Autor: Freeislander

Jontek! Łap za widły!!

Jontek! Łap za widły!!

Pory roku mają na nas przeogromny wpływ. Nie da się po prostu od tego uciec. Wszak nie od dziś funkcjonuje chociażby pojęcie „jesiennej deprechy” znane skądinąd z polskiej piosenki, ubóstwianej przeze mnie w młodości, w wykonaniu akurat Strachów na lachy.

Wszem i wobec trąbie, że idzie jesień, a teraz jesień jest już pełną parą i w zasadzie coraz bliżej do zimy. Ponieważ kamper jest dla nas stosunkowo nowym zjawiskiem i mimo, że sam pewnie widział o wiele więcej niż my jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, jeszcze nie zdążyliśmy się do niego przyzwyczaić do końca. Nie oswoiliśmy także tematu kamperowego ogrzewania na gaz i kamperowania zimą. Nasza wina i bijemy się za to w piersi. Zrobiliśmy to też trochę z rozmysłem. Nam samym zdarzało się bowiem marznąć niejednokrotnie. Same początki naszej bliższej znajomości nierozerwalnie wiążą się z czasem spędzanym na działce moich teściów, a że poznaliśmy się na przełomie listopada i grudnia, to sami rozumiecie- wiemy wszystko o tym, jak nie zamarznąć w nieocieplonym domku, grzanym jedynie starym piecykiem typu-koza o pięknej nazwie „CALOREX” przywodzącej, poniekąd słusznie, na myśl ciepło bijące od zwykłego kaloryfera ? Wtedy, oprócz calorexa, który robił co mógł, grzała nas również młodość, miłość oraz wesołe promile krążące we krwi.

Dziś jest nieco inaczej. Co prawda nadal jesteśmy piękni i młodzi, a nasze zakochanie nieustannie potwierdzamy poprzez zaciąganie nowych kredytów i powiększanie rodziny, więc nie w tym rzecz. Rzecz właśnie w powiększonej rodzinie i odpowiedzialności, która się z tym wiąże. Sami moglibyśmy na tej działce nawet zamarznąć i pewnie, o ile zamarzlibyśmy razem, nie wywarłoby to na nas większego wrażenia (trudno wywierać wrażenie na denacie). Teraz jednak mamy pod opieką dzieci! I im zamarznąć nie damy! Nie do pomyślenia jest nawet fakt, że moglibyśmy je teraz narażać na taki dyskomfort cieplny. Konkluzja jest następująca- sezon kamperowy wydłuży nam się w przyszłym roku, jak rozgryziemy motyw piecyka, zamontujemy iskrownik i przeprowadzimy stosowne testy. Ani minuty szybciej. Testy swym zakresem obejmą, oprócz wydajności instalacji grzewczej, także kwestie jej szczelności. Do tego czasu kamperowanie zwieszone, a nam zostały wspomnienia.

I skoro już przy wspomnieniach jesteśmy, po tym przydługim wstępie, który zdecydowanie jest w moim stylu, postanowiłam się z Wami podzielić pewnym wspomnieniem.

W wakacje prawie zupełnie na spontanie, wybraliśmy się na kamperowy weekend. Jako, że kamper zarejestrowany jest na 6 osób, do naszego zacnego już grona dokooptowaliśmy jeszcze dwie równie zacne osoby i wyruszyliśmy w siną dal. I nie ściemniam z tą siną dalą, bo w piątek po pracy przejechaliśmy koło 250km, co w połączeniu z polskimi bezdrożami i słabą mocą naszego samochodu dało nam niewątpliwą przyjemność jazdy przez dobre 5 godzin, a na miejsce dotarliśmy grubo po północy. Generalnie wyjazd był epicki, w każdym aspekcie i kiedyś na pewno pokuszę się, aby opisać go dokładniej. Teraz skupię się na niewielkim wycinku tej historii.

Drugiej nocy, po dniu pełnym atrakcji, otumaniona widokami i świeżym powietrzem, udałam się na spoczynek, jak przystoi na matkę dzieciom, około godziny 23.00. W kamperze poszliśmy na noclegowy kompromis. Nasi goście spali we własnym namiocie, my natomiast dokonaliśmy tradycyjnego w tych okolicznościach przegrupowania. Mąż spał z Młodym w alkowie, a ja z Bubą „na parterze”. I śpię tak sobie w najlepsze, ciemno, wiadomo- jak w d… i nagle słyszę głosy obok kampera. Słyszę, jak jacyś faceci mówią, że jesteśmy w środku i zaraz nas dorwą i dadzą popalić. I słyszę, jak WIDŁAMI próbują podważyć jedno z okien.

I co zaczynam robić? Ja- mistrz sztuk walki i generalnie znany kozak?! Zaczynam się drzeć. Ale drę się na całego. Drę się jak w horrorach. Drę się tak, że bez wahania zaangażowałby mnie Hitchcock. Żadna aktorka z horrorów nie powstydziłaby się takiego wrzasku. Drę się, jakby od tego zależało życie moje i mojej rodziny.

Jest środek nocy na jakimś nadmorskim parkingu. Zasłonięte rolety, w kamperze ciemno choć oko wykol.

Co się dzieje dalej? Mój mąż- mój dzielny bohater, zbiega z alkowy (jak to w ogóle brzmi?). Każdy, kto zna kampery wie, że to oksymoron pewnie jakiś. Bo alkowa to takie tajemne miejsce, w którym człowiek porusza się jak mucha smole. Ciężko jest się tam wgramolić, a wygramolić jeszcze ciężej. Drabinka zawsze ucieka spod stóp, a przez ograniczoną przestrzeń fatalnie wykonywać jakiekolwiek manewry.  Nie wiem, jak to się dzieje, ale on naprawdę stamtąd zbiega. W mgnieniu oka (o ile egipskie ciemności pozwoliłyby odnotować takowe). Pomijając fakt, że jest niedługo po operacji kolana i za dnia porusza się w ortezie. Zbiega, zeskakuje w zasadzie, podobno ręce same układają się w gardę (nie wiem, jest przecież ciemno), dobiega do drzwi, a z jego ust słychać okrzyk bojowy „Co jest K****?!”

A za drzwiami wita go…ciemność i cisza… nikogo nie ma!

To wszystko mi się przyśniło. Narobiłam hałasu na pół parkingu, bo coś mi się przyśniło…

Mąż obszedł nasze obozowisko, naturalnie w asyście obudzonych psów i nikogo nie zastał. Pozostało mi jedynie przeprosić wszystkich zgromadzonych, wyjaśnić wyrwanym ze snu dzieciom, co tak właściwie zaszło i spróbować znowu zasnąć. I’M SORRY.

Także ten, emocje w moim towarzystwie gwarantowane ? Teraz, zanim narobię rabanu, zastanowię się najpierw, dlaczego w obliczu zagrożenia, wszyscy inni śpią w najlepsze, nawet psy. DOBRANOC.

PS> dobrze, że do kolejnego wyjazdu jeszcze tyle czasu, może zapomną 😉
Please follow and like us:
O dwóch takich, co zwiedzali Tajlandię

O dwóch takich, co zwiedzali Tajlandię

Z trudem zabieram się do spisania na gorąco relacji naszego przyjaciela, o którym wspominałam, a który to miał ostatnio przyjemność pojeździć trochę po Tajlandii. Trud nie wiąże się z moją niechęcią do tematu, a raczej z faktem, że wczoraj nasz prywatny Jacek opowiadał długo, a my długo słuchaliśmy pałaszując pizzę z Biedronki, chipsy i zapijając to wszystko craftowym piwem (bo nie odżegnujemy się jednak od hipsterki do końca). Trochę kac, trochę niestrawność, trochę niewyspanie ?

Kumple – Jacek i Elvis mają w zwyczaju wybierać się co jakiś czas na męskie wycieczki. Jest to udoskonalona wersja Kac Vegas, bo pozbawiona gorączkowego szukania zaginionego kumpla na chwilę przed jego własnym ślubem, po drugiej stronie słuchawki nie suszy im też głowy żadna wkurzona baba. Czasem tylko ja wyślę przez msg apel „ALE PROSZĘ…..UWAŻAJCIE….” i tyle (matkowanie weszło mi widać w nawyk). Chciałoby się powiedzieć, że chłopaki podróżują z głową, ale prawda jest taka, że jednak sporo kwestii jest typowym spontanem- są młodzi, wolni- mogą.

Tak też było tym razem. Do Bangkoku dotarli na dwie raty, gdyż jeden leciał z Polski, a drugi z wysp szczęścia i kapitalizmu- UK. Mam na razie jedynie relację Jacka, dlatego jej będę się trzymać. Trzeba Wam wiedzieć, że Jacek jest odnoszącym duże sukcesy w zawodzie mgr.inż Budownictwa, dlatego po przyjeździe kroki swe skierował do dzielnicy biznesowej, by podziwiać kunszt tajskiej myśli inżynieryjnej. Nie byłby sobą, gdyby podróżując na spontanie nie dał się wywieźć dziwnemu tajskiemu kierowcy tuk-tuka do dzielnicy tajskich butików i nie zamówił szytej na miarę koszuli. W ogóle pierwszej nocy Jacek był naszym polskim Jamesem Bondem, spał w 4-gwiazkowym hotelu, a zamówioną koszulę przywieziono mu i zostawiono do odbioru w hotelowym lobby- nawet wsunęli mu kopertę z informacją o przesyłce pod drzwi, a następnie przynieśli koszulę do pokoju ! czad, co? Hajlajf!

Kiedy następnego dnia do Jacka dołączył Elvis, James Bond zszedł jednak na ziemię, aby zaznać tajskości z bliska. Następne kilkanaście dni spędzili szwędając się głównie po tajskiej prowincji. Zaliczyli nurkowanie, podczas którego Bond jako nurkująca dziewica zachował zimną krew i pokazał, że nie jest w ciemię bity.

Chłopaki wpadli też na Full Moon Party- impreza totalnie nie dla mnie, bo techno (oni zresztą też nie są wielkimi fanami 😉 ) i kilkudziesięciotysięczna armia imprezowiczów na jednej plaży, to zdecydowanie nie jest to, o czym marzę. W ogóle w opisie Full Moon Party, jako wydarzenia na FB można znaleźć wiele wskazówek, których zachowanie gwarantuje bezpieczeństwo. Przezornie chłopaki wskazówek tych nie czytali, dlatego śmiało udali się w mniej uczęszczane zakamarki wyspy, gdzie znaleźli… Knajpę pomalowaną w totalnie psychodeliczne kolory, które wskazywały, że historia Bridgett Jones i jej omletu, właścicielom pewnie nie jest obca. Wystrój knajpy doskonale odzwierciedlał to, co w niej znaleziono ? I nie chodzi mi o drinki w wiaderkach…

Z ich wyjazdowej historii można też wyciągnąć wiele wniosków na przyszłość, aby choć trochę uczyć się na cudzych błędach. Po pierwsze, zawsze, ale to zawsze zabierajcie ze sobą do publicznej toalety chusteczki, dobrze też mieć te nawilżane. Na to, kiedy pojawiło się największe zapotrzebowanie na chusteczki i jak poradzono sobie bez nich, spuszczę zasłonę milczenia. Niech konsternacja naszego podróżnika będzie wystarczającą odpowiedzią.

Po drugie, będąc samotnym Europejczykiem podróżującym po Tajlandii, należy zwracać dużą uwagę, na ekipy, z którymi bawicie się w klubie. Niech czujności Waszej nie uśpią pląsające po parkiecie 65latki, w towarzystwie córek i wnuczek. Tak jak u nas do przybytków rozpusty zapraszają laski z parasolkami, tak widać tam potrafią także wabić metodą „na wnuczka” ?. Szkoda przy takiej okazji stracić godność i całą zawartość portfela ?. Wyraźnie zaznaczam, że chłopaki zwietrzyli podstęp i nie dali się uwieść, nawet tym młodym i jędrnym paniom do towarzystwa. 

Po trzecie, najważniejsze, uważajcie podróżując na tajskich motorkach. Jacek nie uważał, nie ogarnął wertepów i żwiru, i teraz jest jak ta „Dziewczyna bez zęba na przedzie” Kultu. W całą sprawę nie był dodatkowo zamieszany żaden wąż, które podobno potrafią także stanowić niebezpieczeństwo na drodze. Węże są najpewniej niezadowolone z życia, jakie wiodą i biedaki rzucają się nagminnie pod koła, a wiadomo, wąż gruby niczym kłoda, potrafi wywalić nawet wyśmienitego motocrossowca ? Traktują o tym nawet stosowne filmy na YT. Motor także wyszedł z tej sytuacji mocno pokiereszowany, ale jego naprawa, w tajskich warunkach zamknęła się w 250zł- żyć nie umierać. Dodatkowo nasz poszkodowany został  po powrocie do hotelu opatrzony z najwyższą czułością przez sympatyczną recepcjonistkę. Być może recepcjonistka znalazłaby też w swej apteczce plaster na serce Jacka (lub inne organy wewnętrzne/zewnętrzne), ale jego towarzysz nie wykumał zagęszczającej się atmosfery i dzielnie asystował im w gabinecie „lekarskim”. Recepcjonistce nie pozostało nic innego, jak tylko wyszorować (dosłownie) rany i otarcia wacikiem nasączonym alkoholem, co w połączeniu ze żwirem, który tam został, spotęgowało jedynie rozpacz bohatera w zaistniałej sytuacji ?

I po czwarte, rzucanie chipsami w bezpańskie psy nie pomoże w ich odgonieniu. Nawet jeśli w środku nocy wydaje się to dobrym pomysłem ?

Historii i przygód chłopaki przeżyli tam multum. Poznali mnóstwo ludzi, widzieli wiele niesamowitych rzeczy, począwszy od samych zapierających dech w piersiach krajobrazów, po totalne atrakcje turystyczne, jak walki węży, trzymanie na rękach skorpionów czy głaskanie tygrysów. Taka Tajlandia w pigułce ?.  Nie mogę się doczekać, kiedy to wszystko zobaczymy na własne oczy ? Chłopaki wrócili cało i zdrowo (no prawie… ;)), a ubytki w uzębieniu ulegają właśnie naprawie ?

Na blogu jest tylko kilka fotek udostępnionych przez chłopaków, więcej wrzuciłam na Instagram.

Please follow and like us:
„60 sekund” made in Poland

„60 sekund” made in Poland

Nicolas Cage jako profesjonalny, choć emerytowany, złodziej samochodów miał 60 sekund na dokonanie włamu do auta. Generalnie fabuła pewnie była bardziej skomplikowana, ale jako anty-fanka Nicolasa Cage’a o spojrzeniu spaniela w każdej granej przez siebie roli, jakoś bardzo się na niej nie skupiłam. Pamiętam, że były samochody, złodzieje i limitowany czas.

A co, jeśli zamiast Nicolasa w tej roli znajdzie się wszystkim Wam znana rodzina Ż.?

Tak też się stało. Wolne popołudnie w zabieganym tygodniu postanowiliśmy zagospodarować pożytecznie. Miało być miło i miało być szybko. Pokonując opór potomstwa, że nie idziemy na rower, zapakowaliśmy całą familię i pojechaliśmy PRZEPARKOWAĆ KAMPERA.

Przez wakacje szukaliśmy dla niego bezowocnie jakiejś przytulnej stodoły, w której mógłby beztrosko spędzić zimowe miesiące. Pod koniec lata, który w tym roku przyszedł nagle i niespodziewanie, jak co najmniej koniec papieru toaletowego, zdecydowaliśmy wprowadzić w życie plan B. Jeszcze przez chwilę łudziłam się, że na Camper Majstrach znajdę ekipę z okolic skłonną wspólnie wynająć jakąś halę, niestety mój post nie cieszył się dużym zainteresowaniem. Tak czy inaczej musieliśmy podjąć decyzję, co dalej.

W czasie letniej pory deszczowej robiliśmy reasearch wśród miejskich płatnych krytych parkingów i okazało się, że nasz kamper to istny kolos, który jest niemalże o 1m za wysoki, żeby się gdzieś legalnie wcisnąć. Znaleźliśmy natomiast parking pod jednym z marketów, gdzie mogliśmy sobie przycupnąć z boku, nie zahaczając boxem dachowym o żadne przęsło. Żeby nie było, że jesteśmy takimi dzikimi koczownikami, uzgodniliśmy to wszystko z kierowniczką obiektu. Nie wnosiła żadnych zastrzeżeń, nie inkasowała opłat.

D-day

Podczas czyszczenia kampera przed zimą, mąż mój odkręcił box dachowy i teraz została jedynie misja sprawdzenia czy bez boxa kamper będzie mógł wjechać w głąb parkingu pod centrum, aby nie owiewały go zimne wiatry i żeby znalazł się na terenie zamykanym na noc. I właśnie wczoraj, w porywie fantazji, stwierdziliśmy, że nadszedł dobry dzień na tę misję.

Dojechaliśmy na miejsce, przepakowaliśmy dzieciaki. Ja uzbroiłam moje półślepe oczy w okulary, a M. postanowił wisieć na tylnej drabince niczym Yattaman (nasze pokolenie, wie o kogo chodzi) i na bieżąco, przęsło po prześle sprawdzać czy się mieszczę. Plan zaakceptowany, wsiadam, wkładam kluczyk do stacyjki i nic. Kamper czka, dusi się i dziwnie pika. WTF?! Równocześnie włącza się radio i światła. Tym gorzej- to nie wina akumulatora… co dalej? I oczywiście niczym Banko w Makbecie, przed oczami majaczy nam Pan Ryszard… Mówiący coś o alarmie, a w zasadzie, mówiący, że lepiej nie włączać, bo później trudno wyłączyć. Próbowaliśmy obejść alarm wyjmując akumulator- oczywiście nic to nie dało. Kombinowaliśmy. Krzyczeliśmy- (w sumie tylko ja, ale łatwiej pisać o tym w liczbie mnogiej, bo są takie chwile w życiu kobiety, kiedy hormony biorą górę i rozsądek wynosi się daleko, daleko, a  razem z nim cierpliwość). Następne kilkadziesiąt minut, to walka M. z alarmem i moja gonitwa za dziatwą wokół samochodu. Głupi nie jesteśmy, oglądamy Milionerów, więc na końcu skorzystaliśmy z telefonu do przyjaciela. Pan Ryszard wyjaśnił M. jaką trzeba uzyskać sekwencję piknięć, a na końcu życzył powodzenia, jak wspomnianemu na początku Nicolasowi, bo żeby obezwładnić nasz alarm, człowiek ma mniej więcej… 3 sekundy ? pewnie dlatego Pan Ryszard nie demonstrował nam tego przy zakupie. Prawdopodobnie jego kocie ruchy mogły nas wprowadzić w zakłopotanie ? Po kilku próbach i M. uzyskał prędkość Husseina Bolta przy otwieraniu drzwi i wsadzaniu kluczyka w stacyjkę- w końcu się udało ?

Następnie wszystko przebiegło zgodnie z planem. Trochę szkoda, że było już ciemno jak w dupie, a dzieci zniecierpliwione do granic możliwości, bo utrudniało mi to wsłuchiwanie się w kod, jaki mój Yattaman wystukiwał na dachu. 1 stuk- zmieścisz się, 2- stój. Wjechałam na parking bez żadnej obcierki o sufit 😀

Kamper bezpiecznie przygotowany do zimowania.

Żeby przygotować go do zimy, oprócz zadaszenia:

  • Opróżniono wszystkie zbiorniki z wodą
  • Zabrano, opróżniono i wyczyszczono WC, a teraz wietrzy się na balkonie
  • Zabrano wszystkie materace i zapasowe ubrania- czyli wszystko, co mogło chłonąć wilgoć z powietrza
  • Generalnie posprzątano wnętrze.
  • Do zabrania pozostaje nam jeszcze akumulator postojowy i butla z gazem.

Podsumowując, każdy głupi może być jak Nicolas Cage ?  Zwłaszcza, jeśli ma pod ręką telefon.

BTW. Po zaparkowaniu poszliśmy w nagrodę kupić Bubie buty, a jak wracaliśmy do naszego normalnego samochodu, obok stała policja. Ja- powszechnie znana panikara, już chciałam uciekać, w obawie, że ktoś wezwał ich z okazji naszego włamu do kampera, ale później pomyślałam, że te dwa małe bąki pałętające się nam pod nogami, skutecznie odwracają od nas uwagę organów ścigania ? Kto by kradł stare kampery w asyście dwójki małych dzieci ??

 

Please follow and like us:
Tajlandia- kraj wolnych ludzi

Tajlandia- kraj wolnych ludzi

Szukając rozwiązań dla podróżujących samochodem, trzeba pochylić się nad opcją B. Być może warto zatrzymać się na dłużej po drodze, jeśli to miejsce może nam zaoferować jakieś gotowe rozwiązania?

Cały czas zachodziłam w głowę, jak przetransportować naszego kampera z Azji kontynentalnej do Azji wyspiarskiej. Doszłam do wniosku, że ten problem najlepiej rozwiążą Cinek i ja z przyszłości, czyli typowe zastosowanie zasady „przyjdzie czas, będzie rada”. Niemniej jednak nie byłabym sobą, gdybym nie zaczęła w jakikolwiek sposób zabezpieczać sobie tyłów. Bo co jeśli się okaże, że na Filipiny mimo wszystko możemy dotrzeć jedynie samolotem? Co wtedy z naszym kamperem?

Pomyślałam, że przecież będziemy po drodze mijać tyle wspaniałych miejsc, dlaczego więc mamy mieć klapki na oczach i z uporem maniaka gnać do celu? Przecież cały urok tej podróży polega właśnie na tym, że nic nie musimy, za to możemy wszystko.

W drodze tej szalonej dedukcji moja uwaga zatrzymała się na chwilę w Tajlandii. Przecież przez Tajlandię zamierzamy przejechać, więc może warto byłoby zostać tam na dłużej? Przyznam szczerze, że Tajlandia w pierwszej kolejności kojarzy mi się z Bridget Jones ? tak jakoś powiązały mi się synapsy, że słysząc nazwę kraju, od razu przed oczami staje mi urocza Bridget odurzona grzybkami- halunkami wrzuconymi do omletu ? potem naturalnie szybko przychodzi obraz Bridget w tajskim więzieniu, więc przezornie od omletów będę trzymać się z daleka. Od grzybków także, zwłaszcza, że nawet zwykłe polskie podgrzybki gwarantują w moim wypadku rozstrój żołądka na całą dobę.

O Tajlandii nie wiedziałam  nic, a teraz wiem przede wszystkim to, że jest to królestwo, że było jedynym państwem Azji południowo-wschodniej, które nigdy nie zostało europejską kolonią, że bywało podatne na różne zawieruchy polityczne i padało dosyć często ofiarą rozlicznych puczów. Obecnie jest tam w miarę spokojnie, choć ulice czasem przemierzają ludzie ubrani w żółte lub czerwone koszule i nie należy ich mylić z kibicami ?. Tajlandia różni się od Filipin przede wszystkim pod kątem wyznaniowym- dominuje tu buddyzm, a katolicy są naprawdę w mniejszości. I to takiej bardzo małej mniejszości. Poza tym językiem urzędowym jest tu tajski. Podsumowując, zdecydowanie bardziej obce kulturowo środowisko.

Tak czy inaczej, Tajlandia warta jest uwagi. Szukając informacji na temat Tajlandii trafiłam na bloga teamu MyGecko. Obiecuję, że nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy z tego, ilu mamy szalonych rodaków, którzy podróżują po świecie. W ich wpisie, który też udostępniłam u siebie na FB wyczytałam coś, co wyjątkowo mnie zainteresowało. Była to informacja o możliwościach zarobkowych. Generalnie kwestie finansowe cały czas odrobinę nas niepokoją. Kombinujemy, szukamy rozwiązań, ale perspektywy pracy zdalnej w chwili obecnej przedstawiają się jeszcze dosyć krucho. Na pewno napiszę, jeśli znajdziemy jakieś genialne rozwiązanie tych problemów, teraz trochę błądzimy po omacku. I właśnie pomysł MyGecko przykuł moją uwagę. Okazuje się bowiem, że w Tajlandii raczej w prosty sposób można znaleźć normalną, legalną pracę jako nauczyciel języka angielskiego. Praca w dodatku jest bardzo dobrze płatna, nawet jak na polskie realia, co znaczy, że w zupełności wystarcza w realiach tajskich. Wiem, że zaraz posypią się na mnie gromy, że przecież miałam leżeć i nic nie robić, ale co z tego? To leżenie i tak byłoby obarczone koniecznością pracy zdalnej, w jakimkolwiek zakresie. Tajska wizja natomiast przedstawia się tak. Praca w szkole, to zawsze praca w szkole- czego zazdrościmy polskim nauczycielom? Wakacji i wolnych świąt! A no i jeszcze 20h pracy w tygodniu! I tak też pracują nauczyciele w Tajlandii. O tajskiej szkole napiszę coś więcej w oddzielnym wpisie, na tym etapie ważne jest to, że można podpisywać umowy na okresy semestralne i co jakiś semestr robić sobie półroczną lub roczną przerwę od pracy, co jakby nie było, wpisuje się w kanon wcześniejszej emerytury, prawda?

Kierunek podróży pozostaje bez zmian, a kwestia celu zostanie zweryfikowana po drodze, czyli pełen spontan- coś co przyjdzie mi polubić bezgranicznie, jeśli chcę się cieszyć wolnością.

PS.„THAI”, to po tajsku „WOLNOŚĆ”, czyli nawet ewentualna zmiana planów utrzymuje nas na dobrym kursie :D.

PSII. Aktualnie nasi dwaj bardzo dobrzy przyjaciele spędzają w Tajlandii wakacje. Jak tylko wrócą i trochę ochłoną, przeprowadzę z nimi wnikliwy wywiad, bo jednak nie ma to jak informacje z pierwszej ręki ? Na razie potwierdzają, że rum z colą serwowany jest w wiadrach 🙂

 

 

**Zdjęcia pochodzą z archiwum PIXABAY oraz ze zbiorów wspomnianych znajomych.

 

Please follow and like us:
Nie czytaj mi mamo…?

Nie czytaj mi mamo…?

Znowu porcja macierzyńskiego ekshibicjonizmu.

Nie czytałam dzieciom. Wiem, że czytanie jest ważne, rozwija to i owo, ale moim dzieciom nie dało się czytać.

Kiedy byłam jeszcze w ciąży, wyobrażałam sobie, jak to od najwcześniejszych dni życia mego potomka, pochylona nad łóżeczkiem będę mu czytać wszystkie wspaniałe książki znane mi z dzieciństwa. W wyobraźni wykraczałam poza bajki. Widziałam dokładnie, jak potomek zasłuchany w Dzieła Platona odpływa cicho wprost w objęcia Morfeusza. Jak pękam z dumy opowiadając o tym rodzinie i znajomym. Perfekcyjna matka, perfekcyjne dziecko, perfekcyjna lektura (w wyobraźni dziecko także przesypiało noce, mieszkanie było wysprzątane na błysk, ciepły, dwudaniowy obiad czekał na męża, a wieczorem dom wypełniał zapach świeżo upieczonego ciasta i to wszystko przy idealnej FIT figurze- ach ta wyobraźnia!).

Jak to zwykle bywa, konfrontacja OCZEKIWANIA VS. RZECZYWIOSTOŚĆ rozwiała moje nadzieje. Moje dzieci okazały się klasycznymi HAJ-NIDAMI. Na czytanie, kiedy były jeszcze małymi robaczkami- noworodkami nie miałam zwyczajnie siły po całym dniu batalii z kolkami. Później kolki się uspokoiły, zaś dzieci zupełnie przeciwnie. Co jakiś czas podejmowałam próby, a kończyły się zawsze tak samo. Matka siedząca przy łóżeczku z książką w ręku była jak znak- sygnał do zabawy. Dzieciaki słysząc, że podczas rytuału zasypiania, mówię do nich cokolwiek, zapominały o spaniu, wstawały w łóżeczku, zaczynały gadać po swojemu, a kończyło się to naturalnie rykiem (płaczem nazwać tego nie można). I tyle ze spania. Atmosfera prysła. Podobnie z czytaniem.

Ponieważ jestem jednak matką aspirującą do miana ZAJEBISTEJ, zupełnie niedawno podjęłam kolejną próbę. Zrobiłam to ze zwykłej ciekawości, gdyż za pośrednictwem wspominanej wcześniej grupy „Edukacja domowa”, trafiłam na świetną książkę i po prostu musiałam ją mieć .

Macie tak czasem, że wpadacie na jakiś pomysł i myślicie, że jest genialny, a przy okazji zupełnie nowatorski, a później okazuje się, że milion osób wymyśliło już to wcześniej, a połowie z nich nawet udało się to zrealizować? Miałam dokładnie to samo, kiedy dowiedziałam się o książce „Machiną przez Chiny” Łukasza Wierzbickiego. Otóż okazało się, że my, w XXI w., w świecie Internetu, Facebooka, GPS-ów i telefonów komórkowych deliberujemy o sensie, bezpieczeństwie i w ogóle możliwości zrealizowania naszej wyprawy, a tymczasem chwilę przed II Wojną Światową pewne polskie małżeństwo wyruszyło w podróż poślubną do Chin na motorze! Książka, o której mówię, jest książką dla dzieci, opartą na prawdziwej historii Haliny i Stacha, wzbogaconą o autentyczne fotografie z ich wyprawy. Nasi nowi idole przygód przeżyli co nie miara, a w dodatku musieli być o wiele bardziej zaradni i samodzielni w świecie, którego nie dotknęła jeszcze globalizacja. Nie ma co tu kryć, byli jeszcze większymi wariatami niż my, a to że im się udało dowodzi jedynie tego, że jak się chce, to się da. Nie ma jak dobra indoktrynacja od maleńkości!

 

Książkę udało się przeczytać. Historia o mojej zajebistości się tu jednak kończy. Cudu dokonał mąż, który podczas wakacyjnych wieczorów (tych, kiedy odnajdywano czarnych szwagrów), z uporem maniaka czytał dzieciom. Dzieci miotały się po łóżku, ćwiczyły zapasy, próbowały nas zagadywać, ale on nie dał za wygraną. W dużej mierze dlatego, że sami byliśmy strasznie ciekawi, jak kończy się ta historia i bez względu na dzikie harce dzieci nie poddał się.

Tym sposobem nastąpiło oswojenie dzieci ze słowem pisanym i czasem udaje nam się im coś jeszcze przeczytać. Zobaczymy, co będzie dalej. Pomysłów na lektury mam znowu milion, natomiast chwilowo niepodzielnie rządzi… Czerwony Kapturek (?!). Chociaż ostatnio Młody powiedział „Mamo, pocytaj o motorze”. Czyli jednak sukces?

Please follow and like us:
Kamperowy offroad

Kamperowy offroad

W dobrej opowieści przydałyby się jakieś zwroty akcji i sytuacje mrożące krew w żyłach. Właśnie dlatego opuściliśmy spokojne Mazury i ruszyliśmy w nieznane… a w zasadzie nad morze ?

Jako cel naszej podróży wybraliśmy miejscowość Piaski, leżącą na końcu polskiej części Mierzei Wiślanej. Cel wybrany przypadkowo, a trafiliśmy w 10tkę. Znaleźliśmy tam bowiem leśny parking, gdzie mogliśmy cieszyć się wolnością w towarzystwie kilku innych fanów caravaningu. I wtedy właśnie rozpoczęła się seria niefortunnych zdarzeń.

To był nasz pierwszy pobyt w miejscu bez wody i prądu, dlatego był taki epicki ?

Po oględzinach plaży wróciliśmy do samochodu, aby przygotować coś do jedzenia. Wtedy okazało się, że dziwnym trafem przestała działać pompka do wody pod zlewem. Majster-elektryk, czyli ja zakrzyknęłam gromko, „ale jak to? Niemożliwe!” i zabrałam się do naprawiania, bo przecież co jak co, ale jej działanie sprawdzaliśmy wcześniej i wszystko było ok. I wtedy właśnie dopuściłam się mojego pierwszego faila! Bo próbując pogmerać przy pompce, przypadeczkiem wyrwałam przewody z miejsca, gdzie były wczepione. Naturalnie nie pamiętałam, jak powinny być zamocowane, a na elektryce znam się hm… mocno pobieżnie ?

Pan Ryszard zostawił nam maleńki zeszycik ze swoimi notatkami poczynionymi przez lata użytkowania kampera i faktycznie pompce pod zlewem poświęcił całą, acz niewielką, stronę. Wiecie pewnie ze swojej edukacyjnej kariery, że człowiek najlepiej uczy się z własnych notatek, prawda? Że schemat składający się z czterech poziomych kresek i sześciu pionowych jest oczywisty i zrozumiały jedynie dla osoby, która go sporządziła? Tak też było i w tym wypadku. Do końca dnia nie było bieżącej wody (na szczęście było już późno), za to rano doznałam olśnienia i w zasadzie od ręki udało mi się powpinać wszystko „po Bożemu” i voil’a ! Działa. Na dowód zamieszczam zdjęcie prawidłowo podpiętych kabelków, żebym już zawsze wiedziała, jak to ma wyglądać ?

Na kolejną wtopę wyjazdową nie trzeba było długo czekać. Załamana niedziałającą pompką (nadal akcja rozgrywa się pierwszego wieczora), stwierdziłam, że najlepiej w takich okolicznościach ugotować wodę na herbatę. Iście brytyjska logika, prawda? Wyjęłam swój nowiuśki, maleńki czajniczek zakupiony przed wyjazdem w sklepie z gatunku „Wszystko za 5zł”, przygotowałam zapałki, odkręciłam gaz, a tu nic. Butla jest, gaz też, bo butlę wymieniliśmy przed samym wyjazdem, kurek jest, nawet odkręcony, ale nic nie syczy i nie śmierdzi gazem. Cinek ruszył na ratunek. Sprawdzał rurki i pokrętła przy butli oraz samą kuchenkę. Niby wszystko ok, a gazu jak nie było, tak nie ma. Trzeba nam wybaczyć brak poczytalności, bo było już dosyć późno, a my byliśmy zmęczeni i zdołowani brakiem bieżącej wody. Nie wpadliśmy na nic innego, jak tylko na to, że obok kurków są jakieś dodatkowe zawory, one są pewnie zamknięte, a my nie mamy właściwego klucza, żeby się do nich dobrać. Mąż mój dzielny wybrał się do innych użytkowników parkingu po pomoc, głównie w zakresie udostępnienia narzędzi, ale dobrą radą także nie wzgardził. Wrócił na miejsce w towarzystwie osobliwego pana, który nie szczędził nam gorzkich, choć ukrytych uwag dotyczących nieznajomości samochodu. W wyniku oględzin pokładu okazało się, że w kamperze jest jedna szafka, która kryje w sobie rozdzielnię zaworów do wszystkich gazowych urządzeń. Wystarczyło odkręcić ten dedykowany kuchence i gaz się jednak pojawił. Ja wiem, że teraz spadnie na nas fala krytyki, bo o taką ignorancję trudno. Nie mamy nic na swoje usprawiedliwienie, a wystarczającą karą jest ogromna porcja wstydu, którego musieliśmy się przy tej nauczce najeść. Pan Ryszard faktycznie mówił nam o wszystkim, ale kiedy to robił, ja byłam zajarana i nie za bardzo docierały do mnie jego słowa, zaś Cinek nie był w ogóle nastawiony na zakup dopóki mechanik nie zajrzał w bebechy samochodu.

Kolejne dni i godziny wyjazdu przebiegały już w sielskiej atmosferze. Dawno nie czułam takiej wakacyjnej swobody. Pogoda była piękna, a do południa byliśmy sami na plaży. Buba spała, Młody szalał między falami i budował zamki z piasku, i nawet psy nikomu nie przeszkadzały. Było najlepiej na świecie!

Ostatniej nocy zaczęło padać. Padało bez przerwy i kiedy się obudziliśmy doszliśmy do wniosku, że trzeba się szybko zebrać, żeby wyjechać przed przyjazdem pana parkingowego. Mieliśmy przestawić samochód tym razem na stronę Zalewu Wiślanego, zjeść spokojnie śniadanie i pojechać do domu. I wtedy nastąpił ostatni fail naszego wyjazdu. Nie jesteśmy jak Kucyki Pony, a produktem naszej przemiany materii nie jest tęcza. Przy wyjeździe zdążyliśmy się posprzeczać. Wzajemna złość zogniskowała się na temacie opróżnienia kamperowej toalety. Poróżniło nas literalnie GÓWNO. Obrażeni wjechaliśmy w leśną ścieżkę i zanim dojechaliśmy do jej końca Cinek oznajmił, że nie jedziemy dalej, bo boi się, że stąd nie wyjedziemy. I naturalnie słowa te padły w złą godzinę. Już zdążyliśmy utknąć w głębokim piachu, którego po prostu nie było widać spod mokrych liści i gałązek. Przed nami ściana lasu, a za plecami skarpa prowadząca wprost na brzeg Zalewu. Karma wraca, los spłatał nam figla i wkurzeni na siebie straszliwie, musieliśmy jednak zacząć współpracować. Następne dwie godziny pamiętam jak przez mgłę. Tak się cieszyliśmy z tej samotności, wolności i swobody, że teraz miała nam się odbić czkawką? Mozolnie raz do przodu, raz do tyłu próbowaliśmy wydostać się z pułapki. Nasz traperski ekwipunek ograniczał się do czerwonej, plastikowej łopatki Młodego. Cinek z uporem maniaka przekopywał i udeptywał trasę przed i za kołami. Nie pomagały też wystające korzenie. Samochód raz się zakopywał, a raz ślizgał na mokrej trawie, kiedy piasek próbowaliśmy objechać bokiem. Nie można go było skutecznie popchać, bo zwyczajnie jest za duży i zbyt ciężki. Spacer w poszukiwaniu innej drogi, omijającej to piaskowe grzęzawisko nie dał żadnego rozwiązania. Nawet teraz nie wiem, jak to się do końca stało, ale w pewnym momencie, setna próba z kolei zakończyła się sukcesem. Ja prowadziłam, Cinek przygotowywał trasę i pchał i… naprawdę się udało! Na koniec Młody pogratulował mi słowami „Mamo, świetnie poradziłaś” i zaproponował, żebyśmy łopatkę zostawili sobie „na wypadek”. Byliśmy mokrzy, brudni, zmęczeni, ale za to niesamowicie szczęśliwi…

I takim właśnie sposobem udało nam się jednak wrócić do domu. Wspominałam w poprzednim wpisie, że właśnie doświadczenie jest tym, co najcenniejszego przywieźliśmy do domu. Bo przecież kolekcja kleszczy się nie liczy ? (mimo, że nawet ja niestety załapałam się na jednego).

Please follow and like us:
Nasz pierwszy raz…?

Nasz pierwszy raz…?

Nastąpił w końcu długo wyczekiwany moment w życiu każdej dziewicy, także tej caravaningowej. Zbieraliśmy się do tego z należytą powściągliwością, a zapał słusznie studziły nam konieczne do dokonania naprawy.

W końcu jednak udało nam się pojechać naszym kamperem na pierwsze wakacje i spędzić w nim pierwszą noc, a nawet całe dwie.

Bilans pierwszego wyjazdu przedstawia się całkiem imponująco, jak na naszego staruszka, choć w zestawieniu z naszymi wielkimi planami, była to jedynie maleńka rozgrzewka.

Podczas urlopu Ford przejechał dzielnie 720km, ani razu się nie zawahał przy odpalaniu 🙂

Pojechaliśmy z domu na Mazury, później nad morze i znad morza do domu z niewielkim postojem w Funce.

Nie obeszło się także bez przygód. Już na Mazurach daliśmy się wkręcić w wir wydarzeń zapoczątkowanych serią dziwnych zbiegów okoliczności. Pierwszą część urlopu spędzaliśmy w Ośrodku Leśna przygoda nad jeziorem Dadaj. Po zakupie kampera nie zrezygnowaliśmy z tego wyjazdu, gdyż zarezerwowaliśmy i częściowo opłaciliśmy go dużo wcześniej, a poza tym miał jeden mega ważny punkt- był Z WYŻYWIENIEM. Wiem, jak to wygląda- ja, wyrywająca się do wolności i niezależności, a biegnę pierwsza tam, gdzie mi dadzą jeść. Sorry, ale póki nie wyjedziemy, zamierzam pławić się w luksusie  a tak serio, to oferta była bardzo, bardzo przystępna cenowo, a ja od czasu do czasu też nie chcę myśleć o całej logistyce związanej w przygotowywaniem posiłków.

Jednego dnia w ramach spontanicznego wyjścia, wybraliśmy się na lody do sąsiedniego ośrodka. Kiedyś bardzo dobrze znałam tamte rejony, gdyż co roku jeździliśmy z rodzicami na wczasy do pobliskiego ośrodka należącego do zakładu pracy mojego taty. Śladami wspomnień zabrałam Cinka i dzieciaki na spacerek, a spotkałam jedynie gorzkie rozczarowanie, gdyż po wspaniałej PRL-owskiej infrastrukturze zostało naprawdę niewiele. Wszędzie tylko prywata i wysokie płoty. No nic, trzeba było znaleźć ostatni bastion cywilizacji, czyli sklepik z lodami. I tam właśnie oczom naszym ukazała się kartka z napisem ZAGINĄŁ CZARNY SZWAGIER.WTF? wspominałam już, że nie cieszymy się najlepszym wzrokiem? Po bardziej wnikliwym przestudiowaniu napisu, szwagier zamienił się w SZNAUCERA, co dodatkowo potwierdzał zamieszczony portret pamięciowy zaginionego. Pokrzepieni lodami i świadomością, że jednak szwagrowie tak łatwo nie giną, wróciliśmy do swojego ośrodka. I jakież było nasze zdziwienie, gdy w środku wieczornego rytuału kładzenia dzieci do łóżek, do naszych drzwi ktoś zapukał…

Zapukał ktoś zupełnie obcy, kto od kogoś innego, zupełnie obcego, dowiedział się, że mamy dwa psy. I ten ktoś, w drodze dedukcji ustalił, że skoro jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami takiego zwierzyńca, pewnie na rzeczy się znamy i będziemy umieli mu jakoś pomóc, bo oto on właśnie znalazł w lesie małego przestraszonego psa. Jakiego? Nie wie, bo się nie zna. Wie tylko, że stary, bo to widać.

Cinek dzielnie opuścił domowe pielesze i udał się na oględziny znaleziska. Na miejscu okazało się, że w samochodzie znalazcy siedzi wspomniany wcześniej zaginiony SZWAGIER  Szybka rozkminka, i pojechali- mąż oraz wybawca psa (już nawet późnym wieczorem) do tamtego ośrodka, aby w sklepie odnaleźć kartkę z numerem do właścicieli i powiadomić ich o tym, że pupil szczęśliwie odnalazł drogę do domu. Na miejscu okazało się, że piesek ma 13 lat i zaginął kilka dni wcześniej, a jego właściciele musieli już wrócić do domu, natomiast na straży pozostawili znajomych, którzy uciekiniera przygarnęli, wręczając dzielnym wybawicielom nagrodzę w postaci butelki pełnej wysokoprocentowego trunku  Tak więc seria zbiegów okoliczności, która nas zaprowadziła po lody, a obcego człowieka właśnie do nas, pozwoliła szwagrowi szczęśliwie wrócić na łono rodziny.

Kamper na tym wyjeździe przydał się bez dwóch zdań- po pierwsze dzięki niemu dysponowaliśmy lodówką, w której kitraliśmy mleko, żeby uczynić za dość codziennemu rytuałowi parzenia kakao dla Młodego, a po drugie mieliśmy także okazję, aby schłodzić drinki sączone później na dachu kampera, kiedy dzieci już grzecznie spały w łóżeczkach. Dach kampera z widokiem na jezioro- rewelacyjna miejscówka…

Podczas międzylądowania u moich rodziców, w drodze nad morze, spotkała nas ulewa. I niestety okazało się, że dach kampera w jednym miejscu nie jest tak szczelny, jakbyśmy tego pragnęli- po prostu przeciekał. Znowu życiowy fart- gdyby pierwsza ulewa spotkała nas już nad morzem, dziurę łatalibyśmy pewnie ciastoliną  na szczęście garaż mojego taty wyposażony jest w niezmierzone pokłady wszelkich wytworów cywilizacji, takich jak np…. silikon! Przy wielkim zaangażowaniu obydwu samców ALFA udało się zlikwidować przeciek. Ofiar w ludziach: brak, ofiar w spodniach: 1szt.

 

„W strugach deszczu, ale z czołem podniesionym” przygotowaliśmy się do następnego etapu wycieczki, o czym będzie w kolejnym wpisie 🙂  wiem, wiem, emocje jak na grzybobraniu 🙂

Co dała nam taka podróż? Przede wszystkim wolność  i DOŚWIADCZENIE, a to jest bezcenne.

Please follow and like us:
Gdy nie ma w domu dzieci…

Gdy nie ma w domu dzieci…

Teraz relacja niemalże live z bycia porzuconym rodzicem. Zaskakujące, jak rodzicielstwo wyprało nam mózgi… od razu przepraszam wszystkich niezainteresowanych jakąś rodzicielską papką za popełnienie tego wpisu, wiem, że mogłam ten jeden raz się zamknąć, ale sama byłam zaskoczona takim obrotem spraw.

Było to tak… dawno, dawno temu narzekaliśmy, jak to jest strasznie, że nikt nigdy nie przejmuje naszych dzieci, żebyśmy mieli choć trochę odsapki. Z tym „nikt, nigdy” naturalnie przesadzam, bo kilkukrotnie udało nam się wyjść do kina bez dzieci, pewnie jakieś 3-4 razy w ciągu ostatnich 3,5 roku. Dodatkowo w samym roku 2017 dwa razy opuściliśmy dom bez dzieci i poszliśmy na, literalnie dwie, imprezy urodzinowe. Żeby nie zapomnieć (dla dokładnych danych), nadmienię, że także raz wyszliśmy razem na kolację, z okazji urodzin Cinka. I rok temu, z okazji naszej piątej rocznicy ślubu także wyszliśmy. Więc nie można narzekać, trochę się tego nazbierało statystyki są naprawdę powalające. Pewnie jeszcze pominęłam 2-3 inne, równie ważne wyjścia, ale nie w tym rzecz. Zazwyczaj wygląda to tak, że moja siostra albo rodzice przychodzą do nas i zostają z dziećmi, my wtedy gdzieś idziemy, a kiedy wracamy, to opieka nad dziećmi znowu dziwnym trafem znajduje się w naszych rękach. Dla szczwanego lisa, zwanego rodzicem, jest to alarmująca informacja- jakkolwiek dobrze nie będziesz się bawił na imprezie, wiedz, że w najlepszym wypadku czeka Cię pobudka o 5.00 rano, ale prawdopodobnie już w środku nocy dzieci się obudzą i trzeba będzie się nimi zająć. Dlatego Świętym Graalem rodzicielstwa jest sytuacja, kiedy dzieci nie ma przez całą noc w domu, a i następnego dnia nie trzeba ich odbierać skoro świt.
I teraz przechodzimy do meritum. W tym roku moi rodzice postanowili, a w zasadzie ODWAŻYLI SIĘ, zabrać dzieci do siebie na całe 3 dni! Szaleństwo! Już na FB wspominałam, że zrobili to w tygodniu pracy, abyśmy nie zwariowali od nadmiaru swobody . Obydwoje odliczaliśmy dni do godziny „W”- jak „wyjazd dzieci” . Pakowałam ich już dwa dni wcześniej, aby na pewno niczego nie zapomnieli. Snuliśmy miliony planów (jak monet), na ten czas, nie do końca wierząc, że to się na pewno uda. Ale udało się, dzieci zostały przez dziadków odebrane ze żłobka i przedszkola, i wywiezione w siną dal.
I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie spustoszenia emocjonalne, które dokonały się w naszych psychikach na przestrzeni ostatnich lat.

Obraz klęski i rozpaczy przedstawia się następująco:
Dzień pierwszy
12.00- dzieci wyjeżdżają, wzruszam się po smsie od mamy, że już są w połowie drogi i dzieci właśnie usnęły.
16.00- idziemy sami do drogiej knajpki, gdzie kupujemy pizzę w cenie, która sugeruje zaspokojenie głodu, a dostajemy maleństwo, które można potraktować jako przystawkę (bardzo smaczną zresztą). Już przy pizzy zaczynamy rozczulać się nad MMSami ze zdjęciami naszych dzieci, wysyłanymi przez rodziców;
17.00- wychodzimy z psami i biadolimy, że jakoś tak pusto i cicho. Z rozpędu na spacerze chcę otwierać tylne drzwi i pomagać wysiadać Bubie.
18-21.00- Lifting samochodu- smutek utopiliśmy w piwie
21-23.00- spektakularne wyjście do pubu, na spontanie- wszystko fajnie, ale jakoś tak bez nich dziwnie. Po powrocie Cinek chce przygotowywać mleko na noc dla Buby.
Dzień drugi
Od rana dzwonię i pytam, co u nich. Boję się z nimi rozmawiać przez telefon, bo się poryczę i wsiądę w pociąg, żeby szybciej być na miejscu.
W domu cicho, nie słychać „Piratów z Nibylandii”, nikt nie zrobił kupy na wylot.
16.00- wideorozmowa z Młodym, podczas której chwali się nowymi butami, a później zaczyna praktycznie płakać i mówi, że chce do mamy- JAKAŚ MASAKRA
16-22.00 resztę uwagi kieruję na zadania do wykonania przed wyjazdem, żeby nie myśleć o dzieciach. Łapiemy się na tym, że wieczorem mówimy szeptem, żeby nikogo nie obudzić- irracjonalne -z pokorą znosimy ten stan na trzeźwo. No prawie trzeźwo.
Dzień Trzeci
Oby do 16.00 i w końcu do nich jedziemy, żeby tylko nie spali, kiedy dojedziemy!

Podsumowując, padliśmy ofiarą podstępnego syndromu sztokholmskiego- pokochaliśmy naszych porywaczy- oprawców. Wstyd się przyznać, tyle trąbienia o tęsknocie za wolnością, ale ta wolność już jednak nie smakuje tak, jak dawniej. Nasze życie jest przesiąknięte tymi małymi smrodkami i mimo, że nas męczą i dręczą, często człowiek chciałby je ukatrupić, to jednak bez nich jest jeszcze gorzej. To dlatego życie na trzeźwo jest nie do zniesienia.

Please follow and like us:
Sekrety chirurgii- ford po liftingu

Sekrety chirurgii- ford po liftingu

Korzystając z okazji, że dzieci nie było w domu, postanowiliśmy podrasować wizualnie nasz samochód. Cały proces rozpoczął się co prawda ciut wcześniej, ale właśnie w tym wpisie zrobię szybkie podsumowanie. Taki typowy blogowy BEFORE & AFTER, w wykonaniu naszego chwilowo bezdzietnego i trochę nietrzeźwego teamu. Do zrobienia została jeszcze wymiana lekko zdezelowanej umywalki i być może rolet wewnętrznych, gdyż swym brązowym kolorem nie pasują absolutnie do niczego. Skłamałam, pasują do uchwytów od szafek oraz piecyka- to temat na grubszą rozkminę, nie na szybki lifting. Blat stołu także woła o pomstę do nieba, ale o jego wymianę trzeba zagaić mojego tatę, gdyż to on ma dostęp do lekkich sklejek i stolarni. Dla lepszego efektu stół przykryliśmy chwilowo serwetą- witaj w babcinym świecie.Podsufitka jest zupełnie nowa i na razie nie będziemy jej wymieniać. Być może kiedyś wyłożymy ją takimi plastikowymi panelami, podobnie jak łazienkę.
Oczywiście jeszcze długa droga przed nami, bo zawsze jest coś do zrobienia, natomiast do tej pory udało nam się:

  • Dokonać szumnie nazwanej wymiany „tapicerki”. Zrobiłam to ja, osobiście. W oparciu o szybki film instruktażowy wykonany także przeze mnie. Historia jest krótka. Rodzice przyjechali w odwiedziny, przywieźli maszynę do szycia i mama naprędce pokazała, jak zamontować w niej nitkę. Życie mi uratowała, bo ta cholerna nitka z dołu wcale nie chciała sama wyleźć, ale metodą prób i błędów, i przy stracie tylko jednej igły (złamała się biedulka), udało mi się dokonać niemożliwego- w zaledwie 2 godziny uszyłam 4 pokrowce/poszewki na siedzenia w kamperze. Pierwszy raz coś sama szyłam, więc jestem po-podwójnie dumna! Naturalnie załączam zdjęcia before (z ogłoszenia) oraz zbliżenie samych poduszek, dla utrzymania moich nielicznych czytelników w odpowiednim napięciu.

 

  • Pomalować wnętrze na jedyny słuszny kolor. Już tak mamy, że wszystkie wnętrza przemalowujemy na biało. Pewnie jest to mało funkcjonalne, ale to jest nasz kamper, do licha! I nam ma się podobać. Oczywiście, mimo wspomnianego ogromnego doświadczenia w malowaniu na biało, nie obyło się bez niespodzianek. Jak to zwykle bywa- zgubiła nas rutyna, a być może kilka piw, które zostały spożyte przy procesie malowania okazało się, że powierzchni do pomalowania jest o wiele więcej niż wstępnie założyliśmy. I to o wieeeele, wieeeele więcej. I tak zapas farby starczył nam na jedną warstwę. To nawet dobrze, bo pechowo pogoda była okrutną suką (jak rzeczywistość) i lało paskudnie, a dla wprawionych malarzy pokojowych duża wilgotność powietrza oznacza to, że farba będzie schła baaaardzo powoli. Na szczęście drugą warstwę nakładaliśmy następnego dnia, kiedy było ciepło, sucho, a nawet zawiewał wietrzyk, który pomagał farbie schnąć.
    Zadbać o dodatki. Na koniec dodaliśmy pasującą kolorystycznie pościel do alkowy oraz prawie zamontowaliśmy nowe, stylowe lustro, które akurat było w przecenie w JYSK. Niestety promocja JYSK oznaczała, że lustro dostępne jest 200km stąd. Dodatkowo oględziny kampera wykazały, że wymarzone lustro jest większe od drzwi, na których chcieliśmy je powiesić, więc musieliśmy obejść się smakiem. Oczywiście dodatków będzie więcej, ale wszystko w swoim czasie
    I voila! Nasyćcie swe oczy pięknem bieli z miętowymi dodatkami!

 

  • BEFORE

 

Please follow and like us:
GDZIE TEN JEDWABNY SZLAK?

GDZIE TEN JEDWABNY SZLAK?

 

Tyle w telewizji trąbią o współpracy polsko-chińskiej i odbudowie hm..tradycji Jedwabnego Szlaku, że wydawać by się mogło, iż przejażdżka do Chin będzie tak prosta, jak podróż na Mazury ?

Poza tym tyle było o samochodzie, a przecież na samochodzie życie się nie kończy. Zwłaszcza życie początkującego lub nawet aspirującego podróżnika.

Plan w swym zarysie wygląda tak:

Kiedy przyjdzie odpowiedni czas (czyli mniej więcej za dwa lata, wydaje mi się, że w maju lub nawet w kwietniu) i będziemy mieli zaplanowane dokąd dokładnie oraz po co się udajemy, wyruszymy.

Planowana trasa ma prowadzić przez Litwę, Łotwę, Estonię, Rosję, Kazachstan, Mongolię do Chin. Chiny są naszą pierwszą poważną zagadką na trasie. Okazuje się, że nawet mapy Google nie są wstanie wyliczyć dokładnej odległości ani znaleźć trasy wiodącej przez tamte rejony.

Na każdym kroku, kiedy myślę o tej rewolucji i ją planuję, jestem zaskakiwana. Nawet sobie nie zdawałam sprawy z tylu sytuacji, że z jednej strony mnie to przeraża, a z drugiej daje niesamowitego Powera.

I tak, szukając sposobu na przejażdżkę przez Chiny natknęłam się na bloga Wikiwyprawa Chiny 2015r. Chłopaki przejechali się z Polski do Chin samochodem i to w myśl nawet szczytnej idei, wiodącej między innymi do poszerzania wiedzy i zbierania materiałów ku chwale nas wszystkich, czyli Wikipedii ?

Bez względu natomiast na przyświecającą ideę, zrobili to, o czym marzę, więc postanowiłam zadać im kilka pytań. Znów czas na refleksję- ludzie, z którymi się kontaktuję wykazują wprost niesamowitą wyrozumiałość dla mojej niewiedzy oraz przychylny optymizm względem moich planów, które przez potencjalne ciotki i teściowe, mogłyby być uznane za szaleństwo kwalifikujące mnie co najmniej do egzorcyzmów.

Tak czy inaczej, skoro już mowa o wyrozumiałości i optymizmie, na moje pytania odpowiedział dosyć szybko Janek z ekipy Chiny 2015. I to odpowiedział w zaskakujący sposób, który po raz kolejny wyrwał mnie z mojej internetowej strefy komfortu. Janek odpisał mi na FB, że on mi wszystko opowie, owszem, ale lepiej, żebym zadzwoniła, bo to strasznie dużo pisania, a on woli mówić. I tak oto dzwoniłam do obcego faceta, aby zadawać mu dziwaczne pytania, związane z eskapadą całej mojej rodziny do Azji, w bliżej nieznanym terminie.

Janek był super, a w dodatku straszna gaduła z niego, więc oprócz moich pytań, dodał także od siebie mnóstwo informacji. Te najważniejsze, które mogą przydać się komuś z podobnym pomysłem są takie:

 

  • Podróż do Chin własnym samochodem najlepiej planować najpóźniej pół roku przed wyjazdem
  • Aby poruszać się własnym samochodem po terytorium Państwa Środka, niezbędne będą tymczasowe tablice rejestracyjne, chiński przegląd oraz chińskie prawo jazdy;
  • Po Chinach można poruszać się samochodem tylko w towarzystwie chińskiego przewodnika;
  • Przed wjazdem do kolejnych prowincji trzeba uzyskać oddzielne zgody;
  • Rząd chiński życzy sobie depozytu o wartości samochodu, gdyż są strasznie przewrażliwieni na punkcie przepisów importowych i byliby skłonni podejrzewać, że naszego forda tam importujemy w celu zarobkowym, a depozyt jest im podobno w stanie to zrekompensować; depozyt zwalniany jest w momencie, kiedy samochód opuszcza Chiny.

Teraz trochę na osłodę:

Nie trzeba tego wszystkiego załatwiać samemu! Ha! Mam Was! Też się trochę przestraszyłam. Okazuje się ponownie, że potrzeba matką wynalazku, a zaradni Chińczycy szybko wypełnili niszę na rynku. W Chinach powstały anglojęzyczne biura podróży, które są skłonne załatwić wszelkie formalności związane z zaplanowaniem oraz zrealizowaniem takiej indywidualnej wycieczki. Trzeba się tylko do nich zgłosić odpowiednio wcześniej i zapłacić odpowiednio dużo za taką przyjemność ?.

Jedną z takich firm jest NAVO (http://www.china-driving.com/en/itineraries/driving/). I znowu wkradają nam się tu prawa wolnego rynku. Jeśli w detalu jest drogo, bo indywidualnie, to trzeba także zrobić promocyjną opcję hurtową. I tak firma organizuje „okienka transferowe”, kiedy to można w większej grupie, nawet nieznajomych, przejechać przez Chiny z punktu A do punktu B i zapłacić za to trochę mniej. Nie ma wówczas dowolności co do trasy, a chęć uczestnictwa trzeba zgłosić naprawdę dużo wcześniej (co najmniej pół roku). Opcja hurtowa trochę także rozwiązuje kwestię przewodnika, bo dostaje się jednego wspólnego na kilka samochodów. Trzeba Wam wiedzieć, że moim głównym pytaniem do Janka było (oprócz tego, skąd wziąć przewodnika i ile kosztuje), to jak ten przewodnik się przemieszcza. Czy jedzie z nami samochodem czy może obok własnym, gdzie śpi i co je. Dowiedziałam się od Janka, że przewodnik co do zasady jedzie z nami, bo gdyby jechał sam, to trzeba by mu dodatkowo zapłacić za paliwo- good point ?. Ponadto przejazd z przewodnikiem nie narzuca na nas obwarowań dotyczących naszego noclegu, natomiast przewodnicy podobno nie lubią spać „na dziko” i preferują, aby odwieźć ich do wskazanego hotelu. Trochę się bałam, że będę musiała gotować także dla niego oraz niepokoiłam się czy w nocy nie zeżre go któryś z psów, więc generalnie takie rozwiązanie jest mi nawet na rękę.

A teraz do meritum. Na przejazd przez Chiny, przewodnika i wszystkie zezwolenia trzeba będzie wydać pewnie około 15 000zł. Nie licząc paliwa. Być może uda się trochę zminimalizować koszty w opcji hurtowej, ale na wielkie oszczędności nie można liczyć.

Trochę poprzez to upadło moje ekonomiczne uzasadnienie, aby nie lecieć samolotem, bo w najlepszym wypadku na jedno wyjdzie, a prawdopodobnie będzie nawet drożej…

W niektórych kwestiach, jak się powiedziało „A”, to trzeba powiedzieć także „viomarin” i jechać dalej, co też zamierzamy uczynić. Podróż kamperem przez Azję będzie przede wszystkim o wiele większą przygodą niż banalna podróż samolotem. Będzie wyzwaniem. Jak to zrobimy, to będzie POTĘGA, MOC!!

A bardziej przyziemnie- o wiele łatwiej spakować całe życie do kampera niż do maleńkiej walizki. Nie trzeba podejmować decyzji czy bardziej na miejscu przyda się wkrętarka czy depilator (nasze zdania były mocno podzielone). Wygrywa kamper i tak zamierzamy zrealizować nasze marzenia ?

 

Please follow and like us:
error

Enjoy this blog? Please spread the word :)