, że to jest o mnie!! Po pierwsze prowadzi to do refleksji, że jestem stara, bo mam wrażenie, że Millenialsi nie mają bladego pojęcia, kim w ogóle jest Rysio Rynkowski. Auu, boli, prawda? Po drugie zastanawiam się, nad moimi gustami muzycznymi i boli podwójnie, bo sama nigdy fanką nie byłam, a jednak przyswoiłam widać wystarczająco dużą dawkę jego twórczości, żeby teraz odbijała mi się czkawką ?. A po trzecie i najstraszniejsze, ponownie przyznam, że to naprawdę o mnie!!

O co chodzi? O życie! O to, że próbuję jakoś wykminić moją kamperowo- podróżniczą przyszłość, kontaktować się z ludźmi, którzy robią fajne projekty, a spotykam się ze ścianą! Serio, serio.

Za starzy na podróże z plecakiem i couchsurfing

Z przykrością stwierdzam, że naprawdę jestem za stara na to, by „wsiąść do pociągu byle jakiego” (znowu stare przeboje, sic!). I to nie chodzi o to, że mam stary PESEL, bo starsi ode mnie robią jeszcze bardziej szalone rzeczy. Chodzi raczej o to, że jestem stara mentalnie, emocjonalnie. Objuczona rodziną i stadem, jako obowiązkami, które chętnie na siebie brałam, a teraz muszę i chcę się z nich wywiązać. Radosne podróżowanie bez planu, zdanie się na los i życzliwych ludzi, w moim wypadku zupełnie się nie sprawdzi. Czujemy, razem z Cinkiem, zbyt duże brzemię odpowiedzialności, za tych, którzy pozostają pod naszą opieką, żeby totalnie pójść na żywioł.  I to nawet dobrze, bo jestem trochę autystykiem, jeśli chodzi o nowe sytuacje i zdecydowanie wolę  mieć wszystko, choć z grubsza zaplanowane.  A w zanadrzu trzymać plan B, C i D i wyciągnąć go w odpowiednim momencie jak Asa z rękawa. Poza tym bardzo lubię ludzi, ale w umiarkowanych dawkach. Potrzebuję opcji na samotność, nawet we czworo, bez nieustannego zastanawiania się czy naszemu ewentualnemu gospodarzowi nie dajemy się zbyt mocno we znaki. Zresztą, kto by nas przyjął w takim składzie na kanapę? I jak duża musiałaby to być kanapa?

Za młodzi na emeryturę

Skoro nie możemy, jak kwiat naszej młodzieży wyruszyć w jednych klapkach na podróż do Wietnamu, Birmy i na Madagaskar, może odnajdziemy się w kamperowym świecie? Okazuje się, że w przeważającej mierze  po światowych drogach poruszają się kampery zamożnych zachodnich emerytów, na których nie robią wrażenia opłaty na wypasionych europejskich kempingach. Do tej grupy także nie należymy, i uspokoję tu moich fanów, należeć jeszcze nie zamierzamy. Zupełnie nie kręcą nas kempingowe klimaty, kampery droższe niż nasze mieszkanie, podświetlone z każdej strony ledami i ze zbunkrowanym pod pokładem maserati albo przynajmniej kultową Vespą. Droższa nam dzika przyroda i odrobina samotności na jakiejś ustronnej miejscówce, gdzie nikomu nie przeszkadza nasza sfora. Nie tęsknimy za drinkami z palemką i hotelowym basen, pewnie także dlatego, że nigdy nie dane nam było zaznać opcji All inclusive. Nadziei dodają Camper Majstry i inni kamperowcy „na patencie” zrzeszeni na rożnych forach. Oni dają radę płynąć pod prąd, to czemu nie my?

Jak żyć?

Jak żyć, żeby, wobec powyższego, nie oddać meczu walkowerem? Żeby znaleźć sobie niszę i umościć w niej wygodne gniazdko? Postanowiliśmy odpuścić trochę PRowy wyścig zbrojeń. I w pełni pokochaliśmy świadomość, że możemy, a nawet musimy żyć po swojemu. Że teraz trwa nasze 5 minut i mamy niesamowitą możliwość pokazać tym, na których najbardziej nam zależy, czyli naszym dzieciom, że można mieć prawdziwy fun z prostych rzeczy. Z ogniska zapalonego na łonie natury, ze spania w śpiworze i czytania książek przy świetle latarki.

Wakacyjne plany

fot. z domowego archiwum Moniki Mierzejek

Aby uczynić zadość powyższym postanowieniom i rzucić rękawicę niedowiarkom, poczyniliśmy następujące wakacyjne plany. Nasz tegoroczny urlop zamierzamy poświęcić na objazdówkę wokół Bałtyku! Pokonamy naszym staruśkim kamperem bez klimatyzacji, ciepłej wody oraz baterii słonecznych ponad 8000 km. Przez Niemcy, Danię, kawałek Szwecji, Norwegię, Finlandię, Estonię, Łotwę i Litwę. Będziemy spać na dziko, a z dobrodziejstw kempingów korzystać sporadycznie. Będziemy spacerować, jeździć na rowerach, a FIORDY to nam będą z ręki jadły ?.

Zabierzemy ze sobą dzieci i psy.Psy także w celach obronnych. Bo w razie zagrożenia zawsze lepiej bać się z Melmanem i jego bronić ?. Poza tym w zimnej Skandynawii zawsze będzie nam cieplej, kiedy tyle żywych istot upchniemy w nocy do jednego kampera. Kot zostanie, bo mimo, że plan wyjazdu będzie w miarę elastyczny, to zbiórki obowiązują wszystkich. Kot już poprzednio wykazał się wyjątkową niesubordynacją w tym zakresie, w związku z tym spędzi ten czas u babci lub cioci ?.

To na razie tyle, jeśli chodzi o obwieszczenie.

W kolejnych postach przybliżę bardziej szczegółowo etapy przygotowań. Opiszę, co pakujemy, żeby być jak najbardziej samowystarczalnymi traperami, omówię dokładną trasę, opowiem trochę o zapleczu logistyczno-finansowym.

Tymczasem zostawiam Was z nostalgią w sercu, bo kto nie marzył kiedyś, aby być jak ten Wiking, niech pierwszy rzuci kamieniem ?. Może i jesteśmy za młodzi na sen, a za starzy na grzech, ale na pewno jesteśmy w sam raz na taką wyprawę ?.

P.S. Planujemy też małą wycieczkę na majówkę celem rozprostowania kości po zimie i sprawdzenia kampera w krótszej trasie.

Please follow and like us:
Jontek! Łap za widły!!

Jontek! Łap za widły!!

Pory roku mają na nas przeogromny wpływ. Nie da się po prostu od tego uciec. Wszak nie od dziś funkcjonuje chociażby pojęcie „jesiennej deprechy” znane skądinąd z polskiej piosenki, ubóstwianej przeze mnie w młodości, w wykonaniu akurat Strachów na lachy.

Wszem i wobec trąbie, że idzie jesień, a teraz jesień jest już pełną parą i w zasadzie coraz bliżej do zimy. Ponieważ kamper jest dla nas stosunkowo nowym zjawiskiem i mimo, że sam pewnie widział o wiele więcej niż my jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, jeszcze nie zdążyliśmy się do niego przyzwyczaić do końca. Nie oswoiliśmy także tematu kamperowego ogrzewania na gaz i kamperowania zimą. Nasza wina i bijemy się za to w piersi. Zrobiliśmy to też trochę z rozmysłem. Nam samym zdarzało się bowiem marznąć niejednokrotnie. Same początki naszej bliższej znajomości nierozerwalnie wiążą się z czasem spędzanym na działce moich teściów, a że poznaliśmy się na przełomie listopada i grudnia, to sami rozumiecie- wiemy wszystko o tym, jak nie zamarznąć w nieocieplonym domku, grzanym jedynie starym piecykiem typu-koza o pięknej nazwie „CALOREX” przywodzącej, poniekąd słusznie, na myśl ciepło bijące od zwykłego kaloryfera ? Wtedy, oprócz calorexa, który robił co mógł, grzała nas również młodość, miłość oraz wesołe promile krążące we krwi.

Dziś jest nieco inaczej. Co prawda nadal jesteśmy piękni i młodzi, a nasze zakochanie nieustannie potwierdzamy poprzez zaciąganie nowych kredytów i powiększanie rodziny, więc nie w tym rzecz. Rzecz właśnie w powiększonej rodzinie i odpowiedzialności, która się z tym wiąże. Sami moglibyśmy na tej działce nawet zamarznąć i pewnie, o ile zamarzlibyśmy razem, nie wywarłoby to na nas większego wrażenia (trudno wywierać wrażenie na denacie). Teraz jednak mamy pod opieką dzieci! I im zamarznąć nie damy! Nie do pomyślenia jest nawet fakt, że moglibyśmy je teraz narażać na taki dyskomfort cieplny. Konkluzja jest następująca- sezon kamperowy wydłuży nam się w przyszłym roku, jak rozgryziemy motyw piecyka, zamontujemy iskrownik i przeprowadzimy stosowne testy. Ani minuty szybciej. Testy swym zakresem obejmą, oprócz wydajności instalacji grzewczej, także kwestie jej szczelności. Do tego czasu kamperowanie zwieszone, a nam zostały wspomnienia.

I skoro już przy wspomnieniach jesteśmy, po tym przydługim wstępie, który zdecydowanie jest w moim stylu, postanowiłam się z Wami podzielić pewnym wspomnieniem.

W wakacje prawie zupełnie na spontanie, wybraliśmy się na kamperowy weekend. Jako, że kamper zarejestrowany jest na 6 osób, do naszego zacnego już grona dokooptowaliśmy jeszcze dwie równie zacne osoby i wyruszyliśmy w siną dal. I nie ściemniam z tą siną dalą, bo w piątek po pracy przejechaliśmy koło 250km, co w połączeniu z polskimi bezdrożami i słabą mocą naszego samochodu dało nam niewątpliwą przyjemność jazdy przez dobre 5 godzin, a na miejsce dotarliśmy grubo po północy. Generalnie wyjazd był epicki, w każdym aspekcie i kiedyś na pewno pokuszę się, aby opisać go dokładniej. Teraz skupię się na niewielkim wycinku tej historii.

Drugiej nocy, po dniu pełnym atrakcji, otumaniona widokami i świeżym powietrzem, udałam się na spoczynek, jak przystoi na matkę dzieciom, około godziny 23.00. W kamperze poszliśmy na noclegowy kompromis. Nasi goście spali we własnym namiocie, my natomiast dokonaliśmy tradycyjnego w tych okolicznościach przegrupowania. Mąż spał z Młodym w alkowie, a ja z Bubą „na parterze”. I śpię tak sobie w najlepsze, ciemno, wiadomo- jak w d… i nagle słyszę głosy obok kampera. Słyszę, jak jacyś faceci mówią, że jesteśmy w środku i zaraz nas dorwą i dadzą popalić. I słyszę, jak WIDŁAMI próbują podważyć jedno z okien.

I co zaczynam robić? Ja- mistrz sztuk walki i generalnie znany kozak?! Zaczynam się drzeć. Ale drę się na całego. Drę się jak w horrorach. Drę się tak, że bez wahania zaangażowałby mnie Hitchcock. Żadna aktorka z horrorów nie powstydziłaby się takiego wrzasku. Drę się, jakby od tego zależało życie moje i mojej rodziny.

Jest środek nocy na jakimś nadmorskim parkingu. Zasłonięte rolety, w kamperze ciemno choć oko wykol.

Co się dzieje dalej? Mój mąż- mój dzielny bohater, zbiega z alkowy (jak to w ogóle brzmi?). Każdy, kto zna kampery wie, że to oksymoron pewnie jakiś. Bo alkowa to takie tajemne miejsce, w którym człowiek porusza się jak mucha smole. Ciężko jest się tam wgramolić, a wygramolić jeszcze ciężej. Drabinka zawsze ucieka spod stóp, a przez ograniczoną przestrzeń fatalnie wykonywać jakiekolwiek manewry.  Nie wiem, jak to się dzieje, ale on naprawdę stamtąd zbiega. W mgnieniu oka (o ile egipskie ciemności pozwoliłyby odnotować takowe). Pomijając fakt, że jest niedługo po operacji kolana i za dnia porusza się w ortezie. Zbiega, zeskakuje w zasadzie, podobno ręce same układają się w gardę (nie wiem, jest przecież ciemno), dobiega do drzwi, a z jego ust słychać okrzyk bojowy „Co jest K****?!”

A za drzwiami wita go…ciemność i cisza… nikogo nie ma!

To wszystko mi się przyśniło. Narobiłam hałasu na pół parkingu, bo coś mi się przyśniło…

Mąż obszedł nasze obozowisko, naturalnie w asyście obudzonych psów i nikogo nie zastał. Pozostało mi jedynie przeprosić wszystkich zgromadzonych, wyjaśnić wyrwanym ze snu dzieciom, co tak właściwie zaszło i spróbować znowu zasnąć. I’M SORRY.

Także ten, emocje w moim towarzystwie gwarantowane ? Teraz, zanim narobię rabanu, zastanowię się najpierw, dlaczego w obliczu zagrożenia, wszyscy inni śpią w najlepsze, nawet psy. DOBRANOC.

PS> dobrze, że do kolejnego wyjazdu jeszcze tyle czasu, może zapomną 😉
Please follow and like us:
O dwóch takich, co zwiedzali Tajlandię

O dwóch takich, co zwiedzali Tajlandię

Z trudem zabieram się do spisania na gorąco relacji naszego przyjaciela, o którym wspominałam, a który to miał ostatnio przyjemność pojeździć trochę po Tajlandii. Trud nie wiąże się z moją niechęcią do tematu, a raczej z faktem, że wczoraj nasz prywatny Jacek opowiadał długo, a my długo słuchaliśmy pałaszując pizzę z Biedronki, chipsy i zapijając to wszystko craftowym piwem (bo nie odżegnujemy się jednak od hipsterki do końca). Trochę kac, trochę niestrawność, trochę niewyspanie ?

Kumple – Jacek i Elvis mają w zwyczaju wybierać się co jakiś czas na męskie wycieczki. Jest to udoskonalona wersja Kac Vegas, bo pozbawiona gorączkowego szukania zaginionego kumpla na chwilę przed jego własnym ślubem, po drugiej stronie słuchawki nie suszy im też głowy żadna wkurzona baba. Czasem tylko ja wyślę przez msg apel „ALE PROSZĘ…..UWAŻAJCIE….” i tyle (matkowanie weszło mi widać w nawyk). Chciałoby się powiedzieć, że chłopaki podróżują z głową, ale prawda jest taka, że jednak sporo kwestii jest typowym spontanem- są młodzi, wolni- mogą.

Tak też było tym razem. Do Bangkoku dotarli na dwie raty, gdyż jeden leciał z Polski, a drugi z wysp szczęścia i kapitalizmu- UK. Mam na razie jedynie relację Jacka, dlatego jej będę się trzymać. Trzeba Wam wiedzieć, że Jacek jest odnoszącym duże sukcesy w zawodzie mgr.inż Budownictwa, dlatego po przyjeździe kroki swe skierował do dzielnicy biznesowej, by podziwiać kunszt tajskiej myśli inżynieryjnej. Nie byłby sobą, gdyby podróżując na spontanie nie dał się wywieźć dziwnemu tajskiemu kierowcy tuk-tuka do dzielnicy tajskich butików i nie zamówił szytej na miarę koszuli. W ogóle pierwszej nocy Jacek był naszym polskim Jamesem Bondem, spał w 4-gwiazkowym hotelu, a zamówioną koszulę przywieziono mu i zostawiono do odbioru w hotelowym lobby- nawet wsunęli mu kopertę z informacją o przesyłce pod drzwi, a następnie przynieśli koszulę do pokoju ! czad, co? Hajlajf!

Kiedy następnego dnia do Jacka dołączył Elvis, James Bond zszedł jednak na ziemię, aby zaznać tajskości z bliska. Następne kilkanaście dni spędzili szwędając się głównie po tajskiej prowincji. Zaliczyli nurkowanie, podczas którego Bond jako nurkująca dziewica zachował zimną krew i pokazał, że nie jest w ciemię bity.

Chłopaki wpadli też na Full Moon Party- impreza totalnie nie dla mnie, bo techno (oni zresztą też nie są wielkimi fanami 😉 ) i kilkudziesięciotysięczna armia imprezowiczów na jednej plaży, to zdecydowanie nie jest to, o czym marzę. W ogóle w opisie Full Moon Party, jako wydarzenia na FB można znaleźć wiele wskazówek, których zachowanie gwarantuje bezpieczeństwo. Przezornie chłopaki wskazówek tych nie czytali, dlatego śmiało udali się w mniej uczęszczane zakamarki wyspy, gdzie znaleźli… Knajpę pomalowaną w totalnie psychodeliczne kolory, które wskazywały, że historia Bridgett Jones i jej omletu, właścicielom pewnie nie jest obca. Wystrój knajpy doskonale odzwierciedlał to, co w niej znaleziono ? I nie chodzi mi o drinki w wiaderkach…

Z ich wyjazdowej historii można też wyciągnąć wiele wniosków na przyszłość, aby choć trochę uczyć się na cudzych błędach. Po pierwsze, zawsze, ale to zawsze zabierajcie ze sobą do publicznej toalety chusteczki, dobrze też mieć te nawilżane. Na to, kiedy pojawiło się największe zapotrzebowanie na chusteczki i jak poradzono sobie bez nich, spuszczę zasłonę milczenia. Niech konsternacja naszego podróżnika będzie wystarczającą odpowiedzią.

Po drugie, będąc samotnym Europejczykiem podróżującym po Tajlandii, należy zwracać dużą uwagę, na ekipy, z którymi bawicie się w klubie. Niech czujności Waszej nie uśpią pląsające po parkiecie 65latki, w towarzystwie córek i wnuczek. Tak jak u nas do przybytków rozpusty zapraszają laski z parasolkami, tak widać tam potrafią także wabić metodą „na wnuczka” ?. Szkoda przy takiej okazji stracić godność i całą zawartość portfela ?. Wyraźnie zaznaczam, że chłopaki zwietrzyli podstęp i nie dali się uwieść, nawet tym młodym i jędrnym paniom do towarzystwa. 

Po trzecie, najważniejsze, uważajcie podróżując na tajskich motorkach. Jacek nie uważał, nie ogarnął wertepów i żwiru, i teraz jest jak ta „Dziewczyna bez zęba na przedzie” Kultu. W całą sprawę nie był dodatkowo zamieszany żaden wąż, które podobno potrafią także stanowić niebezpieczeństwo na drodze. Węże są najpewniej niezadowolone z życia, jakie wiodą i biedaki rzucają się nagminnie pod koła, a wiadomo, wąż gruby niczym kłoda, potrafi wywalić nawet wyśmienitego motocrossowca ? Traktują o tym nawet stosowne filmy na YT. Motor także wyszedł z tej sytuacji mocno pokiereszowany, ale jego naprawa, w tajskich warunkach zamknęła się w 250zł- żyć nie umierać. Dodatkowo nasz poszkodowany został  po powrocie do hotelu opatrzony z najwyższą czułością przez sympatyczną recepcjonistkę. Być może recepcjonistka znalazłaby też w swej apteczce plaster na serce Jacka (lub inne organy wewnętrzne/zewnętrzne), ale jego towarzysz nie wykumał zagęszczającej się atmosfery i dzielnie asystował im w gabinecie „lekarskim”. Recepcjonistce nie pozostało nic innego, jak tylko wyszorować (dosłownie) rany i otarcia wacikiem nasączonym alkoholem, co w połączeniu ze żwirem, który tam został, spotęgowało jedynie rozpacz bohatera w zaistniałej sytuacji ?

I po czwarte, rzucanie chipsami w bezpańskie psy nie pomoże w ich odgonieniu. Nawet jeśli w środku nocy wydaje się to dobrym pomysłem ?

Historii i przygód chłopaki przeżyli tam multum. Poznali mnóstwo ludzi, widzieli wiele niesamowitych rzeczy, począwszy od samych zapierających dech w piersiach krajobrazów, po totalne atrakcje turystyczne, jak walki węży, trzymanie na rękach skorpionów czy głaskanie tygrysów. Taka Tajlandia w pigułce ?.  Nie mogę się doczekać, kiedy to wszystko zobaczymy na własne oczy ? Chłopaki wrócili cało i zdrowo (no prawie… ;)), a ubytki w uzębieniu ulegają właśnie naprawie ?

Na blogu jest tylko kilka fotek udostępnionych przez chłopaków, więcej wrzuciłam na Instagram.

Please follow and like us:
Kamperowy offroad

Kamperowy offroad

W dobrej opowieści przydałyby się jakieś zwroty akcji i sytuacje mrożące krew w żyłach. Właśnie dlatego opuściliśmy spokojne Mazury i ruszyliśmy w nieznane… a w zasadzie nad morze ?

Jako cel naszej podróży wybraliśmy miejscowość Piaski, leżącą na końcu polskiej części Mierzei Wiślanej. Cel wybrany przypadkowo, a trafiliśmy w 10tkę. Znaleźliśmy tam bowiem leśny parking, gdzie mogliśmy cieszyć się wolnością w towarzystwie kilku innych fanów caravaningu. I wtedy właśnie rozpoczęła się seria niefortunnych zdarzeń.

To był nasz pierwszy pobyt w miejscu bez wody i prądu, dlatego był taki epicki ?

Po oględzinach plaży wróciliśmy do samochodu, aby przygotować coś do jedzenia. Wtedy okazało się, że dziwnym trafem przestała działać pompka do wody pod zlewem. Majster-elektryk, czyli ja zakrzyknęłam gromko, „ale jak to? Niemożliwe!” i zabrałam się do naprawiania, bo przecież co jak co, ale jej działanie sprawdzaliśmy wcześniej i wszystko było ok. I wtedy właśnie dopuściłam się mojego pierwszego faila! Bo próbując pogmerać przy pompce, przypadeczkiem wyrwałam przewody z miejsca, gdzie były wczepione. Naturalnie nie pamiętałam, jak powinny być zamocowane, a na elektryce znam się hm… mocno pobieżnie ?

Pan Ryszard zostawił nam maleńki zeszycik ze swoimi notatkami poczynionymi przez lata użytkowania kampera i faktycznie pompce pod zlewem poświęcił całą, acz niewielką, stronę. Wiecie pewnie ze swojej edukacyjnej kariery, że człowiek najlepiej uczy się z własnych notatek, prawda? Że schemat składający się z czterech poziomych kresek i sześciu pionowych jest oczywisty i zrozumiały jedynie dla osoby, która go sporządziła? Tak też było i w tym wypadku. Do końca dnia nie było bieżącej wody (na szczęście było już późno), za to rano doznałam olśnienia i w zasadzie od ręki udało mi się powpinać wszystko „po Bożemu” i voil’a ! Działa. Na dowód zamieszczam zdjęcie prawidłowo podpiętych kabelków, żebym już zawsze wiedziała, jak to ma wyglądać ?

Na kolejną wtopę wyjazdową nie trzeba było długo czekać. Załamana niedziałającą pompką (nadal akcja rozgrywa się pierwszego wieczora), stwierdziłam, że najlepiej w takich okolicznościach ugotować wodę na herbatę. Iście brytyjska logika, prawda? Wyjęłam swój nowiuśki, maleńki czajniczek zakupiony przed wyjazdem w sklepie z gatunku „Wszystko za 5zł”, przygotowałam zapałki, odkręciłam gaz, a tu nic. Butla jest, gaz też, bo butlę wymieniliśmy przed samym wyjazdem, kurek jest, nawet odkręcony, ale nic nie syczy i nie śmierdzi gazem. Cinek ruszył na ratunek. Sprawdzał rurki i pokrętła przy butli oraz samą kuchenkę. Niby wszystko ok, a gazu jak nie było, tak nie ma. Trzeba nam wybaczyć brak poczytalności, bo było już dosyć późno, a my byliśmy zmęczeni i zdołowani brakiem bieżącej wody. Nie wpadliśmy na nic innego, jak tylko na to, że obok kurków są jakieś dodatkowe zawory, one są pewnie zamknięte, a my nie mamy właściwego klucza, żeby się do nich dobrać. Mąż mój dzielny wybrał się do innych użytkowników parkingu po pomoc, głównie w zakresie udostępnienia narzędzi, ale dobrą radą także nie wzgardził. Wrócił na miejsce w towarzystwie osobliwego pana, który nie szczędził nam gorzkich, choć ukrytych uwag dotyczących nieznajomości samochodu. W wyniku oględzin pokładu okazało się, że w kamperze jest jedna szafka, która kryje w sobie rozdzielnię zaworów do wszystkich gazowych urządzeń. Wystarczyło odkręcić ten dedykowany kuchence i gaz się jednak pojawił. Ja wiem, że teraz spadnie na nas fala krytyki, bo o taką ignorancję trudno. Nie mamy nic na swoje usprawiedliwienie, a wystarczającą karą jest ogromna porcja wstydu, którego musieliśmy się przy tej nauczce najeść. Pan Ryszard faktycznie mówił nam o wszystkim, ale kiedy to robił, ja byłam zajarana i nie za bardzo docierały do mnie jego słowa, zaś Cinek nie był w ogóle nastawiony na zakup dopóki mechanik nie zajrzał w bebechy samochodu.

Kolejne dni i godziny wyjazdu przebiegały już w sielskiej atmosferze. Dawno nie czułam takiej wakacyjnej swobody. Pogoda była piękna, a do południa byliśmy sami na plaży. Buba spała, Młody szalał między falami i budował zamki z piasku, i nawet psy nikomu nie przeszkadzały. Było najlepiej na świecie!

Ostatniej nocy zaczęło padać. Padało bez przerwy i kiedy się obudziliśmy doszliśmy do wniosku, że trzeba się szybko zebrać, żeby wyjechać przed przyjazdem pana parkingowego. Mieliśmy przestawić samochód tym razem na stronę Zalewu Wiślanego, zjeść spokojnie śniadanie i pojechać do domu. I wtedy nastąpił ostatni fail naszego wyjazdu. Nie jesteśmy jak Kucyki Pony, a produktem naszej przemiany materii nie jest tęcza. Przy wyjeździe zdążyliśmy się posprzeczać. Wzajemna złość zogniskowała się na temacie opróżnienia kamperowej toalety. Poróżniło nas literalnie GÓWNO. Obrażeni wjechaliśmy w leśną ścieżkę i zanim dojechaliśmy do jej końca Cinek oznajmił, że nie jedziemy dalej, bo boi się, że stąd nie wyjedziemy. I naturalnie słowa te padły w złą godzinę. Już zdążyliśmy utknąć w głębokim piachu, którego po prostu nie było widać spod mokrych liści i gałązek. Przed nami ściana lasu, a za plecami skarpa prowadząca wprost na brzeg Zalewu. Karma wraca, los spłatał nam figla i wkurzeni na siebie straszliwie, musieliśmy jednak zacząć współpracować. Następne dwie godziny pamiętam jak przez mgłę. Tak się cieszyliśmy z tej samotności, wolności i swobody, że teraz miała nam się odbić czkawką? Mozolnie raz do przodu, raz do tyłu próbowaliśmy wydostać się z pułapki. Nasz traperski ekwipunek ograniczał się do czerwonej, plastikowej łopatki Młodego. Cinek z uporem maniaka przekopywał i udeptywał trasę przed i za kołami. Nie pomagały też wystające korzenie. Samochód raz się zakopywał, a raz ślizgał na mokrej trawie, kiedy piasek próbowaliśmy objechać bokiem. Nie można go było skutecznie popchać, bo zwyczajnie jest za duży i zbyt ciężki. Spacer w poszukiwaniu innej drogi, omijającej to piaskowe grzęzawisko nie dał żadnego rozwiązania. Nawet teraz nie wiem, jak to się do końca stało, ale w pewnym momencie, setna próba z kolei zakończyła się sukcesem. Ja prowadziłam, Cinek przygotowywał trasę i pchał i… naprawdę się udało! Na koniec Młody pogratulował mi słowami „Mamo, świetnie poradziłaś” i zaproponował, żebyśmy łopatkę zostawili sobie „na wypadek”. Byliśmy mokrzy, brudni, zmęczeni, ale za to niesamowicie szczęśliwi…

I takim właśnie sposobem udało nam się jednak wrócić do domu. Wspominałam w poprzednim wpisie, że właśnie doświadczenie jest tym, co najcenniejszego przywieźliśmy do domu. Bo przecież kolekcja kleszczy się nie liczy ? (mimo, że nawet ja niestety załapałam się na jednego).

Please follow and like us:
Nasz pierwszy raz…?

Nasz pierwszy raz…?

Nastąpił w końcu długo wyczekiwany moment w życiu każdej dziewicy, także tej caravaningowej. Zbieraliśmy się do tego z należytą powściągliwością, a zapał słusznie studziły nam konieczne do dokonania naprawy.

W końcu jednak udało nam się pojechać naszym kamperem na pierwsze wakacje i spędzić w nim pierwszą noc, a nawet całe dwie.

Bilans pierwszego wyjazdu przedstawia się całkiem imponująco, jak na naszego staruszka, choć w zestawieniu z naszymi wielkimi planami, była to jedynie maleńka rozgrzewka.

Podczas urlopu Ford przejechał dzielnie 720km, ani razu się nie zawahał przy odpalaniu 🙂

Pojechaliśmy z domu na Mazury, później nad morze i znad morza do domu z niewielkim postojem w Funce.

Nie obeszło się także bez przygód. Już na Mazurach daliśmy się wkręcić w wir wydarzeń zapoczątkowanych serią dziwnych zbiegów okoliczności. Pierwszą część urlopu spędzaliśmy w Ośrodku Leśna przygoda nad jeziorem Dadaj. Po zakupie kampera nie zrezygnowaliśmy z tego wyjazdu, gdyż zarezerwowaliśmy i częściowo opłaciliśmy go dużo wcześniej, a poza tym miał jeden mega ważny punkt- był Z WYŻYWIENIEM. Wiem, jak to wygląda- ja, wyrywająca się do wolności i niezależności, a biegnę pierwsza tam, gdzie mi dadzą jeść. Sorry, ale póki nie wyjedziemy, zamierzam pławić się w luksusie  a tak serio, to oferta była bardzo, bardzo przystępna cenowo, a ja od czasu do czasu też nie chcę myśleć o całej logistyce związanej w przygotowywaniem posiłków.

Jednego dnia w ramach spontanicznego wyjścia, wybraliśmy się na lody do sąsiedniego ośrodka. Kiedyś bardzo dobrze znałam tamte rejony, gdyż co roku jeździliśmy z rodzicami na wczasy do pobliskiego ośrodka należącego do zakładu pracy mojego taty. Śladami wspomnień zabrałam Cinka i dzieciaki na spacerek, a spotkałam jedynie gorzkie rozczarowanie, gdyż po wspaniałej PRL-owskiej infrastrukturze zostało naprawdę niewiele. Wszędzie tylko prywata i wysokie płoty. No nic, trzeba było znaleźć ostatni bastion cywilizacji, czyli sklepik z lodami. I tam właśnie oczom naszym ukazała się kartka z napisem ZAGINĄŁ CZARNY SZWAGIER.WTF? wspominałam już, że nie cieszymy się najlepszym wzrokiem? Po bardziej wnikliwym przestudiowaniu napisu, szwagier zamienił się w SZNAUCERA, co dodatkowo potwierdzał zamieszczony portret pamięciowy zaginionego. Pokrzepieni lodami i świadomością, że jednak szwagrowie tak łatwo nie giną, wróciliśmy do swojego ośrodka. I jakież było nasze zdziwienie, gdy w środku wieczornego rytuału kładzenia dzieci do łóżek, do naszych drzwi ktoś zapukał…

Zapukał ktoś zupełnie obcy, kto od kogoś innego, zupełnie obcego, dowiedział się, że mamy dwa psy. I ten ktoś, w drodze dedukcji ustalił, że skoro jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami takiego zwierzyńca, pewnie na rzeczy się znamy i będziemy umieli mu jakoś pomóc, bo oto on właśnie znalazł w lesie małego przestraszonego psa. Jakiego? Nie wie, bo się nie zna. Wie tylko, że stary, bo to widać.

Cinek dzielnie opuścił domowe pielesze i udał się na oględziny znaleziska. Na miejscu okazało się, że w samochodzie znalazcy siedzi wspomniany wcześniej zaginiony SZWAGIER  Szybka rozkminka, i pojechali- mąż oraz wybawca psa (już nawet późnym wieczorem) do tamtego ośrodka, aby w sklepie odnaleźć kartkę z numerem do właścicieli i powiadomić ich o tym, że pupil szczęśliwie odnalazł drogę do domu. Na miejscu okazało się, że piesek ma 13 lat i zaginął kilka dni wcześniej, a jego właściciele musieli już wrócić do domu, natomiast na straży pozostawili znajomych, którzy uciekiniera przygarnęli, wręczając dzielnym wybawicielom nagrodzę w postaci butelki pełnej wysokoprocentowego trunku  Tak więc seria zbiegów okoliczności, która nas zaprowadziła po lody, a obcego człowieka właśnie do nas, pozwoliła szwagrowi szczęśliwie wrócić na łono rodziny.

Kamper na tym wyjeździe przydał się bez dwóch zdań- po pierwsze dzięki niemu dysponowaliśmy lodówką, w której kitraliśmy mleko, żeby uczynić za dość codziennemu rytuałowi parzenia kakao dla Młodego, a po drugie mieliśmy także okazję, aby schłodzić drinki sączone później na dachu kampera, kiedy dzieci już grzecznie spały w łóżeczkach. Dach kampera z widokiem na jezioro- rewelacyjna miejscówka…

Podczas międzylądowania u moich rodziców, w drodze nad morze, spotkała nas ulewa. I niestety okazało się, że dach kampera w jednym miejscu nie jest tak szczelny, jakbyśmy tego pragnęli- po prostu przeciekał. Znowu życiowy fart- gdyby pierwsza ulewa spotkała nas już nad morzem, dziurę łatalibyśmy pewnie ciastoliną  na szczęście garaż mojego taty wyposażony jest w niezmierzone pokłady wszelkich wytworów cywilizacji, takich jak np…. silikon! Przy wielkim zaangażowaniu obydwu samców ALFA udało się zlikwidować przeciek. Ofiar w ludziach: brak, ofiar w spodniach: 1szt.

 

„W strugach deszczu, ale z czołem podniesionym” przygotowaliśmy się do następnego etapu wycieczki, o czym będzie w kolejnym wpisie 🙂  wiem, wiem, emocje jak na grzybobraniu 🙂

Co dała nam taka podróż? Przede wszystkim wolność  i DOŚWIADCZENIE, a to jest bezcenne.

Please follow and like us:
error

Enjoy this blog? Please spread the word :)