Autor: Freeislander

Przychodzi Transit do lekarza….a może znachora?

Przychodzi Transit do lekarza….a może znachora?

Nasz samochodzik pojechał do lekarza (tak powiedzieliśmy Młodemu, bo cały czas dopytuje, kiedy będzie mógł w nim spać). Poza tym to się nawet dobrze składa, bo dzieciory rozwaliła jakaś niezidentyfikowana gorączka, a nieobecność samochodu przynajmniej wybije nam z głowy nierozsądne pomysły wyjazdowo-weekendowe.

Czekam teraz na diagnozę od mechanika, co dokładnie mu dolega i najważniejsze- ile to będzie kosztowało. Cinek naturalnie nastawia się na najgorsze, a ja mam jeszcze maleńką nadzieję, że nie będzie tak fatalnie i może z kasy na mechanika zostanie jeszcze choć trochę na zasłonki i upiększenie wnętrza… ?

 

Heh. Już po diagnozie. Okazało się, że FORD ma serce jak dzwon, ogólnie wszystko super fajnie, ale… no trochę zużył mu się wał korbowy, a dokładnie podpora wału korbowego.  Myślę sobie- „Phi, cóż to takiego? Pewnie błahostka!”  Wujek google przyszedł na pomoc, pokazał, że ta podpora, to jakieś zwykłe, metalowe kółko, że kosztuje koło 50zł, więc o co całe HALO? I dlaczego panowie mechanicy przez 3 dni nie mogli tego naprawić? No i wyszło szydło z worka. Okazuje się, że taka podpora to coś totalnie unikalnego niemalże. Związane indywidualnie z każdym silnikiem i że trzeba znaleźć właśnie taką identyczną jak mamy. Po tej informacji klawiatura zawrzała, internety kipiały od przeszukiwanych fraz, ale… nigdzie nie można było znaleźć podpory akurat do naszego modelu.

W drodze poszukiwań zapisałam się nawet do funclubu zabytkowych fordów, bo gdzie szukać pomocy, jeśli nie u podobnych szaleńców? Na wyżyny wzbijałam się także przeszukując ebay, a już w ogóle przeszłam samą siebie, kiedy zadzwoniłam do lokalnej szlifierni i próbowałam panu przez telefon wytłumaczyć w czym rzecz i czego od niego oczekuję. Pan był wyjątkowo wyrozumiały, ale i tak nie chciał mi nic odpowiedzieć, bo wolał zobaczyć sam silnik. Wyobrażacie sobie? Powiedział, że mamy wyjąć silnik i mu przywieźć. Totalnie czarna magia.

Już byliśmy przekonani, że nici z całego planu. Że podporę wału korbowego do naszego Forda wykuły w odmętach góry krasnoludy z Morii i do nich się na pewno nie dodzwonimy, aż tu nagle kolejny zwrot. Pan mechanik powiedział, że gdzieś za górami za lasami (a dokładnie w Strzyżawie koło Bydgoszczy) mieszka, literalnie, czarodziej od wałów korbowych. Serio, serio. Wymontował nam te części, które coś wnosiły do sprawy, poklepał Cinka na zachętę i wysłał w podróż ? i Cinek, „w pogardzie mając mrozu szpony tnące” wyruszył do Strzyżawy na spotkanie z przeznaczeniem. Wyobrażam to sobie tak, że dojechał na miejsce, wszedł do jakiejś chatki na kurzej łapce i spotkał starego siwego mędrca, który w lot pojął, po co przychodzi i dał mu panaceum na całe zło, czyli nową podporę. Nie wiem jak wyglądał naprawdę, za to wiem, że to nadal nie było takie proste. Mędrzec od razu zdiagnozował naszą podporę, jako podporę nie od Forda, szok, co? Że podobno ktoś mu kiedyś zamontował coś z IVECO i dlatego nigdzie nie można było znaleźć fordowej podpory o takich parametrach. Mniejsza o większość skąd się tam wzięła i dlaczego, ważne, że cudotwórca postanowił nam pomóc. W całą akcję było zamieszane spawanie, wyważanie, jakieś grubsze, mocniejsze rurki i pewnie cała litania zaklęć. Naprawa ma się zamknąć w 1000zł, a co z tego wyniknie, to się dopiero okaże, bo Cinek dziś ma odebrać nowopowstałe cudo ?

I wrócimy już do kwestii ważniejszych- czyli firanek i poduszeczek ?

 

* pochodzenie zdjęcia- Pixabay.com
Please follow and like us:
A taki był ładny- Amerykansky!

A taki był ładny- Amerykansky!

A czym by tu Panie pojechać do Azji? Przecież z kasy za aktualny samochód mieliśmy sobie trochę pożyć… poza tym, jak się spakować do zwykłego kombi na wyprawę życia z psami, kotem, dziećmi i wszystkimi bagażami? To się nie może udać…

Chyba, żeby tak… KUPIĆ KAMPERA?!

U nas to jest trochę tak MÓWISZ-MASZ. Kiedy w głowie zaświtała mi myśl o tym, żeby jednak pojechać tam samochodem, od razu przeszukałam ogłoszenia na olx.

I na swe nieszczęście oraz zgubę, naturalnie trafiłam na okazję. Generalnie mocno wierzę w to, że trzeba korzystać z okazji, bo to taki prezent od losu. Sumiennie korzystam z tych, które mi się nadarzają i raczej nigdy nie żałowałam ?

Ale do rzeczy. Otworzyłam przeglądarkę, wpisałam samochód „kempingowy olx” i co? I znalazłam! Szok. Drugi z kolei, który widziałam.

Wrodzony optymizm kazał mi natychmiast wysłać link Cinkowi, żeby on zmierzył go swym przenikliwym spojrzeniem i powiedział, dlaczego nie i czemu to zły pomysł? Chyba zaraziłam go swoim podejściem, bo wahał się jedynie kilka dni i orzekł, że moglibyśmy obejrzeć moje znalezisko. Z tym oglądaniem też nie było tak kolorowo, bo przecież kampera znalazłam 250km od domu- krótsze przejażdżki są dla mięczaków ?

Rozpoczęła się procedura logistyczna pod tytułem- „jak dojechać do Szczecina, obejrzeć samochód i wrócić tego samego dnia”. Ponieważ łeb na karku mamy i czasem myślimy logicznie, Cinek szybko przypomniał sobie, że ma znajomego, który z racji wykonywanej pracy co jakiś czas jeździ właśnie w te rejony. Kolega wstępnie się zgodził, po niewielkich perturbacjach udało się załatwić dzień wolnego i pozostała jedynie kwestia dzieci. Dzieci nie mogły pojechać z nami, bo nie wiedzieliśmy kiedy i jak przyjdzie nam wrócić. W sukurs jak zwykle przyszła niezastąpiona teściowa- zadeklarowała się odebrać czorty i odstawić do domu. Później miała je przejąć moja siostra. Pikanterii wszystkiemu dodaje fakt, że nikt oprócz mojej siostry nie wiedział, dokąd i po co jedziemy. Na szczęście są już trochę przyzwyczajeni do naszych szaleństw i zgodzili się pomóc bez znajomości szczegółów .

Wstaliśmy skoro świt, ogarnęliśmy psy, dzieciaki trafiły do żłobka i przedszkola jako jedne z pierwszych no i w drogę…

Postawiłabym wiele na stwierdzenie, że przez całą podróż Cinek był nastawiony sceptycznie i wierzył, że mechanik, z którym umówiliśmy się na przegląd przed zakupem, poprze jego stanowisko i jakoś razem wybiją mi ten zakup z głowy. I już tłumaczę dlaczego. Bo znalazłam kampera, który jest dwa lata starszy ode mnie! Serio! Normalny, stary Ford Transit!! Według ogłoszenia w pełni wyposażony i zadbany. Za jakieś marne jak na kampera grosze (bo trzeba Wam wiedzieć, że ceny nowszych kamperów, takich 5cioletnich, z łatwością osiągają ceny w okolicach 150tys., 15toletnich- 85tys.,  30toletnich- 15tys., a ja swojego znalazłam za całe 10 900 DO NEGOCJACJI)! No czego się można było po nim spodziewać? Że właśnie będzie taki ładny, amerykansky, ale np. bez podwozia, bo w całości przerdzewiało i zostało na polu namiotowym 10 lat temu…

Na miejscu spotkaliśmy niesamowitego pana Ryszarda- właściciela- emeryta z wielką turystyczną pasją. Kamper stacjonował w jakiejś szczecińskiej przystani, zamknięto go w starym hangarze, w którym kiedyś pan Ryszard budował łódki.

Podczas wstępnych oględzin trochę się obawiałam, że ukatrupi mnie mój własny mąż, bo nie potrafiłam ukryć zachwytu, a to przecież osłabia pozycję negocjacyjną ? No nic nie mogłam poradzić (a później Cinek też uległ magii chwili), że sam kamper i pan Ryszard-Mc Gyver, skradli moje serce ? nie dość, że samochód był naprawdę zadbany, to pan Ryszard okazał się domorosłym konstruktorem, który ze zwykłej pasji montował w nim różne nowinki. I takim sposobem, w starym Transicie znalazło się wspomaganie kierownicy, tempomat i kamerka cofania! Serio, serio.

Ponieważ oględziny naszym okiem laika-marzyciela wypadły pomyślnie, ostatnia nadzieja została w zawodowym mechaniku. Pan Ryszard przewiózł nas po Szczecinie do wskazanego przez nas warsztatu, po drodze robiąc nam wycieczkę krajoznawczą. W warsztacie wszyscy wstrzymali oddech, czekając na diagnozę, ale mimo to dobry humor nas nie opuszczał. Pan mechanik, z początku sceptyczny, orzekł, że wielką zaletą samochodu w tym wieku jest chociażby to, że w ogóle jeździ ? a później poszło już z górki. Samochód faktycznie miał jakieś rzeczy do zrobienia, ale to takie sprawy (wg mechanika) eksploatacyjne. Od spodu był cały i zdrowy, czyli podwozie nadal na miejscu. I generalnie oprócz jakichś mniej istotnych ubytków, nawet pan mechanik stwierdził, że by go brał na naszym miejscu, zwłaszcza za taką cenę. Zapytał także dokąd docelowo się wybieramy i tu zaskoczenie. Po tym, jak wspomnieliśmy o Azji, Chinach, Filipinach, nawet nie mrugnął- zawyrokował, że samochód dojedzie. A później przyznał się, że sam ze znajomymi przerabia właśnie stary autobus, aby pojechać nim do Finlandii. I co? To musiało być przeznaczenie- trafić na mechanika-wariata ?

W związku z powyższym, nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko zapłacić Panu Ryszardowi i zabrać od niego naszego nowego, amerykanskego kampera ? Kamper dzielnie pokonał drogę powrotną i zajęło mu to jedynie 30min więcej niż nasza poranna podróż. Hałasuje jak w ruskim czołgu, ma okna na korbkę i zero klimatyzacji, ale jest cudowny. W drodze powrotnej nawet Cinek siedział uśmiechnięty od ucha do ucha. Bo to inna jakość podróżowania. Nasz polski filipino time. Możesz jechać maksymalnie 80/90km/h, więc od razu trzeba założyć, że jedziemy bez pośpiechu, bo przecież MAMY CZAS!

Ps. Teściowie jakoś wyjątkowo nie byli zaskoczeni naszym nabytkiem, a można nawet rzec, że przypadł im do gustu ? Moi rodzice (jakaś telepatia) pół dnia do nas wydzwaniali pod byle pretekstem i stawaliśmy na rzęsach, żeby się nie wygadać, bo przecież nie było wiadomo czy coś kupimy, ale po informacji „JESTEŚMY DALEKO, SPEŁNIAMY MARZENIA” odpuścili trochę i czekali po prostu na komunikat ?

Także ten. Mamy kampera i nie zawahamy się go użyć ?

Please follow and like us:
Co na to Ikar?

Co na to Ikar?

Po tym wszystkim co napisałam o lataniu z psami przyznam szczerze, że sama się przestraszyłam. Nie ma to jak dobry research internetowy- potrafi wybić z głowy durne pomysły. Jeżeli ktoś z Twojego otoczenia wpada na takie, po prostu pozwól mu je zrealizować ? prawdopodobnie szybko zrezygnuje.

Albo…

Wymyśli coś gorszego…

Strasznie długo biłam się z myślami. Mogłabym powiedzieć, że nie spałam po nocach rozmyślając nad tą możliwością, ale to nieprawda. Każdy kto ma małe dzieci wie doskonale, że rodzić zasypia praktycznie na sam widok łóżka ? tak czy inaczej doszłam do przedziwnych wniosków.

Po pierwsze (zawsze bawię się w wyliczanki?) ja się straszliwie boje latać! Serio. NIGDY nigdzie nie leciałam. Kiedyś nawet planowałam wybrać się z siostrą na babskie wakacje do Grecji, ale po wstępnej rezerwacji  zaczęły mi się co noc śnić katastrofy lotnicze i nie wytrzymałam presji. Sorry, ale nie jestem stworzona do latania. A na pewno nie wielkimi samolotami pasażerskimi. Już prędzej wsiadłabym do rozklekotanej awionetki, naiwnie wierząc, że kiedy zacznie spadać będę miała  na sobie zamontowany spadochron i po prostu bezpiecznie opuszczę pokład. Loty międzykontynentalne, jak wiadomo nawet laikom, nie są realizowane awionetkami :/ Historia zna wiele wypadków upadków z wysokości i katastrof lotniczych, prawda?

 

Po drugie, PSY… nie mogę pogodzić się z wizją kilkugodzinnej przesiadki. O ile jeszcze wyobraziłabym sobie lot z punktu A do punktu B, to zupełnie nie wiem, jakby to miało wyglądać z przesiadką. Co więcej, nie mogę nigdzie na ten temat znaleźć informacji. Co będzie z psami w czasie zmiany samolotu? Czy ktoś je umieści w jakimś psim hotelu transferowym czy raczej będą kiblowały w luku bagażowym jednego samolotu, czekając na drugi? Może ktoś je na czas oczekiwania wstawi do magazynu, jak jakieś bagaże? Kto dam im pić i jeść? Kto je wyprowadzi? Czy nie będzie im za gorąco? A może za zimno? Kto je uspokoi, jak będą się bały i szczekały? Bo to, że będą jest pewne. Obawiam się, że skoro nikt nic nie pisze o udogodnieniach dla zwierząt podróżujących z przesiadką, można śmiało założyć, że takich udogodnień nie ma :/ a co jeśli ktoś gdzieś je zgubi? Załaduje do złego samolotu?

 

Po trzecie- pieniądze. O ile można znaleźć fajny, tani lot dla ludzi, o tyle podróż ze zwierzętami bardzo mocno „przedraża” całą imprezę. Tak jak pisałam- oprócz szczepień i innych formalności, które i tak nas nie ominą, doliczyć należy jeszcze koszty transporterów oraz koszty samego lotu. Tak jak wspominałam, odpadają tanie linie lotnicze i internetowe wyszukiwarki, bo żeby polecieć gdzieś z psem, to żywy, prawdziwy człowiek musi to z nami dogadać i wszystko odnotować w systemie.

 

Dodając dwa do dwóch niezmiennie wychodzi mi cztery. Czyli jeśli sama nie chcę i się boję, i jeszcze mam narażać zdrowie i życie moich podopiecznych, a także dokładać sobie wydatków, to po co to robić??  A może by tak spróbować to zrobić drogą lądową? Ewentualnie ostatni etap ogarnąć promem, czyli jakimś bardziej ludzkim środkiem transportu.

Wydaje się ok, teraz jeszcze trzeba do tego przekonać resztę załogi- czyli bardziej racjonalnego Cinka. Psów i dzieci przekonywać nie muszę- oni uwielbiają podróżować samochodem. Po etapie przekonywania pozostaje jeszcze przygotowanie merytoryczne trasy, zorganizowanie środka transportu i ogarnięcie podróżniczego wszechświata na każdą ewentualność.

Szykuje się dużo pracy…

Please follow and like us:
GUWERNANTKA ZA FREE? kwestia edukacji

GUWERNANTKA ZA FREE? kwestia edukacji

A teraz temat edukacji domowej,  mrożący krew w żyłach większości rodziców z mojego pokolenia, aktywnych zawodowo. Co więcej, myślę że nawet Matki, które złożyły swą karierę w ofierze na ołtarzu rodziny, także mogłaby przerazić taka wizja.

Otóż, cytując klasyka, kiedy pytają mnie-odpowiadam…

Co z dziećmi? Gdzie się będą uczyć.

To taka swoista kontynuacja dywagacji nad krzywdą jakiej zamierzam się dopuścić względem moich dzieci. Okazuje się, że skrzywdzę (w oczach innych) także siebie, bo planuję, O ZGROZO! Uczyć dzieci w domu! A jak!

Kiedyś siedząc na macierzyńskim, w moim oknie na świat, czyli TV widziałam jakiś przerażający reportaż o rodzicach, którzy postanowili kształcić swoje dzieci w domu. Mając wówczas młodego ssaka przy cycku zostałam powalona taką możliwością. Bo jak to tak? Zrezygnować z wszelkich dobrodziejstw publicznej edukacji? Z tego, że dzieci sobie pójdą do jakiejś placówki, w teoretycznie dobre ręce i ktoś zajmie się nimi przez kilka godzin dziennie? No kto by tak nie chciał?! Tylko jakieś świry, jacyś misjonarze z powołania, którzy chcą nieść swój krzyż zamiast grzecznie posiedzieć w pracy, w myśl zasady czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal ?

Przygotowując się do wyjazdu, nie można było zupełnie zignorować kwestii edukacji dzieci. Wszak dzieci są, kiedyś dorosną, a to w co je wyposażymy na dalszą drogę życia, leży tylko w naszych rękach.

Zaczęło się gorączkowe szukanie możliwości.

Na całym świecie są szkoły, więc od biedy możemy posłać nasze potwory do tamtejszej placówki. Istnieje nawet szansa, że dogadają się szybciej niż my. To jest na razie jednak opcja B. Plan A opiewa natomiast na kształcenie dzieci w domu.

I otóż, edukacja domowa jest w Polsce całkowicie legalna i nie trzeba mieć nawet do tego specjalnego wykształcenia. W systemie edukacji domowej to rodzice dobrowolnie i na własne życzenie przejmują na swe barki całkowitą odpowiedzialność za nauczanie i wychowanie swoich dzieci. Według statystyk Fundacji Edukacji Domowej, aktualnie w Polsce z tej formy nauczania korzysta około 12.000 dzieci- to już całkiem sporo, więc nie będziemy jedynymi szaleńcami ?.

W wyniku „dobrej zmiany” reformowana zaczęła być także oświata. Na chwilę obecną w edukacji domowej także zaszły pewne zmiany. Aby rozpocząć taki, nazwijmy to „projekt”, rodzice muszą uzyskać zgodę dyrektora placówki, do której w pewnym sensie, pójdzie dziecko. Do tej pory było tak, że rodzice mogli wybrać dowolną placówkę, często też wybierali szkoły przyjazne edukacji domowej, ale spoza swego rejonu. Od teraz niestety obowiązuje rejonizacja i należy wybrać szkołę znajdującą się w województwie, w którym mieszka dziecko.

Rejonizacja pociąga za sobą także zmianę w zakresie opinii poradni psychologiczno-pedagogicznej. Od teraz jedynymi słusznymi są publiczne poradnie, co za tym idzie, okres oczekiwania na badanie znacznie się wydłuży.

W teorii wygląda to tak, że trzeba się udać do wybranej/wskazanej szkoły, bez względu na dzień składania dokumentów edukacja domowa rozpoczyna się od nowego roku szkolnego. W szkole należy złożyć:

  • Opinię z publicznej poradni psychologiczno-pedagogicznej;
  • Podanie do dyrektora szkoły o edukację domową;
  • Oświadczenie o zapewnieniu warunków umożliwiających realizację podstawy programowej
  • Zobowiązanie rodziców do przystępowania dziecka do egzaminów klasyfikacyjnych

Wszystkie dokumenty można pobrać http://fundacjamaximilianum.pl/2014/02/dokumenty-do-edukacji-domowej/

Egzaminy?

Tak! Podejmując wyzwanie nauczania dziecka w domu zobowiązujemy się do tego, że co roku, mniej więcej w czerwcu, przystąpi ono do egzaminów klasyfikacyjnych. Wedle mojej wiedzy egzaminy takie trwają kilka dni, składają się z części pisemnej i ustnej, i podobno w ich czasie rodzice denerwują się o wiele bardziej niż dzieci ?

Zagłębiając się w temat edukacji domowej dokonałam wiekopomnego odkrycia.

Otóż okazuje się, że przerobienie z dzieckiem wymaganego materiału zajmuje o wiele mniej czasu niż w tradycyjnej szkole. Że w szkole to jednak większość pary idzie w gwizdek, bo po przerwie pół lekcji traci się na sprawdzenie obecności i usadzenie niesfornej gromady na miejscu. Ponadto mając swoje własne dziecko „pod ręką” przez całą dobę, możemy dopasować rytm i tempo nauczania do jego potrzeb. Nie przemknie się taki delikwent z brakiem pracy domowej, bo zwyczajnie nic się nie da ukryć. Panie w szkole nie mają innego wyjścia i dają się zazwyczaj nabrać, kiedy na pytanie „ROZUMIECIE?” klasa chóralnie odpowiada „TAAK!”. Nie ze mną te numery Bruner. Zresztą moją piętę achillesową, czyli przedmioty ścisłe, przejmie Cinek ? Chociaż może przerabiając to od początku, nawet ja bym się wreszcie czegoś porządnie nauczyła? Poza tym taka nauka w edukacji domowej, dzieje się przy okazji. Wystarczy dobrze zaplanować, jakich praw fizyki można nauczyć dzieci piekąc ciasto? Albo budując łódkę? Jak można ogarnąć poezję, słuchając piosenek? Jak przyjemnie w hamaku poczytać lekturę?

tak będę wyglądać, kiedy w końcu pojmę chemię 🙂

Oprócz plusów trzeba też pomówić o minusach.

Minusem według pedagogów może być niedostateczna socjalizacja potomka uczonego w domu. I tutaj praktycy edukacji domowej rzucają im w twarz garstką śmiechu. Dzieci podobno są doskonale uspołecznione, począwszy od wspaniałych wzorców wynikających z takiego funkcjonowania rodziny, na kontaktach z innymi ludźmi kończąc. Przecież my wyjeżdżamy gdzieś, aby jednak żyć z ludźmi. Uczyć się od nich tego, co nam się przyda w życiu, zdobywać praktyczne umiejętności, rozmawiać w jakimś uniwersalnym języku, jeśli te zachodnie nie zdadzą egzaminu. Dzieci będą się bawić ze swoimi rówieśnikami. Tylko wiedzę o świecie zdobędą od nas.

Wizja idylliczna, prawda? To teraz czekam, bo zapisałam się do Newslettera od fundacji edukacji domowej i o ile mnie pamięć nie myli, mieli pisać regularnie, podpowiadając, jak nie zwariować i nie wytłuc wszystkich, ucząc dzieci w domu? Chyba sami nie znaleźli jeszcze odpowiedzi ?

PS. Istnieje także grupa wsparcia na Facebooku. Nazywa się zaskakująco: „Edukacja domowa”. Tam wypowiadają się praktycy- czyli rodzice, którzy wybrali tę drogę. Czasem także nauczyciele. Podpowiadają niesamowicie kreatywne rozwiązania naukowych problemów, radzą jak ogarnąć temat egzaminów i w ogóle jak to wszystko zorganizować. Są bardzo aktywni. Gorąco polecam.

Please follow and like us:
ANTYPORADNIK- JAK NIE STRZELIĆ SOBIE W ŁEB ZAKŁADAJĄC BLOGA

ANTYPORADNIK- JAK NIE STRZELIĆ SOBIE W ŁEB ZAKŁADAJĄC BLOGA

Wpis publikowany jako kolejny, widać jakoś się udało ?

Byłoby łatwiej, gdyby nie dopadło mnie najgorsze uczulenie z możliwych. Człowiek nie zdaje sobie w ogóle sprawy z tego, jak trudno jest funkcjonować z zatkanymi uszami!! I jak zatkane uszy wpływają na odbiór świata i rozumienie słowa pisanego ?

Może i lepiej, bo taka otumaniona przystąpiłam do zakładania tego bloga i postanowiłam przy okazji opisać tę drogę przez mękę ? skoro mi się udało, nawet w tym stanie, musi się udać wszystkim, więc głowy do góry- Ludzie Małej Wiary, damy radę.

Po pierwsze przeczytałam milion poradników online, gdzie redaktorzy zarzekali się, że nie taki diabeł straszny i że dam radę sama. Używali jakiś magicznych słów, takich jak „hosting”, „server” i WordPress. Oglądałam Harrego Pottera, ale mogę przysiąc, że nawet Hermiona nie znała takich zaklęć ? i tak oto ja- może nie komputerowa ignorantka, ale raczej ktoś instalujący jedynie najprostsze apki i nie brudzący sobie rąk jakimś kodowaniem czy czymś podobnym, dałam się nabrać, że będzie łatwo i przyjemnie. Ale moi drodzy, jest to zdecydowanie dalekie od zakładania konta na Facebooku ?

Oto najważniejsze elementy zakładania bloga:

  • Domena
  • Hosting
  • WordPress

 

Domena to nazwa przyszłego bloga. Trzeba wytężyć szare komórki, żeby wymyślić coś chwytliwego, koniecznie wolnego. Milion moich pomysłów się nie sprawdził, bo zwyczajnie ktoś inny wpadł na nie wcześniej. Macie tak czasem? Już się Wam wydaje, że zaraz jakiegoś Nobla za innowacyjność Wam wręczą, już normalnie słychać, że dzwonią do Szwecji, do komisji noblowskiej, a tu dupa- pomysł jest, istnieje od kilku lat. Jak już coś wymyślicie, to możecie kupić taką domenę np. przez portal nazwa.pl lub tak jak ja przez ehost.pl. Wszystkim rządzą prawa rynkowe i warto porównać ceny. Zazwyczaj cena za taką domenę w pierwszym roku jest minimalna, za to różnice pojawiają się w kolejnych latach użytkowania.

Następnie należy zapewnić sobie hm…miejsce do przechowywania tej domeny. I to właśnie jest hosting– serwer zewnętrzny. Spotkałam się z opiniami, że lepiej mieć hosting i domenę wykupioną u dwóch różnych dostawców i pewnie dlatego obie kupiłam na ehost.pl ? lepiej uczyć się na własnych błędach, tak? To się okaże. Hosting dostałam na 14dni w wersji gratis- takie demo, później opłata roczna to około 70zł. Wzięłam drugą w skali taniości opcję, bo przecież jest to blog aspirujący i nie będę się zadowalać jakąś tanią popeliną ? a tak serio, opcję można zmienić w trakcie użytkowania, więc luz ?. Po zakupieniu hostingu (lub jego wstępnej rezerwacji-w końcu przez 14dni jest gratis) pojawiło się okienko, w którym pytali mnie, w jakiej domenie rejestruje swój host. Byłam przekonana, że raczej takie pytanie padnie przy nabyciu domeny, ale cóż- byłam twarda, wpisałam moją świeżo wykupioną domenę freeislander.pl i czekałam, co będzie dalej. Wtedy pojawiła się informacja, że skoro rejestruję w swojej domenie, to może nie działać, dopóki ta domena nie będzie aktywna- na aktywację domeny czekałam jakieś 6-7h, ale się udało.

Panel do obsługi tego hosta nie wydaje się na pierwszy rzut oka jakiś przerażający, spokojnie, problemy pojawiają się później ?

I przechodzimy do ostatniego – WordPressa. WordPress to, jak na moje, taki edytor, który ułatwia zakładanie strony, bloga czy czego tam sobie życzycie. Ma cały wachlarz gotowych skórek, z których można sobie wybrać gotowy schemat tego, jak ma wyglądać strona. W teorii brzmi banalnie, co?

Czytając o WordPressie napotkałam informacje, że jest on dostępny w dwóch wersjach- WordPress.com i WordPress.org. Poważni blogerzy zdecydowanie zachęcali, do wzięcia się od razu za bary z wersją .org , bo mimo, że płatna, ma więcej możliwości i docelowo pozwala nawet… ZARABIAĆ na blogu. Gdyby tak wyszło przypadkiem, że ktoś chciałby mi jednak zapłacić za to pisanie (lub może za to, żebym przestała), to nie chciałabym się pozbawiać zawczasu tej możliwości, zdecydowałam się więc na opcję org. I tutaj niespodzianka- obie to ta sama instalka, a błędy w wyborze można popełnić później ?I powiedzmy sobie szczerze, oprócz ewentualnych przyszłych i niepewnych dochodów z bloga, najważniejsze dla mnie jest to, żeby był zarejestrowany po prostu w domenie freeislander.pl, a korzystając z WordPressa.com, to moja pieczołowicie wymyślona (przez Cinka) nazwa brzmiałaby freeislander.wordpress.pl czy jakoś tak, a na to nie mogłam się zgodzić ?

Otóż WordPressa instaluje się w panelu eHost.pl banalnie prosto. Nawet wrzucę screena, żeby niewierne Tomasze nie musieli wierzyć na słowo ? Wchodzicie na swój panel, scrollujecie do samego dołu, a tam, jako pierwsza po lewej pojawia się ikonka WordPress, która przekieruje Was do instalacji właściwej.

No i dalej robi się właśnie niebezpiecznie. Jeśli kiedykolwiek będziecie to robić, uprzejmie uprasza się, aby dokonywać instalacji będąc w pełni świadomym otaczającego świata! Na pewno nie otumanionym katarem, gilem cieknącym do pasa i z bólem głowy takim, jakby w Waszym mózgu odbywały się właśnie otrzęsiny pierwszego roku archeologii. Bo tutaj czyhają pułapki! Nie możecie bezmyślnie klikać dalej, a na pewno nie w momencie, gdy ktoś Was pyta o login i hasło. Ja tak zrobiłam za pierwszym razem, a później na nieszczęście okazało się, że się nie mogę zalogować, bo system nie poznaje mojego loginu, hasła, a po podaniu adresu email, żeby to hasło odzyskać, okazało się, że żaden z moich maili nie jest zarejestrowany w systemie! No ale… jak wspominałam, najlepiej uczymy się na własnych błędach i tak oto nauczyłam się, jak odinstalować WordPressa z serwera! Nawet podrzucę screena, dla innych internetowych sierot ?

Otóż, żeby odinstalować Worpressa robić dokładnie to samo, co robiliście, żeby go zainstalować, a jak ikonka na dole przekieruje Was do strony z instalką, to przewijacie ją do dołu i tam macie informacje o aktualnej instalacji oraz opcję „usuń”.

Po ponownej instalacji, uważnym wypełnieniu pól, gdzie podaje się login i hasło, można już zalogować się do kokpitu WordPressa (linki przekierowujący dostaniecie nawet w mailu) i tam można, no powiedzmy w miarę łatwo i dosyć intuicyjnie, edytować już swojego bloga.

No i działa !

ps. Po bitwie trwającej pół dnia, okazało się, że połowa sukcesu leży w wyborze odpowiedniego motywu. Mój pierwszy motyw domyślnie nie wyświetlał na stronie głównej tzw. zajawek, ale całe teksty. Bardzo zależało mi, żeby było inaczej i po wielogodzinnej walce z ustawieniami menu dałam za wygraną, zmieniłam motyw i zajawki hulają aż buczy ? taki ze mnie mistrz informatyki ?

Please follow and like us:
Mamoooooo, a ona mnie bije!!- znowu długi weekend

Mamoooooo, a ona mnie bije!!- znowu długi weekend

W parentingowej blogosferze gorący okres. Powstają wpisy z cyklu OCZEKIWANIA VS RZECZYWISTOŚĆ i w nieskończoność można czytać o tym, jak rodzicielstwo pokrzyżowało plany urlopowiczom.

Teraz kolej na mnie. I o oczekiwaniach mogłabym pisać w nieskończoność, ale chyba trochę inaczej. Bo znając moje dzieci przygotowałam się jak na wojnę. Nie oszukujmy się- dzieci nie wzięły się z kosmosu, tylko sama je urodziłam i hm.. próbuję wychowywać ?

Pokusiliśmy się o wyjazd samochodem nad „Polskie Morze”. Wiadomo- kiedy my jedziemy na wakacje, brzydka pogoda murowana ? dlatego wiedząc to, co już wiem, nie kręcę nosem, że pada deszczyk, tylko z góry przygotowuję się, jakby miał mnie spotkać na wyjeździe potop. Przy takim nastawieniu można się jedynie mile zaskoczyć, zamiast niemiło rozczarować- POLECAM.

Nastawiłam się jak na Armagedon, a tymczasem było zupełnie normalnie. W samochodzie żadnej wojny- jechaliśmy 4h w jedną stronę. Tylko jedna kupa na wylot w pampersie, ale na szczęście w drodze powrotnej i to pod samym domem.

Na miejscu też luzik. Młody rozbójnik swoim zwyczajem ignorował kontakty towarzyskie z rówieśnikami. Czasem wzbił się na wyżyny, żeby przybiec na skargę, że ktoś powiedział, że jego rower jest brzydki. Plac zabaw zajmował głównie po 21.00, żeby przypadkiem nie spotkać tam innych dzieci. Taki domowy outsider- nic nadzwyczajnego- znam go od urodzenia.

Zaskoczyła mnie trochę Buba, bo obraziła się na piasek. Za żadne skarby nie chciała, żeby dotykał jej stóp i to już wymagało ode mnie większej ekwilibrystyki ?

Dzieci biły się normalnie, zupełnie tyle co zwykle. Tyle samo ciągały się za włosy i zabierały sobie zabawki. Nie nastawiałam się na święty spokój, więc nie rozczarował mnie jego brak. Trochę jedynie łudziłam się, że po całym dniu na świeżym powietrzu padną do łóżek przed 20.00 i będą spały do rana. Tu faktycznie rzeczywistość brutalnie starła się z oczekiwaniami, bo jeśli te małe trolle zasnęły przed 22, to można było to uznać za sukces. Tutaj muszę nadmienić (bo Cinek mi nie daruje), że zdarzył się epizod zwany przedobiednią drzemką, kiedy nam wszystkim udało się zmrużyć oko w ciągu dnia na…2,5h! niesamowity wyczyn- w domu się nie zdarza (no chyba, że dzieci są jakieś niewyraźne i drzemka jest po prostu zapowiedzią choroby).

Z wprawą weterana i niesamowitą zręcznością omijaliśmy stragany z tandetą, na którą mogłyby się skusić nasze dzieci. Co więcej nie złapaliśmy się nawet na samochodziki na monety! Mistrzostwo!- zważywszy na to, że obydwoje jesteśmy krótkowidzami ?

Nad morzem naturalnie nie zawiedli nas także inni turyści. Mieliśmy okazję zapoznać się na żywo z januszowym parawaningiem. Szczerze mówiąc, myślałam, że po kpinach, od których w internecie aż wrzało w ubiegłych sezonach, Janusze trochę spuściły z tonu. Niestety- parawany rządzą, a każdy skrawek nadmorskiego piasku jest na wagę złota. O dziwo, parawany stawiają także młodzi, normalnie wyglądający ludzie. Szok. Taka nowa polska szlachta zagrodowa. Na szczęście pogoda nie rozpieszczała warunkami do plażowania, dlatego udało się uniknąć konfliktów granicznych ?

W ogóle wyjazd ten należał też do kategorii wyjazdów ze znajomymi i już wyobrażam sobie dokładnie te kosmate myśli prowadzące jedynie do wniosku, że ze znajomymi, jak z rodziną- najlepiej na zdjęciu. Tu także oczekiwania nie dostały po łbie- było mega ? pełna akceptacja i wyrozumiałość dla potrzeb drugiej strony.

 

Podsumowując OCZEKIWANIA VS RZECZYWISTOŚĆ z przykrością muszę przyznać, że się nie rozczarowałam. Nie zaskoczyły mnie jakoś szczególnie dzieci, pogoda, a nawet domki były dokładnie takie jak na zdjęciach. Niestety inspiracji do szokujących wpisów muszę szukać gdzieś indziej ? wróciliśmy w komplecie, bez większych strat w mieniu oraz urazów fizycznych.  To dobry znak na przyszłość, czyż nie?

Please follow and like us:
CZY LECI Z NAMI PILOT?! O PSIE, KTÓRY LATAŁ SAMOLOTEM

CZY LECI Z NAMI PILOT?! O PSIE, KTÓRY LATAŁ SAMOLOTEM

Kolejnym ważnym etapem przygotowania jest wybranie formy transportu. Normalnym, zrównoważonym ludziom naturalnie przychodzi na myśl samolot, więc sugerując się większością, napiszę, jak na Filipiny dotrzeć drogą lotniczą.

Wygląda to tak- kupujesz bilet, sprawdzasz ważność paszportu i lecisz ?

Bilet lotniczy można znaleźć za pomocą różnych wyszukiwarek, jak np. momondo.pl.  Wyszukiwarka ta pomoże Wam znaleźć lot w wybranym terminie, uszereguje także wyniki wyszukiwania zaczynając od najtańszych. Następnie można zarezerwować wybrane połączenie (taniej będzie to zrobić z dużym wyprzedzeniem) i z niecierpliwością odliczać dni do wylotu.

Niestety z Polski raczej nie ma połączeń bezpośrednich do Manili ani do innego filipińskiego portu lotniczego.

Można natomiast polecieć sobie liniami Air China czy Turkish Airways, z jedną przesiadką. Przesiadka zazwyczaj następuje w jednym z większych portów lotniczych, w moim locie miała nastąpić w Pekinie. Czas oczekiwania na drugi samolot to w tym wypadku często 15-20h. W tym czasie można nawet pokusić się o to, aby odrobinę zwiedzić Pekin, gdyż oferuje on nam 72h pobytu bezwizowego- nic tylko hulać po mieście i kupować koszulki I LOVE CHINA! (bo przecież nie MADE IN CHINA ?)

Wszystko pięknie, ale właśnie w tym momencie opowieści zaczyna się trochę moja wewnętrzna rozterka. Jak zorganizować lot z psem?

I teraz nastąpi część objawiona, mianowicie- formalności związane z podróżą z psem.

PRZEDE WSZYSTKIM ZASTANÓW SIĘ CZY TO ABSOLUTNIE KONIECZNE, ABY ZABIERAĆ ZE SOBĄ ZWIERZĘTA. Wszędzie przewija się to zdanie i jest zupełnie uzasadnione. Podróż samolotem to ogromny stres dla psa i jeśli lecisz na krótko, to może lepiej zostawić go pod czyjąś opieką?

Jeśli nadal chcesz lecieć z psem, to:

Po pierwsze, żeby wylecieć poza granice Unii Europejskiej, nasze poczciwe polskie psy muszą przejść niezły maraton.

PASZPORT + CHIP

Przede wszystkim należy je zachipować i wyposażyć w paszport. Wszczepienie chipa następuje podczas wizyty u weterynarza, tam też wydany zostanie paszport, do którego od razu wprowadzony zostanie numer chipa. Paszport powinien być podbity przez weterynarza powiatowego. Obecnie cena paszportu wynosi 100zł, do tego należy doliczyć kwotę chipowania.

SZCZEPIENIA

Jeśli chodzi o terminy szczepień, to w każdym kraju przepisy mogą się odrobinę różnić. Jeśli chodzi o Chiny, pies musi być zaszczepiony przeciwko wściekliźnie nie później niż  21 dni przed wyjazdem, a nie wcześniej niż 12 miesięcy przed opuszczeniem kraju. Dodatkowo powinno się go zaczepić na nosówkę, zapalenie wątroby, leptospirozę i parwowirozie. Koty powinny być zaszczepione przeciwko wirusowemu zapaleniu nosa, kalciwirozie i panleukopenii.

 

ZAŚWIADCZENIA

Przeszukałam chyba wszystkie możliwe fora internetowe dotyczące przewozu zwierząt i doszłam do wniosku, że przed wyjazdem najlepiej zaopatrzyć się także w:

  • Unijne świadectwo o stanie zdrowia (po angielsku)- świadectwo o stanie zdrowia
  • „Zaświadczenie weterynaryjne dla psów, kotów i fretek wjeżdżających do Wspólnoty Europejskiej stosowane dla przemieszczeń o charakterze nie handlowym” – dwujęzyczne, wzór – (pochodzące z msz.gov) – zaświadczenie weterynaryjne
  • dokument o „zdolności do przewozu” standardowo wystawiany przez weterynarza powiatowego,
  • Dodatkowo weterynarz, najlepiej na ostatnią chwilę, powinien wystawić nam także orzeczenie o stanie zdrowia.

 

Istnieje jeszcze coś takiego, jak badanie poziomu przeciwciał dla wirusa wścieklizny (tzw. miareczkowanie). Wykonanie takiego testu kosztuje 162zł i ja zamierzam się zaopatrzyć na podróż w jego wyniki. Po pierwsze dlatego, że taki wynik jest ważny przez całe życie psa, a po drugie nigdy nie wiadomo co strażnikom granicznym przyjdzie do głowy. Test ten można chyba wykonać jedynie w laboratorium w Puławach- wszelkie informacje można znaleźć tu http://www.piwet.pulawy.pl/vir/USLUGI-rabies.html

W drodze dygresji  muszę zaznaczyć, że żyjemy w kraju, gdzie powszechnie panuje wścieklizna, wściekłe Yorki czają się na każdym kroku i nie można się wobec tego dziwić zapobiegliwości pracowników służb granicznych.

 

Kiedy pies jest już przygotowany pod kątem formalnym, należy jeszcze wyposażyć go na tę drogę materialnie, czyli transport właściwy.

Linie lotnicze w zróżnicowany sposób odnoszą się do przewozu zwierząt. Każdy przewoźnik może mieć swoje zdanie na ten temat, dlatego przed odlotem, a najlepiej przed wyborem lotu należy szczegółowo zapoznać się z regulaminem linii lotniczych.  Co do zasady małe zwierzę, które waży wraz z transporterem do 8kg może lecieć z nami na pokładzie. Cieszcie się wszyscy właściciele jamników(tych mniejszych), yorków i chichuachua (wyjątkiem są tanie linie lotnicze, jak np. Wizzair, gdzie często w ogóle nie można przewozić zwierząt, z wyjątkiem psów przewodników). Niestety nasze psy ważą przeszło 20kg każdy. Do transportu tak dużych okazów nie pozostaje niestety nic innego niż luk bagażowy. Psy podróżują w indywidualnych transporterach (podobno można wypożyczyć od linii lotniczych, ale ja bym nie ryzykowała- chyba lepiej kupić własny, ustawić go odpowiednio wcześniej w domu, żeby pies zdążył się przyzwyczaić). Transporter taki musi spełniać normy IATA . Najlepiej na swojej stronie opisał te wytyczne PLL LOT: (http://www.lot.com/us/pl/przewoz-zwierzat)

  • odpowiednio duży, aby zwierzę miało zapewnioną swobodę ruchu i mogło w nim stanąć, obrócić się i położyć,
  • czysty, szczelny i dobrze zamknięty, a jego podłoże wyłożone od wewnątrz materiałem chłonnym,
  • oznaczony właściwą nalepką i odpowiednimi instrukcjami (dotyczącymi sposobu obchodzenia się ze zwierzęciem),
  • wyposażony w pojemnik z wodą i jedzeniem, gdzieś w Internecie spotkałam się z informacją że zamiast wody, lepiej przed samym odlotem nasypać do miski dla psa lodu- podobno można dostać go gratis w lotniskowej restauracji, pozwoli to uniknąć rozlania wody przy załadunku psa na pokład.
  • wentylowany z co najmniej trzech stron,
  • wykonany z włókna szklanego, metalu, sztywnego tworzywa sztucznego, siatki metalowej, litego drewna lub sklejki, bez doczepionych kółek (jeśli są należy je usunąć podczas odprawy).
  • UWAGA! Klatka nie może być wykonana całkowicie z siatek zgrzewanych lub siatki drucianej – tego typu klatki nie nadają się do transportu lotniczego.
  • Jeśli pojemnik jest zbyt mały lub nie odpowiada powyższym wymaganiom przepisów IATA, przy odprawie zastrzegamy sobie możliwość odmowy przewozu zwierzęcia.

Informacje zawarte na stronie PLL LOT są fenomenalnym punktem odniesienia przy zakupie transportera.

I ostatnia ważna informacja. Przed zakupem biletu należy koniecznie upewnić się, że linie lotnicze wpuszczą naszego psa na pokład. Możliwe, że sam bilet najlepiej będzie kupić w stacjonarnym punkcie sprzedaży lub przez telefon, aby ktoś Wam na 100% udzielił prawdziwych, wiarygodnych informacji. Najlepiej jeszcze raz potwierdzić lot z pupilem 48 godzin przed odlotem, linie lotnicze mogą też mieć własne przepisy odnośnie np. ilości psów na pokładzie i może się okazać, że nawet Yorka nie wpuszczą już na pokład. Przed samym odlotem należy także przewidzieć o wiele więcej czasu na odprawę- na lotnisku warto stawić się nawet 3 godziny wcześniej, żeby ze wszystkim zdążyć.

Mogę także zagwarantować, że pewnie nastąpi całe mnóstwo nieprzewidzianych okoliczności, ale wszystko powinno skończyć się dobrze.

Wszystkim odważnym, którzy się na to zdecydują, szczerze i z całego serca gratuluję i życzę udanej podróży ?

 

 

Please follow and like us:
Żegnajcie KINDERBALE!

Żegnajcie KINDERBALE!

 

Poprzednim wpisem, powołując się na dzieci i ich kontakty z rówieśnikami prawdopodobnie otworzyłam przysłowiową puszkę Pandory. Bo jak to tak? Wyrwać biedne dzieci z ich środowiska i zabrać gdzieś, gdzie będą klepały biedę, zwieje je tajfun, pogryzą jadowite pająki, a pewnie nawet i rekiny?! Zabrać je do jakiegoś kraju trzeciego świata i uczyć łowić ryby zamiast opanowywać komputer, tableta i uczestniczyć w kinderbalach?!

Przecież w życiu dziecka, o czym wszyscy wiedzą, najważniejsze jest czy ma „ha ha haczyk na bluzie” (cytując Akurat) albo buty z Psim Patrolem, najlepiej takie jakie Jeremi i Oliwier. No prawie najważniejsze, bo jeszcze trzeba zapisać dziecko na angielski, niemiecki, judo, piłkę nożną, gimnastykę artystyczną oraz na zajęcia z integracji sensorycznej. Tak na wszelki wypadek, bo przecież dziecko znajomej miało z tym problem, to może moje też ma, ale ktoś je źle zbadał? Zresztą, to że źle zbadał, to bardziej niż pewne, w końcu korzystaliśmy z usług publicznej służby zdrowia, a po nich nie można się przecież spodziewać niczego dobrego? Przecież jak dziecko ma gorączkę, to mimo diagnozy lekarza, że to wirusówka i przejdzie, trzeba jeszcze powołać się na opinię wujka Google, popartą doświadczeniami forumowiczów.

Ja się z tego śmieję, ale tak naprawdę wszyscy tak funkcjonujemy. I abstrahując od służby zdrowia (bo to temat na osobny post), a wracając do rozwoju społecznego, muszę przyznać, że możemy się wzbraniać, wypierać, wyśmiewać, ale wiem, że i tak przyjdzie dzień, kiedy Młody powie, że chce iść na przyjęcie urodzinowe kolegi do jakiejś sali zabaw. Że będę zachodzić w głowę, jak go od tego odwieść. Ale pewnie za którymś razem mi się nie uda i będę musiała z nim tam pójść. Kupić szczęśliwemu jubilatowi jakąś bzdetną zabawkę. Samochodzik albo nieprzyzwoicie drogi zestaw klocków Lego, bo tak wypada. Bo dzieci mają miliony zabawek, ale bawią się nimi przez chwilę, bo szybko się nudzą. Bo potrzebują ciągle nowych bodźców.

Nie chcę, żeby moje dzieci żyły w takim świecie. Wszyscy tęsknimy za dzieciństwem. Za zabawami na trzepaku. Za włóczeniem się bez sensu po osiedlu, grą w klasy itd. Ale nasz świat, jako dorośli, urządzamy zupełnie inaczej. Odgradzamy się od innych, a każdy napotkany dorosły, uśmiechający się do dziecka to potencjalny pedofil. Dla bezpieczeństwa wręczamy dzieciakom komputery, żeby siedziały w domu, bo wydaje nam się, że mając je „na oku” sprawiamy, że są bezpieczne. Albo z drugiej strony, staramy się zapewnić im jak najlepszy start i wydajemy fortunę na miliony dziwnych zajęć dodatkowych, przy okazji pozbawiając dzieciaki tak nam wszystkim potrzebnego, czasu dla siebie, swobody, beztroski.

I po raz kolejny, jako odpowiedź widzę rezygnację z naszej zachodniej kultury. I paradoksalnie myślę, że taka decyzja tylko otworzy świat przed moimi dziećmi. Nauczy je innego życia, z dala od korpo-wyścigu. Pokaże im, że można wyżyć z pracy własnych rąk. Dzieci żyjąc w takiej społeczności nauczą się miliona nowych rzeczy. Począwszy od opanowania drugiego i trzeciego języka, poprzez pływanie, żeglowanie, budowanie łodzi, gotowanie, uprawianie ogródka, a skończywszy na umiejętności wyszukiwania dla siebie szans na pracę zdalną. Przecież my, wykonując jakieś zlecenia czy to edytorskie czy programistyczne, nie zamkniemy tego przed dziećmi. Co więcej, mając czas, w naturalny sposób chętniej je tego wszystkiego nauczymy. To, na co teraz nie ma sił po pracy, będzie wtedy ciekawą odskocznią. Czego chcieć więcej?

W związku z planami wyjazdowymi zainteresowałam się także kwestią nauczania domowego. Opowiem o tym następnym razem.

Please follow and like us:
JAK UZASADNIĆ „GŁUPIĄ” DECYZJĘ?

JAK UZASADNIĆ „GŁUPIĄ” DECYZJĘ?

To trochę jak pisanie wniosku, który należy okrasić takim niebanalnym uzasadnieniem, żeby adresatowi aż w pięty poszło na myśl, że sam na to nie wpadł, a to przecież oczywista oczywistość.

No i koniecznie do wniosku dołączyć 3 zdjęcia ?. Tylko kto przybije pieczątkę ze zgodą?

Ten wpis jest jak do tej pory najtrudniejszy, gdyż staram się trochę wytłumaczyć powody tej decyzji, a przy tym trudno o żarty. To w końcu poważne sprawy poważnych ludzi.

Już tak mam, że jak o czymś marzę, to całą sobą. Potrafię, siedząc za biurkiem, żyć w moim marzeniu. Funkcjonować w nim, cieszyć się nim, napawać. Kiedy marzę, gotowa byłabym pobić wszystkich, którzy zarzucają mi lekkomyślność itp. Mam też tak, że będąc przekonaną o słuszności swojej decyzji, chcę o niej rozmawiać, mimo że tak naprawdę do czasu wyjazdu wiele wody musi jeszcze upłynąć.

 

Ponieważ snucie tych marzeń napawa mnie ogromną radością, po prostu paplam o nich na prawo i lewo, jak nie przymierzając, pensjonarka o pierwszym pocałunku. Towarzyszy temu podobny błysk w oku i rumieniec na twarzy. I tu zaczynają się schody, co prawda moje najbliższe otoczenie przyzwyczaiło się do tak intensywnych dywagacji na jakieś zupełnie niepojęte i abstrakcyjne dla nich tematy, to jednak zawsze znajdą się życzliwe osoby, gotowe od razu wytykać słabe punkty całego planu. I chwała im za to, bo pomagają mi dozbroić się w argumenty,  w podobny sposób odwodzili mnie od bycia weterynarzem, nauczycielem, a nawet astronautą.

Po pierwsze- dlaczego chcę się przeprowadzić? Czy nie wystarczyłaby mi roczna przerwa na zwiedzanie świata? Jakaś wycieczka? Podróż życia z plecakiem?

Główna idea polega na zmuszeniu się do przewartościowania świata. nie można tego zrobić na chwilę, na urlop. To ma sens jedynie, jeśli jest  na stałe. Regularnie, co jakiś czas odczuwam wypalenie. I to nie tyle zawodowe, co życiowe.

Wygląda na to, że rzutem na taśmę załapałam się jednak do pokolenia Millenialsów. Pewnie to dlatego, że mam młodszą siostrę i równałam do jej znajomych.

Tak czy inaczej dotarłam do takiego momentu,  że nie wystarcza mi życie w myśl zasady work-life balance. Wiem za to, czemu wystarczało naszym rodzicom. Mówię o czasach naszego świadomego dzieciństwa, czyli latach 90tych i bardziej o tym, że ludzie pracowali jeszcze w miarę humanitarnie, ale już się powoli zaczynał krwiożerczy kapitalizm. Teraz życie jest zupełnie inne. U kobiet nie chodzi nawet o agresywny feminizm, a raczej o ciągłą pogoń za byciem ideałem,  która każe im chodzić na jogę, robić paznokcie, a jednocześnie być szefem w pracy i przy okazji perfekcyjną mamą po godzinach.

Wtedy ludziom było lżej, bo celem matki było rozklepać równe schabowe, żeby wszyscy się najedli, a nie zrobić fit sałatkę i pędzić na siłownie, ściskając w ręku bio-smoothie. W ciągu tygodnia czasu, który realnie możemy spędzić wspólnie, jest naprawdę mało.  Ciągle się wzajemnie poganiamy, ciągle się dokądś spieszymy. A później przychodzi refleksja, że jeśli nie satysfakcjonuje Cię życie w tym pędzie, to trzeba coś zmienić. Może żyć skromniej, ale jednak tak, żeby mieć z tego więcej frajdy?

I nasuwa się kolejne pytanie: PO CO WYJEŻDŻAĆ? Czy nie da się żyć spokojniej w POLSCE?

Myślę, że nie starczyłoby nam samozaparcia, żeby wyrwać się z tego systemu i pozostać w Polsce. W Polsce nie udałoby nam się wyżyć z najmu, posiłkując się jedynie dodatkowymi zleceniami. A nawet jeśli jakoś związalibyśmy koniec z końcem, byłoby to życie na granicy ubóstwa. Życie z lękiem o to czy wyprowadzając się np. w Bieszczady, uda nam się przeżyć zimę.  No i to ciągłe tłumaczenie innym. Bo jak wyjaśnić, że człowiek rzucił fajną pracę, super mieszkanie po to, żeby żywić się korzonkami i zbierać chrust? Mam wrażenie, że niewiele osób zrozumiałoby taki wybór, a co więcej, prędzej niż później sami zaczęlibyśmy w niego wątpić. Myślę, że punktem krytycznym byłoby spotkanie dzieci z ich rówieśnikami, którym rodzice kupują nowe transformersy i kucyki pony. Bo o ile to nasz wybór i jesteśmy świadomi konsekwencji, o tyle dzieci wcale nie muszą dzielnie odpierać ataków innych dzieciaków, wyśmiewających nasze życie.

Dlatego właśnie jedyną nadzieję na sukces widzę z zmianie kręgu kulturowego. W przeniesieniu się gdzieś, gdzie życie tak nie pędzi. Gdzie klimat pozwala odrobinę swobodniej podchodzić do np. gromadzenia zapasów, gdzie morze na co dzień gwarantuje zaspokojenie głodu, gdzie nie trzeba się martwić o ogrzewanie.

Jest takie powiedzenie, że „my mamy zegarki, a Filipińczycy mają czas”.  Podobno jest to bardzo bliskie prawdy i o ile na początku expaci strasznie się na to irytują, a tyle po dłuższym pobycie, im też wchodzi to w nawyk. I właśnie o tym marzę. CHCĘ MIEĆ CZAS!!

Please follow and like us:
NA WSCHÓD! TAM MUSI BYĆ JAKAŚ CYWILIZACJA!

NA WSCHÓD! TAM MUSI BYĆ JAKAŚ CYWILIZACJA!

Dokąd by tu pojechać, żeby w miarę godnie przebiedować do końca swych dni? Pomysł na cel podróży przyszedł sam pewnego dnia. Pojawił się jakieś 2 lata temu. Chyba jeszcze zanim byłam w drugiej ciąży.

Pewnego dnia, zupełnym przypadkiem, najpewniej gdzieś w odmętach internetu natknęłam się na blog niejakiego Grocha Break Da cycle. A dotarłam do niego, o ile dobrze pamiętam, poprzez jakiś artykuł-wywiad pewnie na Onecie. Tak to czasem w życiu bywa, że z nudów zaczynamy zupełnie inaczej wybierać treści w internecie. Człowiek dochodzi do momentu, że zwykłe newsy na wp oraz cały ten chłam na plotkarskich portalach po prostu nudzi (bo już przeczytany od deski do deski). Normalnie zabrałby się za prawdziwą książkę, ale w pracy nie wypada (bo siedząc przed komputerem trzeba sprawiać wrażenie osoby pracującej, a nie znudzonej światem i czekającej na dodatkowe zadanie). Czasem zdarza się tak, że ebook w telefonie już przeczytany, a nie ma akurat następnego. I wtedy zaczyna się zbaczać z utartych ścieżek internetowych i zaglądać w miejsca nieznane.

I okazuje się, że można natknąć się na kogoś, kto rzucił w pi..u to wszystko, żyje sobie gdzieś daleko i nie narzeka ? jest opalony, najedzony, robi to co lubi, a ostatnio jeszcze ludzie mu za to płacą. I na myśl o wyścigu szczurów, o wszystkich ASAPach i korpożyciu mógłby w nas co najwyżej rzucić garstką śmiechu.

Cała sprawa wygląda tak. Grochu żyje tam, gdzie zamierzam żyć i ja ? są to Filipiny. Filipiny to kraj wyspiarski, składający się z pierdyliarda (a dokładniej przeszło  7000) wysepek mniejszych i większych, z czego zamieszkanych jest jedynie 880!! Co oznacza, że są dosłownie tysiące bezludnych wysp, na których można by sobie żyć po swojemu i mieć literalnie gdzieś to, co ludzie powiedzą! (można nawet grozić dzieciom, że jak będą niegrzeczne, to się je wywiezie na sąsiednią wyspę i przyjedzie po nie dopiero jak ochłoną i będą gotowe przeprosić i normalnie porozmawiać ?)

Co więcej, na Filipinach urzędowym językiem jest angielski! Czego chcieć więcej? A może tego, że jest tam bardzo tanio?  Oraz hm… że nawet przelot by nas nie zrujnował. Na pewnej stronie www, która zajmuje się wyszukiwaniem połączeń lotniczych (link) znalazłam informację, że bilet w jedną stronę mogę już kupić nawet za 1060zł (normalne cena regularna, nie jakieś lastminute ? ).  Co prawda z dwiema przesiadkami, ale jak za komfort jednej przesiadki miałabym zapłacić 2x więcej, to sorry- wolę sobie za te pieniądze wynająć na 3 miesiące chatkę nad morzem ?

Żeby nie wyjść na totalną ignorantkę, nie mogę nie nadmienić nic o sytuacji politycznej na Filipinach. Ostatnio świat obiegły informacje o zamachach, terrorystach i ISIS na wyspie Mindanao. Jest to druga co do wielkości wyspa w archipelagu filipińskim, od lat zamieszkana przez, jakby nie było, mniejszość muzułmańską. Filipiny, co do zasady są krajem chrześcijańskim. I to chyba nawet o wiele bardziej chrześcijańskim niż aktualnie Polska- no może bardziej niż Polska przed „dobrą zmianą”, bo teraz to w sumie niedługo będziemy mieli u nas drugi Watykan ?. Tak czy inaczej, mniejszość islamska na Filipinach istnieje, jest duża i zwarta. No i podobno ostatnio próbuje wybić się na niepodległość. Będę bacznie obserwować sytuację na wyspie i obiecuję, że w razie gdyby znacznie się pogorszyła, przeanalizujemy wszystkie „za” i „przeciw”  być może zdecydujemy się na inny kierunek, pozostając jednak w tamtych rejonach. Naturalnie nie wyobrażam sobie świadomie narażać dzieci na podobne niebezpieczeństwo, natomiast pozostaję w pewnym kontakcie z naszymi rodakami, którzy już tam przebywają i zamierzam kierować się bardziej ich opiniami niż doniesieniami mediów, które nierzadko mają swój lub polityczny interes w takim, a nie innym opisywaniu faktów. Generalnie ogromnym plusem wyspiarskiego charakteru Filipin jest właśnie… ich wyspiarski charakter. To co dzieje się na jednej z wysp może nie mieć absolutnie wpływu na pozostałe wyspy.

Dodatkowo nie można nie wspomnieć także o klimacie. Cytując wikipiedię: „Klimat równikowy, gorący i wilgotny. Średnia temperatura: w styczniu 26 °C, w sierpniu 28 °C. Pora deszczowa (monsuny) od czerwca do listopada, pora sucha od grudnia do maja. Od lipca do listopada niebezpieczeństwo tajfunów.” Oznacza to nie mniej, nie więcej tyle, że jest cały czas ciepło oraz że w pewnych okresach dużo pada i czasem mocno wieje ? Moja babcia i teściowa natychmiast załamałyby ręce wieszcząc, że jeśli nie zginiemy po drodze ani nie zabiją nas wojujący islamiści, to na pewno cały nasz dobytek zostanie zniszczony podczas tajfunu. Owszem, istnieje takie niebezpieczeństwo. Nawet wyspa osłonięta od oceanu, jak Bantayan, na której mieszka Grochu, ucierpiała kiedyś w wyniku tajfunu. Ja jestem jednak niesłabnącą optymistką w tym wszystkim i uważam, że podobne lub o wiele większe zagrożenie niesie za sobą poruszanie się samochodem po polskich drogach. I tyle w temacie. Cytując klasyka- gdyby człowiek wiedział, że się przewróci, to by się położył (swoją drogą Cinek jest mistrzem przy przekręcaniu przysłów i kiedyś, za jego zgodą, zacytuję tu jakieś perełki).

 

Please follow and like us:
error

Enjoy this blog? Please spread the word :)